Medal Świętego Jerzego
Z muminkami przez drzwi

Z Zofią Tetelowską, dobrodziejką Schroniska dla Niepełnosprawnych w Radwanowicach, rozmawia Anna Kluz-Łoś

 

 

Brat Albert powiedział kiedyś, że trzeba być dobrym jak chleb. Czy patrząc na swoje życie, Pani też tak to odbiera?

Nie wiem... Wcale nie uważam się za taką osobę.

Jednak gdyby nie Pani decyzja sprzed dziesięciu lat, prawdopodobnie dziś nie rozmawiałybyśmy przy nalewce i pszennej, domowej bułce.

Trudno mi o tym mówić. Kiedy prowadziłam gospodarstwo, zawsze wykonywałam wszystko według planu. Tak było i z tym postanowieniem. Pewnego razu wezwałam moją rodzinę i powiedziałam, że chcę oddać majątek na jakiś dobry, szlachetny cel. Uczyniłam to, choć tylko ja byłam jego właścicielką.

To była ojcowizna?

Przed pierwszą wojną światową mój ojciec był administratorem w dobrach państwa Buszczyńskich i tam udało mu się zapracować na własną ziemię. Kupił 55 hektarów w Radwanowicach, gdzie urodziłam się 76 lat temu i wychowałam.

Gdy zmarł ojciec, ja -- dwudziestoletnia panienka -- musiałam zrezygnować z marzeń o medycynie, zakasałam rękawy i wzięłam się do pracy. Byłam najstarsza, moja siostra Irena miała wtedy 12 lat. Później została asystentką prof. Zenona Klemensiewicza, założyła istniejący do dzisiaj Ośrodek Badań Prasoznawczych UJ. Zginęła wraz z Klemensiewiczem w słynnej katastrofie lotniczej pod Zawoją. Proszę mi wybaczyć tę dygresję, ale tak często myślę o Irenie, kochałyśmy się bardzo... A więc, po skończeniu gimnazjum zostałam rolnikiem na gospodarstwie, które po 1945 roku nie zostało rozparcelowane przez komunistów. Myślę, że oni patrzyli na to moje "kułactwo" przez palce, bo nasza rodzina zawsze dobrze żyła ze wsią. Społeczność wiejska władzy nie naciskała, żeby nas rozparcelować, no to dali spokój.

Czy trudno było pokochać ziemię i zrezygnować z marzeń o studiach?

Nie miałam wyboru, a poza tym tutaj się wychowałam. Do dziś czuję zapach ziemi po orce... Bardzo mi tego brakuje. Wtedy najgorsze były czasy stalinowskie, te przymusowe dostawy. Sama wszystkiego doglądałam. Moje gospodarstwo przeszło od sierpa do kombajna. W 1956 roku odsprzedałam część majątku, gospodarzyłam teraz na 25 hektarach. Przez te wszystkie lata otrzymywałam dyplomy za wzorową hodowlę -- choć oczywiście ja, kułaczka, nie należałam do żadnej partii.

Nie myślała pani o założeniu rodziny?

Tyle było pracy... Nie miałam czasu o tym myśleć. Poza tym ja jak kot chadzałam swoimi drogami. Jestem egocentykiem, trudno jest mi się nagiąć do kogokolwiek.

Lata biegły i trzeba było coś postanowić, bo nie mogłam przecież pozwolić, by to, o co walczyłam przez całe życie, zostało roztrwonione. Wiele różnych osób i organizacji przewinęło się przez Radwanowice. Ekolodzy chcieli tu prowadzić gospodarstwo ze zdrową żywnością. Pomysł mi się nawet podobał, ale ludzie za nim stojący nie wzbudzili zaufania. Miał być tu też ośrodek dla samotnych matek, ale nic z tego nie wyszło.

Jak doszło do spotkania Pani z księdzem Tadeuszem Zaleskim?

Doskonale pamiętam tamten piękny, jesienny dzień. Zajechali pod dwór zdezelowanym maluchem: jedna pani, pan z koloratką i jeszcze drugi pan. Czyli państwo Pruszyńscy i ksiądz. Ujęli mnie chyba swoją bezpośredniością. I postanowiłam przekazać majątek na ośrodek dla osób upośledzonych umysłowo.

Nie bała się Pani, wiedząc, że wiele społeczności lokalnych reagowało wrogo na takie sąsiedztwo?

Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, jak ten ośrodek będzie wyglądać. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takimi osobami. Do dziś wielu znajomych dziwi się, jak mogę ich znieść... Mój Boże, mieszkam z nimi przez drzwi i w ciągu tych dziesięciu lat nie było między nami żadnych konfliktów. Wystarczy ich pogłaskać, przytulić. Tak niewiele potrzebują. Ludzie upośledzeni umysłowo niczego nie owijają w bawełnę, czasem są szczerzy aż do bólu. Tak zwany "normalny człowiek" ukrywa swe przeżycia. A oni ich się nie wstydzą.

Pani chyba odpowiada ta bezpośredniość.

Moją najgorszą wadą jest to, że mówię to, co myślę -- do maluczkich i wielkich. A ci "moi chłopcy" -- bo dziewczęta mieszkają w innym budynku -- zachowują się tak samo. Schronisko nie jest odgrodzone od wsi żadnym murem, więc przebywający tutaj na pewno nie mogą być upośledzeni w stopniu znacznym, ale i tak podziwiam wychowawczynie, które potrafią przez osiem godzin być z nimi, organizować czas. Ja nie przebywam z nimi bez przerwy.

Czy zastanawiała się Pani nad istotą miłosierdzia?

Trudne pytanie... Według mnie to konkretna pomoc, zrozumienie tego drugiego człowieka, pochylenie się nad nim, a nie ponad nim. Trzeba zainteresować się jego potrzebami i dać mu od siebie wszystko, co można. Podarowałam im wszystko, co mogłam, żeby jakoś lżej przeszli przez to życie.

A czy Pani jest lżej? Przecież na pewno różnie tutaj bywało, choćby w kontaktach z księdzem Tadeuszem? To tajemnica poliszynela, że dwie tak silne indywidualności nie zawsze się z sobą zgadzały.

Pewnego dnia tu, w tym pokoju, powiedzieliśmy sobie, że nie powiniśmy się niepotrzebnie spierać. Trudno było, ale w końcu dogadaliśmy się. Podarowanie rzeczy materialnych tyle nie kosztuje, co rezygnacja z własnego "ja".

Dogląda Pani wielu spraw, nie wycofała się w cień. Choćby anegdotyczne już miejsce: klomb pod oknami radwanowickiego dworu.

No, teraz to ja nie doglądam, ale wszystko robię sama. Odzyskałam mój klomb, który najpierw schronisko zaorało. A teraz jest on jego wspaniałą wizytówką.

Kiedy Pani wraca do tamtego jesiennego dnia, gdy przyjechali tu państwo Pruszyńscy i ksiądz Tadeusz, to myśli Pani, że był to zbieg okoliczności czy działanie Opatrzności?

Nie będziemy tu filozofować jak ksiądz Tischner, który bywał u mnie przed laty i przy tym stole wraz z moim szwagrem prowadzili gorące dyskusje. Szwagier był marksistą, Tischner wiadomo, ksiądz, i jeszcze jednego Żyda mieli do towarzystwa... Któż potrafi odpowiedzieć na pani pytanie... Jest tyle tajemnic, im jestem starsza, tym coraz mniej wiem...To może banał, ale czuję, że tak jest.

Powiedziała Pani kiedyś, że nie rozumie szumu wokół własnej osoby, tych różnych zaszczytów i nagród. Medal Świętego Jerzego jest jednak czymś szczególnym, bo nawiązuje do osoby walczącej, a tak trochę postrzegam Pani życie. Co było dla Pani największym wyzwaniem, jaka przeciwność?

Najpierw walczyłam, żeby utrzymać ojcowiznę mimo panującego ustroju, który był chyba prawdziwym smokiem. Udało mi się gospodarstwo postawić na nogi tak, że nie zginęło w tej rzeczywistości. Radwanowice nie zostały zapomniane. Ten dworek, bo to przecież nie dwór, nie zniszczył się tak jak sąsiednie, po których nie został nawet pamiętnik ich właścicieli. W okolicznych wsiach pozostały po nich często złe wspomnienia, a myślę, że nas ludzie zachowają w życzliwej, dobrej pamięci. Bo tutaj pięćdziesięciu ludzi ma dach nad głową, drugie tyle ma pracę, z tego większość pochodzi z okolicy. A więc nie poszło to na marne.

Czuje się Pani ich Mamą?

Oni mi tak mówią: "Mamusiu" albo "Pani Zofio". Do mnie przyjdą ze wszystkim, nawet żeby guzik przyszyć, pożalić się. Mam już sporo lat, krzątam się, bo w moich zwyczajach nie leży siąść i patrzeć, czy śmierć przyjdzie przez komin czy przez okno. Przez cały czas coś robię. Trudno byłoby mi w kącie siedzieć i czekać na nią. A tak, nie myślę o tym.

 

 

 


początek strony
(c) 1996-1997 Mateusz