Czytelnia

TIM GUÉNARD

Silniejszy od nienawiści

 

Książka T. Guénarda „Silniejszy od nienawiści” jest bestsellerem na francuskim rynku wydawniczym. To wstrząsająca autobiografia człowieka, który potrafił wyzwolić się z zaklętego kręgu nienawiści i przemocy. W wieku trzech lat porzucony przez matkę, w dzieciństwie katowany przez ojca, w końcu trafił do domu poprawczego, a następnie – mając kilkanaście lat – na ulicę. Sławę i pieniądze przyniosła mu kariera zawodowego boksera. Przez moment uwierzył, że to siła i pięść daje szczęście.

I nagle dzięki własnym poszukiwaniom, zwykłemu szczęściu i pomocy napotkanych ludzi zdołał całkowicie przewartościować i zmienić swoje życie. Dziś jest szczęśliwym ojcem czwórki dzieci i związanym z „Arką” Jeana Vanier opiekunem osób niepełnosprawnych umysłowo. Odbywa liczne konferencje na całym świecie przekonany, że jego osobiste świadectwo pozwoli innym uwierzyć, że można wyzwolić się z mocy genów, alkoholu i środowiska.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak przezentujemy poniżej fragmenty pierwszej części tej fascynującej książki.

 

1

Przeżyłem wszystko, o czym opowiadam na tych stronach. To nie jest powieść. Niechaj czytelnik wybaczy mi mówiony styl tych linijek, nie zwykłem pisać. Wolę mówić.

Aby nie narażać pewnych osób, celowo zmieniłem nazwiska i nazwy miejscowości. To jedyne zniekształcenie prawdy, na jakie sobie pozwoliłem.

Niech czytelnik wybaczy mi również, że nie jestem dokładny, jeśli idzie o daty. W jednym moim życiu zmieściło się wiele żywotów. Czasem wspomnienia nakładają się na siebie. To bez znaczenia. Mam tyle lat, ile mam nadziei. Wstydliwość kazała mi ukryć to, co nie mogło być publicznie ujawnione, by nie naruszać sfery intymności.

Milczałem, aby niektóre osoby nie zastygły w tym, co mi złego wyrządziły. Nie chcę im przeszkadzać, kiedy zechcą się zmienić. Mają prawo mnie zadziwić.

Moje świadectwo ubrałem w słowa dopiero po śmierci ojca, przez szacunek dla tego człowieka, którego chciałem zabić, a którego nauczyłem się kochać, kiedy przekraczał bramy Wielkiego Przejścia.

Niechaj spoczywa w pokoju.

Moje życie jest równie pokiereszowane jak moja twarz.

Choćby mój nos. Złamany dwadzieścia siedem razy. Dwadzieścia trzy złamania to sprawa boksu; cztery – dzieło mojego ojca.

Najbardziej brutalne razy dostałem od tego, który powinien wziąć mnie za rękę i powiedzieć: „kocham cię”.

Był Irokezem. Kiedy opuściła go moja matka, trucizna alkoholu sprawiła, że oszalał. Stłukł mnie na śmierć, jeszcze zanim życie rozpoczęło zabawę w masakrę.

Przeżyłem tylko dzięki trzem marzeniom: że mnie wyrzucą z poprawczaka, gdzie mnie umieszczono – wyczyn, którego do tej pory nikomu nie udało się osiągnąć; że zostanę szefem bandy; że zabiję ojca.

Marzenia zrealizowałem. Trzeciego nie. A mało brakowało...

Całe lata żyłem dzięki pragnieniu zemsty.

W więzieniu mej nienawiści odwiedziły mnie osoby przesiąknięte miłością i sprawiły, że w moim sercu padłem na kolana. Życie zawdzięczam tym, których odrzuca nasze społeczeństwo, tym połamanym, pokręconym, niepełnosprawnym, „nienormalnym”. Zawdzięczam im wspaniałą lekcję miłości. Dedykuję im tę książkę. Pozwolili mi się odrodzić.

Niespodziewane spotkanie z miłością odmieniło moje życie.

Dzisiaj mieszkam w dużym, jasnym domu w pobliżu Lourdes, z Martine, moją żoną, i Églantine, Lionelem, Kateri i Timothée, naszymi dziećmi. A także z kilkoma przyjezdnymi, z osobami, które zatrzymują się u nas przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Dzisiaj rano postawiłem ule na zboczu góry. Jutro przeniosę je gdzie indziej, do innych kwiatów, innych zapachów. Rozkoszuję się ciszą wzgórz, które niosą mnie w galopie po horyzont.

Wokół mnie lata pszczoła, brzęczy przy mojej twarzy, wraca do kwiatka, już ciężka od pyłku. Jej życie przypomina partyturę. Wygrywa nuty swojego dziedzictwa, wiekowych nakazów przekazywanych przez kod genetyczny. Pszczoła, jak każde zwierzę, nie może zmienić zaprogramowanego zachowania.

A człowiek, owszem, tak.

Człowiek może wstrząsnąć swoim życiem na dobre i na złe.

Ja, syn alkoholika, porzucone dziecko, podłożyłem nogę losowi. Genetyce kazałem skłamać. I z tego jestem dumny.

Mam na imię Philippe, ale mówią na mnie Tim, ponieważ moje irokeskie imię brzmi Timidy. Oznacza „pana koni”. Moja zraniona pamięć była trudniejsza do okiełznania niż dziki koń czystej krwi.

Guénard można tłumaczyć jako „silnego w nadziei”. Zawsze wierzyłem w cud. Nadziei, której mi nie zabrakło nawet podczas najczarniejszej nocy, pragnę dziś dla innych.

Po moich indiańskich przodkach odziedziczyłem brak lęku przestrzeni. Obawiam się jednej tylko przepaści, tej najbardziej przerażającej, nienawiści do samego siebie.

Boję się tylko tego, że nie będę dość mocno kochał.

Żeby być mężczyzną, trzeba mieć jaja. Żeby być człowiekiem miłości, trzeba mieć jeszcze większe.

Po latach walki zakopałem topór wojenny w zmaganiach z ojcem, z samym sobą i ze swoją przeszłością.

Zdarza się mi usiąść za kierownicą mojej furgonetki i jechać, by odpowiadając na czyjeś zaproszenie, opowiedzieć coś z mojego chaotycznego życia. Jeżdżę do pobliskich miejscowości albo gdzieś dalej, jeżdżę po całej Francji lub za granicę, do szkół i więzień, kościołów i sądów, bywam na stadionach i placach publicznych...

Niosę świadectwo, że przebaczenie jest aktem najtrudniejszym. Najbardziej godnym człowieka. Moją najpiękniejszą walką.

 

2

Nie całuje mnie, nie mówi „do widzenia”. Nic, ani słowa. Kobieta oddala się. Na nogach ma białe botki... Mam trzy lata, a matka przywiązała mnie do słupa elektrycznego na tej wiejskiej drodze, która prowadzi donikąd.

Wsiada do samochodu zaparkowanego na poboczu. Odjeżdża. Znika. Widzę tylko mgłę. Wyciągam ręce. Jestem sam. Noc zapada nad lasem, potwory wychodzą z cienia.

 

Jako dziecko zachowałem jedynie takie dokładne wspomnienie matki. Oddalające się plecy i wysokie, białe botki. Ktoś, kto odchodzi...

Urodziła mnie, gdy miała szesnaście lat, i porzuciła trzy lata później, w dniu, w którym postanowiła połączyć się z nowym mężczyzną swego życia. Dla mnie już nie było miejsca w jej życiu.

Policjanci znaleźli mnie nad ranem przerażonego i zmarzniętego. Odwożą mnie do mojego ojca. Nie wiem, jak go odnaleźli. Ja już nie mogę mówić.

Ojciec jest ochroniarzem w ambasadzie w Paryżu. To mężczyzna wysoki i wielki jak dąb. Ma orli nos i czarne włosy swoich przodków. Ten milczący atleta nie mógłby się wyprzeć indiańskiej krwi. Jest obdarzony niespotykaną siłą. Ta siła wyzwala się nagle, straszna jak błyskawica, jak wypuszczona strzała.

Babcia opowie mi później, że widziała kiedyś w barze, jak bez jednego słowa, bez drgnienia twarzy znosił szyderstwa trzech głupich młokosów na temat jego rasy. Kiedy jeden z białych dotknął jego rękawa, by go sprowokować, znalazł się nieprzytomny na ziemi, razem ze swoimi kumplami. Wszystko potoczyło się szybciej niż ta opowieść. A ojciec, oparty o ladę, zamówił kolejne piwo, zupełnie tak, jakby strzepnął kurz z rękawa albo pozbył się komara.(...)

W zbroi ojca widnieje rysa. Odejście matki ścięło go w pełnym biegu, niczym seria z karabinu maszynowego. Pada. Nie widział nadchodzącego uderzenia.

Ojciec, niestały, nieprzewidywalny – coraz więcej pije – powierza mnie jednej ze swoich sióstr, mieszkającej niedaleko domu.

U tej czułej kobiety po raz pierwszy zaznaję szczęścia bycia kochanym. Uczę się stać na dwóch nogach, potem chodzić, ręką gładzić pnie drzew, powierników mych tajemnic. I marzyć, patrząc na tapety z motywami ze średniowiecza. Krew moich przodków gotuje się na widok wściekłych kawalkad i ostrych potyczek. To szczęśliwe, łagodne znieczulenie jest tylko wstawką. Zbyt krótką.

W kilka miesięcy później ojciec bierze mnie z powrotem. Odkrywam, że rodzina się powiększyła: żyje na kocią łapę z jakąś kobietą, która przypomina włoską mammę. Jest bardzo ciemna i pulchna. Ma pięcioro dzieci. Zamieszkali u nas jak u siebie.

– To twoja nowa matka, pocałuj ją – mówi do mnie ojciec. – Możesz do niej mówić mamo...

 

3

Mieszkam z moją nieprawdziwą rodziną, jem z nimi, śpię z nimi. Ale z nimi nie żyję. Jestem obcy. Traktują mnie jak niechcianego pasożyta.

Wieczorem czekam na ojca, jak na zbawiciela. Czekam na niego z niecierpliwością, której nie potrafię ukryć. Wyczekuję jego kroków na schodach. Klucz w zamku otwiera dla mnie drzwi nadziei. Obracam się w kierunku potężnej sylwetki. Cała moja istota błaga w milczeniu o spojrzenie, uśmiech. Na próżno. Pędzi do mojej fałszywej matki, fałszywych braci, fałszywych sióstr. Całuje ich, głaszcze, pieści. Tak jakby chciał mnie zranić, zemścić się na mnie i przekazać mi: „Tego nie dostaniesz! Za bardzo mi przypominasz matkę, tę kobietę, której nie umiałem zatrzymać ani uszczęśliwić”.

Jestem wspomnieniem miłosnego rozczarowania, przypomnieniem małżeńskiej porażki, oznaką utraconego honoru. Jego żywym wyrzutem sumienia.

Moja fałszywa matka dostrzega te jego urażone uczucia. Triumfalnie wyrzuca z siebie:

– Twój bękart znowu dziś nabroił!

Wtedy wreszcie odwraca się w moją stronę, ale nie po to, by mnie wziąć w ramiona. Nadzieja przemienia się w koszmar. W jego oczach przemykają błyskawice; dzikie zwierzę ryczy i rzuca się. Zbieram cięgi, zagryzając wargi, by nie wrzeszczeć, gdy gwałtownie rusza „ekspres Paryż–Brest” – bo tak mój ojciec nazywa lanie. Bach! Bach! Bach!

Podczas tej burzy fałszywa matka uśmiecha się. Rozkoszuje się. Zawadzam na jej podwórku. Jestem tylko małym kulawym kaczątkiem. Jest dobra dla swoich dzieci, a ja jestem pomiotem.

Kiedy mojego ojca nie ma przez kilka tygodni, przepędza mnie na podwórze za domem na całe popołudnia. W tej upchaj-dziurze, opasanej wielkim, ceglanym murem, przypominającym więzienny, odnajduję znane mi przedmioty. Moimi towarzyszami niedoli są pordzewiałe rowery, połamane taczki, leżąca na boku beczka z łańcuchem. Na końcu łańcucha uwiązany jest brązowo-biały pies, wyżeł. Mój przyjaciel Simla.

Na środku podwórka króluje wielka balia. Macoszydła turlają ją do kuchni. Pucują się tam w cieple, kiedy przychodzi pora mycia. Kiedy skończą się szorować, ich matka z pomocą najstarszego wynosi pełną balię i woła:

– Świński bękarcie, myj się!

Woda jest lodowata i brudna. Muszę się w niej zanurzyć, nawet w zimie. Cały się trzęsę. Moi półbracia, siedząc w oknie, naśmiewają się ze mnie, wcinają słodycze, liżą kolorowe lizaki. Przez zaparowane szyby widzę ich uśmiechy i grymasy. Zostaję na dworze i drżę z zimna, dopóki ktoś po mnie nie przyjdzie. To zimno będę czuł w swoim ciele do czternastego roku życia. Przemarzłem do szpiku kości.

Czasem jest mi tak zimno, że całkiem goły szukam schronienia w budzie Simli. Mój przyjaciel wyje, jakby protestował, jakby chciał przypomnieć ludziom, że nie powinni tak traktować jednego ze swoich małych.

Kocham dobrego wyżła. On także regularnie zbiera baty. To nam daje poczucie wspólnoty. Mam wrażenie, że mnie rozumie. Cichutko skomli, kiedy tylko siadam w lodowatej bali, i zachęca mnie: „No dalej, Tim, odwagi, jestem z tobą”. Jego piski denerwują macochę. Wypada na podwórze, żeby dołożyć Simli, a mnie przy okazji. Nazywa nas brudnymi bękartami. Simla i ja należymy do tej samej rasy. Ten pies jest moim pierwszym przyjacielem.

 

4

Babcia ze strony ojca czasem zabiera mnie na cały dzień. Jest wesoła i miła i rozpieszcza mnie, jak to babcia. Kupuje mi ubrania, lakierki i anyżkowe cukierki. Ale mijają godziny, a ja, coraz bardziej zasępiony, myślę o tym, że dobre się kończy. Ona nie rozumie, dlaczego jestem smutny. Wieczorem odprowadza mnie do domu. Ojciec łapie mnie za rękę, a ja krzyczę:

– Nie, nie! Babciu, weź mnie ze sobą, weź mnie!

Tak bardzo chciałbym z nią zostać. Odchodzi beze mnie. Nie mogę jej powiedzieć, że jej syn mnie bije. Zostaję sam ze swoją tajemnicą.

Aż do dnia, w którym przyjaciel rodziny wpada do domu na szklaneczkę. Mój ojciec już jest pijany. Chce mi spuścić codzienne manto, a ten człowiek wstawia się za mną. Ojciec, oszalały ze złości, zadaje mu cios nożem. Przyjaciel krwawi, ale udaje mu się uciec. Pędzi do szpitala.

Nazajutrz do drzwi dzwoni jakaś pani. Chce się ze mną zobaczyć. Fałszywa matka odmawia. Pani spokojnie i usilnie nalega. Potem grozi macosze poważnymi sankcjami. Ta w końcu ustępuje i woła mnie. Pani zaprasza mnie na spacer. Jest ładna i łagodna. Jednak boję się. Zabiera mnie do kawiarni, częstuje ciepłą czekoladą i pyta mnie o tę rodzinę, o ojca, czy jest dobry, jak się mną zajmuje. Odpowiadam i nie kłamię. I nie mówię całej prawdy. I tak by mi nie uwierzyła.

Później miła pani patrzy na zegarek i wstaje, żeby odprowadzić mnie do domu. Ja nie chcę, chwytam się jej: „Chcę zostać z panią”. Tłumaczy mi, że jest opiekunką społeczną i sprawi, że już nikt nie będzie mnie bił. Wierzę jej.

Kiedy zamykają się drzwi, ojciec krzyczy do mnie:

– Coś jej powiedział?

Bierze drewniany kij i leje, leje. Upadam na ziemię. Nogi strasznie mnie bolą. Nie mogę ustać. A on dalej bije i wrzeszczy.

– Słyszysz? Coś nagadał tej dziwce?

Bach! Bach!

– No, co powiedziałeś tej zdzirze?

Bach! Bach! Tętni mi w głowie. Dalej wierzę w panią. Jednak nie powinna była zostawiać mnie samego. Niczego ojcu nie mówię. Bach! Tyle tych „ekspresowych Paryż–Brest”, że kilometry wymierzonych policzków mogłyby mnie wynieść na Księżyc!

W końcu łapie mnie za koszulę, podnosi z ziemi jak worek, otwiera drzwi do piwnicy i rzuca na schody, krzycząc:

– Ty brudny smarku! Zjeżdżaj, bo cię...!

Nie słyszę, co dalej. Nurkuję w czarnej dziurze. Szybuję. Rozbijam się przy lądowaniu.

 

W kilka sekund później – a może kilka minut? – nie wiem – wynurzam się z mazi i słyszę, jak macocha pokrzykuje we mgle w mojej czaszce:

– Wyłaź, bękarcie. Na górę!

Nie mogę. Nie mogę się ruszyć. Upadając, złamałem nos i szczękę. Mam przetrącone nogi. Świński babsztyl schodzi po schodach i leje mnie.

– No, rusz się! Wyłaź, bękarcie, wyłaź!

Bach! Bach! Czołgam się, włażę na każdy stopień, jak ślimak. Bach! Bach! Po plecach, pasem. Nie czuję już nóg.

Kręci mi się w głowie. Kiedy jestem na górze, staje nade mną olbrzymi ojciec. Spada na mnie huragan przemocy. Silny cios rozwala oko, potem dostaję policzek z drugiej strony, tej całej w siniakach. Uderzenie jest tak silne, że ucho wybucha z trzaskiem. Chrup! Noc. Czarna dziura.

Dalej już nic nie pamiętam.

To wieczór moich urodzin. Mam pięć lat.

 

6

Trzy dni później wyłaniam się z nocy śpiączki.

Budzę się w jasnym pokoju. Gdzie jestem?

Nie mogę się ruszyć. Moje ciało jest całkiem unieruchomione.

Twarz blisko mojej. Uśmiecha się. Rozpoznaję ją po kilku sekundach. To opiekunka społeczna. Spogląda na mnie łagodnie. Nie mogę mieć jej za złe, że zostawiła mnie samego wśród burzy. Dotrzymała słowa.

Mówi:

– Jesteś w szpitalu, nie obawiaj się, nie będziesz się już bał.(...)

Wierzę jej tylko w połowie. Bękart się sparzył, na zimne dmucha. Zadaję jej dziwne pytanie:

– Czy mój ojciec umarł?

Pani odpowiada:

– Nie, został pozbawiony praw ojcowskich.

Przez wiele lat tym, którzy zapytają mnie o ojca, będę mówił, że został pozbawiony praw ojcowskich. Nie wiedząc, co znaczą te słowa. Wolę mrok niewiedzy od zbyt okrutnej prawdy.

 

Przeszło dwa i pół roku zostaję w czterech ścianach szpitalnego pokoju. Lekarz tłumaczy mi, że moje nogi zostały zmiażdżone i że trzeba je na nowo poskładać, tak jak puzzle. Będzie to wymagało miesięcy cierpliwości i kilku operacji. Potem będę musiał nauczyć się chodzić na naprawionych nogach.

Moje ciało jest w kawałkach. Kiedy byłem nieprzytomny, ojciec poparzył mi rękę i nożem rozciął czoło. Jestem połamany, zablokowany na łóżku, z kroplówkami ze wszystkich stron. Codziennie zastrzyki. Leżę nieruchomo przez cały dzień w czteroosobowym pokoju. Opiekunka społeczna przychodzi coraz rzadziej. Potem w ogóle jej nie widuję. Rozumiem to, ma na głowie inne dzieci bez matrykuły1.

(...)

Inne dzieci mają odwiedziny. Ja mam tylko wizytę pielęgniarki ze strzykawką. Przykuty do materaca, kątem oka rejestruję wewnętrzną kamerą ich radość. Całują je, pieszczą, obrzucają prezentami. Moje serce nie traci z tego nawet kruszynki. To mój szczęśliwy zoom. Moja ulubiona „telewizja”.

Po dwóch latach szpitala zaczynam poruszać górną częścią ciała. Moje lęki zmniejszają się, uspokajają koszmary, nocne strachy zdarzają się coraz rzadziej. Często śnię o ojcu, który otwiera drzwi i rzuca się na mnie, o pokoju, który nabiera czerwonej, krwistej barwy, i o czarnej, opadającej zasłonie.

Zaczynam nawet budować inny sen, tym razem na jawie; sen cudowny jak zabawka: pielęgniarka od zastrzyków wchodzi do pokoju i zapowiada wizytę. Kiwa na kogoś w korytarzu, ktoś wchodzi do mojego pokoju. To mój ojciec, olbrzymi i wspaniały. Jest dobrze ubrany i ma nowe serce, czytam to w jego oczach. Zbliża się do mojego łóżka, by mnie pocałować. Jego oczy błyszczą. Dotyka mnie, a dotyk jego skóry jest największą pieszczotą.

Kiedy nachodzą mnie te obrazy, nie mogę się powstrzymać od zwrócenia głowy w kierunku drzwi.

Otwierają się. Wchodzi pielęgniarka.

– Pora na zastrzyk – mówi.

 

Pewnego dnia mój najbliższy sąsiad, chłopiec imieniem Tony, dostaje na urodziny mnóstwo prezentów. Puszczam w ruch moją niewidzialną kamerę, by nic nie stracić z jego podniecenia. Pospiesznie rozwija opakowania, które spadają na ziemię. Jeden z papierów ześlizguje się pod moje łóżko. Podwędzam go, by nikt nie widział, i chowam pod piżamą. Tak zostaję złodziejem papieru na prezenty.

 

Przychodzi noc, zwlekam się z łóżka. Cichutko czołgam się po podłodze. Kiedy docieram do korytarza, łapię się poręczy umieszczonej wzdłuż ściany. Posuwam się do przodu, chwiejąc się jak pijak. Przy końcu poręczy upadam na ziemię. Ślizgam się jak ślimak aż do ubikacji i dwa razy przekręcam klucz. Tutaj wreszcie wyjmuję papier schowany pod bluzą i spokojnie go oglądam: jest piękniejszy od gwieździstego nieba, czerwony i pozłacany, cały w pociągi, radosne skrzaty i słomki. Rzuca magiczne światło, które dzieciom pozbawionym Bożego Narodzenia i prezentów pozwala marzyć.

Aby podziwiać go w milczeniu, codziennie wstaję z łóżka, czołgam się do poręczy na korytarzu, wstaję i posuwam się krok za krokiem. Chwila przerwy w ubikacji to dla mnie nagroda. Siedzę zdyszany na tronie i po kryjomu podziwiam mój skarb.

 

Jest to przedmiot, dzięki któremu z powrotem nauczę się chodzić i zacznę rysować. Starannie powielam motywy, pociągi, skrzaty. Polubiłem rysowanie. Pielęgniarka od zastrzyków ofiarowuje mi ołówek. Zachęca mnie i kiedyś przynosi fotografię swojego małego psa:

– Chcesz go narysować?

Cały dumny rysuję go, podobnie jak obrazki z talii kart Tony’ego. Personel ogląda moje rysunki, zbieram gratulacje. Zbieram także „zamówienia”. Wreszcie istnieję, uznano mnie. Z radości całuję magiczny papier, który dał mi nogi, komplementy i objawił ukryty talent.

(...)

 

Przez dwa i pół roku pobytu w szpitalu nikt mnie nie odwiedził, nie mam żadnej wiadomości od rodziny. Jestem sam na świecie. Nie wiem, czy mój ojciec żyje. Wolę nie wiedzieć.

 

7

Mam siedem i pół roku, kiedy opuszczam aseptyczny świat szpitala, uregulowany żywot, ustalone rytuały, gdzie utkałem sobie ochronny kokon. Mniej więcej normalnie chodzę. Mam uszkodzone prawe oko, ucho w kształcie kalafiora, złamany nos i szramę na czole. Cierpię na potworne bóle głowy, które miażdżą mi mózg w imadle o ostrych brzegach. Ale chodzę i umiem rysować.(...)

Dochodzę do zdrowia i wtedy otwieram inne drzwi do świata zaginionych dzieci bez obroży.(...)

 Dom opieki społecznej na północy Francji. Opiekunka prowadzi mnie do jednego ze skrzydeł budynku.(...)

Każe mi wejść do dużej sali. Stoi tam w szeregu ze trzydzieścioro dzieci z ogolonymi głowami. Wszyscy są tak samo jak ja ubrani w kraciaste bermudy, jednobarwną koszulkę, mają sznurowane buty.

(...).

Nagle otwierają się drzwi. Na salę wchodzi czterdziestka mężczyzn i kobiet. Jedni wysztafirowani jak w niedzielę, inni mają torby na zakupy. Przechadzają się wśród nas, oglądając jak jakieś rzadkie przedmioty, jak woskowe manekiny z muzeum Grévin. Obserwują, wypatrują, oglądają od stóp do głów. Jedni są wylewni – „O, jaki on słodki! Bardzo mi się podoba!”. Są i tacy, którzy nie objawiają w ogóle swych uczuć, badają nas w milczeniu, pomrukując od czasu do czasu z zadowolenia przed tym czy innym. Są tacy, co zadają pytania. Tacy, co marszczą brwi, przykładając dwa palce do policzka, wydymając usta z namysłem, mrużąc oczy, jakby chcieli sobie wyobrazić, co z tego chłopaka wyrośnie za kilka lat. Inni chodzą tam i z powrotem, jak gracze na konnych wyścigach, odnotowując numer, który każdy ma na piersi.

Ci ludzie przyszli wybrać dziecko.

W południe wszyscy kończą zakupy na targu porzuconych dzieci. W dużym, pustym pokoju zostaje tylko dwóch chłopców, niejaki Christian i ja. Inni zostali zaadoptowani. Christian już po raz drugi ma nadzieję. Bez powodzenia. Została mu tylko jedna szansa. Tłumaczy mi reguły gry:

– Jeśli nie zostaniesz wybrany za trzecim razem, jedziesz do poprawczaka. Masz tylko trzy szanse...

I dodaje po chwili milczenia:

– Wiesz, dlaczego nikt nas nie zabrał?

– Nie... nie mam pojęcia.

– To dlatego, że jesteśmy brzydcy. Ludzie wolą ładne dzieci.

To prawda, że Christian nie jest piękny. A ja muszę być równie paskudny, skoro nie zostałem wybrany.

Wieczorem nie mogę zasnąć. Śnię na jawie o pięknej pani i miłym panu. Dobrze ubrani, zbliżają się do mnie i wyciągają z szeregu: „Chodź z nami”. Biorą mnie za rękę. Widzę, jak idąc między nimi, przekraczam wielką bramę domu opieki społecznej, w aureoli światła.

Ten sen nie pozwala mi zasnąć. Często go sobie puszczam, czekając na dzień wyzwolenia.

W następny czwartek ta sama ceremonia, z dziesięcioma nowymi chłopcami. Jestem przedmiotem tajnych narad i poufnych rozmów. Nie zostaję wybrany. Dobrze ubrani miły pan i piękna pani nie przyszli. Christian i ja zostajemy znowu na lodzie, trochę jak te nadpsute jarzyny, których handlarze nie sprzedali i zostawili na placu. Jesteśmy dziećmi poobijanymi i uszkodzonymi.

Ponure popołudnie. Wieczorem jesteśmy sami w posępnej sypialni, strasznie smutni. Christian utracił ostatnią szansę. Pojedzie do poprawczaka. Nie chcę, by porzucony brat mnie opuszczał.

Inni chłopcy śpią w wielkim łóżku, w czystej pościeli, a tata i mama się o nich troszczą. Tym lepiej dla nich. Myśmy nie wygrali na loterii miłości. Tym gorzej dla nas.

 

Kiedy w sypialni gaśnie światło, nagle zaczynam się bać. Płaczę. Wraca ojciec, żeby mnie bić. Dlaczego ten strach chwyta mnie silniej niż zwykle? Wyję. Oblewają mnie zimną wodą. Zębami rozdzieram prześcieradła.

– Becz dalej, będziesz mniej sikał! – woła do mnie wychowawca.

Tej nocy zaczynam zamykać śluzy serca i kurek ze łzami. Jeżeli nie chcę umrzeć albo oszaleć, muszę być twardszy.

Nazajutrz mam spotkanie z panią psycholog. W ogóle na mnie nie patrzy. Szybko przebiega wzrokiem moje papiery i stwierdza, że jestem chory. „Na co?”, pytam. Cisza. Patrzę na nią. Czuję się raczej dobrze. Długo coś pisze na papierze.

– Następny! – woła, nie podnosząc oczu.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2003 Mateusz