Czytelnia
ks. Henryk Seweryniak

Dobra i zła samotność

 

Samotność staje się dzisiaj coraz bardziej i potrzebą, i zagrożeniem. Zarówno we współczesnej myśli nad tym zjawiskiem, jak i w jego praktycznych wyrazach, pojawiają się nowe elementy, które stanowią wyzwanie dla chrześcijan. Omówię je na dwóch poziomach refleksji: filozoficznej i duszpasterskiej. Zakończę kilkoma uwagami natury osobistej.

Abyssus abyssum invocat

Dla nikogo nie jest dzisiaj odkryciem, że stajemy się sobą dzięki innym. Że swoją tożsamość zyskujemy stopniowo dzięki obecności, którą nam ofiarują: słowom i wartościom, które przekazują; reakcjom, przez które komunikują nam nasz obraz i w ten sposób pozwalają nam kształtować własną jaźń. Ale także dzięki samotności. Dla uszu nieoswojonych z współczesną filozofią refleksyjną J. Naberta, P. Ricoeura, P. Tillicha i Jana Pawła II może to brzmieć paradoksalnie. Przez samotność rozumie się bowiem najczęściej "samotność złą", czyli pozostawanie w bolesnym stanie pozostawienia samemu sobie. Na określenie tego stanu używa się czasem terminu: "osamotnienie", chociaż zdaje się, że osamotnienie jest tylko odmianą "złej samotności". Jeśli bowiem określić osamotnienie jako cierpienie z powodu braku osób bliskich, to "samotność zła", czyli - jak napisałem - pozostawanie w bolesnym stanie pozostawienia samemu sobie, jest czymś więcej.

W głębi swojego jestestwa człowiek przeżywa jednak jeszcze inną samotność. Choć P. Tillich nazywa ją odosobnieniem (solitude) , wolałbym mówić o samotności istotowej, która jest fundamentem wszelkiej "dobrej", twórczej samotności. Najprościej rzecz ujmując, samotność istotowa wyraża się w naszym typowo ludzkim przeżywaniu, uświadamianiu sobie i kształtowaniu relacji: "ja sam - inny" (Bóg, świat, anioł, szatan, człowiek, społeczeństwo, zwierzęta, rośliny, rzeczy). W ten sposób ujawniamy się samym sobie w odrębności własnej istoty. To "ja sam" w wewnętrznej samotności swojego istnienia staję się sobą; przeżywam szczęście, miłość, chorobę, umieranie - stany, których nikt za mnie nie przeżyje, choć może mi w nich towarzyszyć czy nawet je wywoływać; jestem odpowiedzialny za coś, za co nikt inny nie jest odpowiedzialny; podejmuję decyzje, których nikt za mnie nie podejmie; czynię rozrachunek z własnym sumieniem, którego to rozrachunku nikt za mnie nie uczyni; "jestem u siebie" lub "wracam do siebie". Jestem samotny w swoim byciu, tworzeniu, odpowiedzialności, winie, cierpieniu, umieraniu... Słowem, w samotności samostanowię o sobie : przeżywam tajemniczość istnienia, tęsknię, medytuję, otwieram się na natchnienia, pozwalam rodzić się naprawdę ważnym wewnętrznym słowom, chociaż natchnienie, wiara i słowo esencjalne nie ode mnie pochodzi. Takie jak choćby to, które przed tysiącami lat usłyszał psalmista, i które do dziś nie przestaje fascynować:

Panie, moje serce się nie pyszni
i oczy moje nie są wyniosłe.
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta moje siły.
Przeciwnie, wprowadziłem ład
i spokój do mojej duszy.
Jak niemowlę u swojej matki,
jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza. (...).

(Ps 131)

Właśnie samotność istotowa doprowadzona do szczególnego stanu natężenia i świadomie przeżywana, jest na równi z "otwartością-na-drugiego" fundamentem życia godnego, owego "ładu i spokoju duszy", o które prosił psalmista. Zagubienie jej czy zaniedbanie wnosi w świat egzystencji "pychę serca", "wzniosłość oczu" oraz gonitwę za tym, co przerasta siły. Zagubienie to staje się rzecz jasna nieznośne i dlatego bywa zastępowane odruchami stadnymi, co chętnie wykorzystują rozmaici führerzy lub idole.

Ale dobra samotność nie jest stanem pozostawienia samemu sobie... Niemowlę w łonie matki, pomimo nie-pamięci, nie-uświadomienia, nie jest samotne. Dlatego psalmista wie, że nie wypowiada swoich słów w pustkę. Trwa tylko wobec Boga z duszą uspokojoną "jak niemowlę w łonie matki". To dlatego wielcy mistrzowie pustyni, mistrzowie milczenia, ciszy i medytacji są tak wielkimi znawcami życia, "ekspertami" w zakresie ludzkich dusz.

W tym kontekście myślę o jeszcze innym - choć bardzo bliskim opisanemu - wymiarze samotności. O samotności niezrozumiałych świętych: Bernadety, Teresy, Faustyny. O samotności Dietricha Bonhoeffera i Generała Nila na chwilę przed egzekucją. O samotności zaszczutego przez Gomułkę i Kliszkę Jerzego Zawieyskiego. O samotności Profesora Antoniego Kępińskiego, gdy dowiedział się, że jego organizm trawi już nieuleczalny rak. O samotności pierwszych karmelitanek w Charkowie, wielomilionowym mieście, które przetacza się nad ich modlitwą jak żywioł bez granic. O samotności Anny Kamieńskiej po śmierci męża. "Głębia przyzywa głębię..." - kołacze mi gdzieś w głowie fragment innego psalmu, który najlepiej brzmiał przy pierwszym smakowaniu brewiarza, jeszcze po łacinie: Abyssus abyssum invocat.

Głębia przyzywa głębię
hukiem Twych potoków.
Wszystkie Twe nurty i fale
nade mną się przewalają. (...)
Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo,
I czemu jeczysz we mnie?
Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać:
Zbawienie mego oblicza i mojego Boga".

(Ps 42)

"Głębia przyzywa głębię..." Samotność przyzywa Pełnię... Samotność, która bez tej Pełni nie wypełniłyby się taką jak u wspomnianych osób godnością, odwagą, czynem i modlitwą.

Samotność jak złe ziele

Niewątpliwym problemem współczesnych wysoko rozwiniętych społeczeństw jest postępująca indywidalizacja życia. Przejawia się ona w ucieczce w prywatność, w izolacji uczuciowej oraz w niechęci do podejmowania obowiązków rodzinnych, społecznych, politycznych. Oczywiście, występują w tych społeczeństwach zachowania solidarnościowe czy odruchy współczucia. Mają one jednak często bądź postać akcyjną, bądź też są często wyrazem movaise conscience, reagującego ostatkiem sił sumienia.

Powodów tego stanu rzeczy jest wiele: stechnicyzowanie pracy i przekazu informacji, zagęszczenie obszarów zamieszkania i komunikacji, uspołecznienie wszystkich możliwych dziedzin życia (od miejsca narodzin, poprzez miejsca wychowania i choroby, aż po cmentarze tzw. komunalne), uczynienie z wygody i przyjemności głównego celu życia, wreszcie utrata szacunku dla skompromitowanych (i chętnie kompromitowanych) instytucji. W pewnym sensie tłumaczy to także odchodzenie niektórych osób od Kościołów w swoistą prywatność (samotność?) wiary lub nawet występowanie z Kościoła, rozumianego jako instytucja zbyt masowa, shierarchizowana i wymagająca.

Postawa ta nierzadko przeradza się w rodzaj "chorej samotności", reagującej krytycznie i agresywnie na wszelkie wezwania do ofiar i solidarności, chętnie zamykającej się w anonimowości mieszkania, a zwłaszcza samochodu. Kończy się to utratą szacunku dla siebie, dla godności ludzkiej. Przejawem tego mogą być popularne "walkmeny", wybór życia samotnego bez podejmowania obowiązków rodzinnych, pogrzeby "w ścisłym gronie rodzinnym", bez żadnej ekspresji religijnej, w myśl coraz bardziej wpełzającej w świadomość współczesną maksymy: "znalazłem się na Ziemi nie wiem dlaczego; przeżyłem swoje, użyłem, co mogłem; teraz wszystko się skończyło".

Nie ośmielam się podjąć tutaj precyzyjnej diagnozy duszpasterskiej tej sytuacji czy nakreślić elementy terapii. Chciałbym natomiast zasygnalizować kilka wybranych, specyficznie polskich obszarów samotności jako pozostawania w stanie pozostawienia samemu sobie; obszarów stanowiących niewątpliwe wyzwanie, zarówno dla refleksji chrześcijan, jak i działań duszpasterskich.

Pierwszy: jeszcze dziś słyszę ciche skomlenie samotności w jakimś "domu małego dziecka". Pytanie: "Mamusia?", towarzyszące kobiecie zwiedzającej kolejne sale. Wołanie: "Wujku!" kierowane do nieznanych mężczyzn. Taka samotność może zostać poniesiona przez całe życie i nie wypełni jej ani rozpaczliwe poszukiwanie (kolejnej) miłości, ani kariera w (mi) (po)licji czy wojsku, ani alkohol czy narkotyki. Jak długo jeszcze będziemy płacić tę nieobliczalną cenę domów dziecka? I po co?

Drugi obszar: samotność niepowodzeń. Gdy po odejściu tłumu ciekawskich i "płaczek" zostaje się koniec końcem sam na sam z wreszcie uświadomioną własną głupotą, ze zdradą, porażką, niesprawiedliwością... Taka samotność potrafi jak powódź "podtopić", jak wicher zwichrować człowieka i takim "podtopionym", zwichrowanym pozostawić na całe lata, nieraz do końca. Nie wolno zamknąć się w tym bólu, w stanie, który przejmująco wyśpiewał dawno temu Leszek Długosz:

"Tylko skąd się wije, skąd pamięta,
taka melodyjka, ćwierć-piosenka,
co tak podpowiada, wciąż tłumaczy,
że to wszystko mogło, mogło być inaczej"
("Nie ma nas")

Nie wolno pozwolić rozrastać się coraz bardziej rozległym "odleżynom melancholii". Wtedy właśnie okazuje się, jakie znaczenie ma spokojna wiara i dobra nadzieja wyniesiona gdzieś z dzieciństwa, z wzroku podnoszonego ku (niewidzialnej) górze, z rąk składanych do najprostszej modlitwy, z "Ojcze nasz". Wtedy również można się przekonać, jak bardzo miał rację stary Eklezjastyk, gdy tłumaczył:

Za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty
ani równej wagi za wielką jego wartość.
Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia;
znajdą go bojący się Pana.

(Syr 6, 15-16)

Trzeci obszar: samotność po długim odcinku życia wypełnionego po brzegi obecnością męża i dzieci, bieganiem, pracą, tysiącami zajęć, a wyjałowionym duchowo. Ta pośród smutnej starości, gdy wypieszczone dzieci wyfruwają z gniazda. Ta, której wiele, wielu z nas obawia się bodaj najbardziej: że zostaniemy sami w codziennym nie-radzeniu-sobie, w chorobie, w umieraniu. Samotność rozwiedzionych kobiet. Samotność wdów. Ongiś atrakcyjnych, zapraszanych, brylujących na przyjęciach. A teraz "wyłączonych" z tzw. towarzystwa, traktowanych "o jedną za dużo", jakoś zbędnych, trochę gorszych, osamotnionych... Samotność mężczyzn po śmierci ukochanych kobiet. Tylko na początku "mojego księżowania" dziwiłem się, gdy taki mąż już po roku, dwóch stawał ponownie na ślubnym kobiercu. Kojarzyło mi się to z "niewyżyciem", brakiem wierności... Dzisiaj wiem, że to kolejne małżeństwo może być znakiem, jak wielka była tamta miłość i jak niepowetowana strata. Oczywiście, dużym znakiem zapytania pozostaje, jaką funkcję przypisuje się w tym momencie nowej towarzyszce drogi...

Ten zapis "trzech samotności" pozostawiam pod rozwagę zwłaszcza duszpasterzom, spowiednikom. Są to bowiem ważne i istotne problemy duszpasterskie: jak uczyć duchowości starzenia się, kultury wierności (także w spotkaniach towarzyskich), wypełniania pustki, mocowania się z bezsilnością, gojenia ran niewdzięczności, nadawania sensu umieraniu. Są to ważne i istotne problemy dla całych wspólnot parafialnych, jeśli chcą one na to miano zasługiwać. Nie mogę (i nie chcę) oprzeć się podziwowi dla wielu nawet dość przeciętnych parafii niemieckich. Ileż tam grup młodszych i starszych seniorów, chórów złożonych najczęściej z osób w podeszłym wieku, kręglarni parafialnych, diecezjalnych biur pielgrzymkowych dla osób trzeciego wieku, grup kobiet wykonujących rozmaite ozdoby, makaty, narzuty, sprzedawanych podczas rozmaitych "kiermesów", z których pieniądze (wcale niemałe ) idą na misje, na rozmaite akcje Kościoła niemieckiego. Gdybyśmy potrafili połączyć to z naszym rozmodleniem?

Samotność klerka

Chcę w tym miejscu udzielić osobistej (i łącznej) odpowiedzi na trzy pytania zadane przez "Więź": "Czym jest dla Księdza samotność: potrzebą, wyzwaniem, przekleństwem? Czy ona pomaga czy przeszkadza - w życiu i w twórczości? Czy można być twórcą nie będąc samotnym?"

Otóż, samotność była dla mnie zawsze bardziej potrzebą niż przekleństwem. W seminarium często ostrzega się przyszłych księży przed samotnością i uczy, jak przed samotnością bronić się. Wiele z tego jest mądre i sensowne. Ale niekiedy jest to taka trochę pruderyjna, trochę poetycka, dobrze brzmiąca "przykrywka" dla problemów erotycznych czy seksualnych związanych z wyborem celibatu. Uważam, że w wychowaniu seminaryjnym trzeba to wszystko wyraźniej porozróżniać i inaczej ponazywać.

Piszę tak również dlatego, że jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie byłem samotny w sensie pozostawania w stanie pozostawienia samemu sobie. Miałem chwile tęsknoty i pragnień, tych wyśpiewanych przez Leszka Długosza: "w niedzielne letnie popołudnie, gdy kulę smutku toczy demon" i tych bardziej określonych, ale nie samotności. Tłumaczę to przede wszystkim jako dowód tego, jak wiele Jezus wnosi w życie człowieka, i dowód pełni, którą Ewangelia na pewno daje.

Jestem wszelako świadom, że każdy z nas przeżywa te sprawy odmiennie. Jestem też świadom niebezpieczeństw. Ktoś powiedział mi: "Często uciekasz przed ludźmi pod pozorem, że musisz przygotować wykład, coś tam przeczytać, napisać... A życie przetacza ci się ponad głową". Zabolało mnie to. Zawsze myślałem, że w życiu księdza, nawet najbardziej otwartego, musi być także coś z pustyni, klasztoru, "tajemniczego ogrodu" - parę godzin na medytację, modlitwę, spisanie paru myśli do pamiętnika czy do kazania, na mocowanie się z celibatem. W życiu nauczyciela akademickiego ta potrzeba jest równie wyraźna - przygotowywanie habilitacji nazwałem kiedyś "samotnością długodystansowca" i coś w tym jest. A jeśli te dwa powołania ze sobą się łączą?

Przyznaję, nie umiem połączyć księżowskiej konieczności bycia dla innych, zwłaszcza w konfesjonale czy w jakiejś grupie, z samotnością klerka. Potrzebuję dużo czasu i ciszy na przemedytowanie i kompozycję każdego arytykułu, kazania, wykładu czy recenzji. Dlatego "zamykam się". Może i przesadzam z jednej strony z przyjmowaniem tzw. kuszących propozycji, a z drugiej - z nie odbieraniem telefonów czy nie odpowiadaniem na dzwonki. Tylko co począć z tymi, którzy tak chętnie, niekiedy z urzędu (w przekonaniu, że mają do tego pełne prawo), niekiedy całkiem sympatycznie, ot tak po koleżeńsku, a niekiedy chorobliwie ("tylko ksiądz profesor może mi pomóc"), okradają z czasu i dobrej samotności?

Przesadzam być może z innego również względu. Myślę o relacji mowy i pisma w naszym życiu. Dla wielu spośród nas twórczość to przede wszystkim wspomniane już pisanie. Dlatego uciekamy od pogaduszek, z zebrań, z kaw, z uroczystych inauguracji. Wyłączamy telefony, dzwonki. Pozwala to zebrać myśli, opracować dokładnie temat, pociągnąć go do tzw. końca. Tak musi być. Trzeba jednak i w tym zatrzymać się i zrobić rachunek sumienia. Bo oto od jakiegoś czasu każdy wykład muszę napisać, najmniejszą rozmowę przygotować. Wszystko układam w punkty, zaczynam celować w tworzeniu planów... Czy nie tracę spontaniczności? Czy nie obrastam w perfekcjonizm? Nie wiem. I nie wiem, czy już się poprawię. Piszę młodszym pod rozwagę.

ks. Henryk Seweryniak

 


początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz