Czytelnia

Czy Kościół boi się psychologii?

Z o. Józefem Augustynem rozmawia Jan Grosfeld

 

JAN GROSFELD: Ukazuje się dziś w Polsce mnóstwo publikacji psychologicznych. Co Ojciec o tym sądzi?

JÓZEF AUGUSTYN SJ: Ilość tych publikacji zdaje się świadczyć o wielkim zapotrzebowaniu na ten typ literatury. Wśród nich sporo jest rzeczy bardzo praktycznych, przydatnych. Ludzie chętnie sięgają po nie, gdyż myślą, że psychologia może im pomóc odkryć siebie samych. Poznawanie siebie samego zawsze było pasjonującą przygodą człowieka. Jest nią również i dzisiaj. Dzisiaj jednak ludzie częściej sięgają po książkę psychologiczną niż filozoficzną. Książka filozoficzna wydaje się być dla człowieka współczesnego, podchodzącego do świata bardzo pragmatycznie, zbyt skomplikowana i oderwana od życia.

Wydaje mi się, iż sięganie po książkę psychologiczną uwarunkowane jest także bezradnością wobec własnych problemów oraz dużą trudnością w znalezieniu kompetentnego człowieka, do którego można by zwrócić się o pomoc. Wielu szuka więc rozwiązania swoich problemów odwołując się do rad książkowych. Sądzę, iż to duże zapotrzebowanie na psychologię jest również pewnym objawem porepresyjnym. W ostatnich dziesięcioleciach byliśmy zmuszeni kryć się i dławić najbardziej ludzkie potrzeby i pragnienia. Przy pomocy psychologii wielu chciałoby wydobyć z siebie to, co długi czas było w nich spychane gdzieś w lochy podświadomości.

Co psychologia rzeczywiście daje?

Emocjonalność człowieka jest jak gąszcz, w którym bardzo trudno jest się rozeznać. Psychologia służy nam jako pewna pomoc w odkryciu naszej osobowości (a w tym szczególnie płaszczyzny emocjonalnej) i porządkowaniu jej.

Spojrzenie na świat uczuć ludzkich zależy jednak od spojrzenia na człowieka. Psychologia jest narzędziem, którym posługuje się sam człowiek. Dobra psychologia zakłada dobry fundament filozoficzny. Nie ma dobrej psychologii bez dobrej antropologii.

Trzeba jednak zauważyć, że oprócz wielkiego zainteresowania psychologią widzimy też wielki przed nią lęk. Ludzie nieraz boją się, że psychologia odkryje w nich coś, czego sami o sobie jeszcze nie wiedzą. Boją się, że psycholog posługując się tajemną wiedzą dostanie się do ich wnętrza bez ich świadomego przyzwolenia. Jest to lęk przed zdemaskowaniem sfery emocjonalnej.

Dlaczego człowiek boi się być zdemaskowanym?

Ponieważ czuje się niekochany, śledzony, sądzony przez ludzi. Boi się, że inni odkryją w nim to, co on sam uważa w sobie za nieprzyjemne, obrzydliwe, złe i zostanie przez nich odrzucony. Lęk przed psychologią, to najczęściej lęk przed odrzuceniem. Geneza tego lęku jest zwykle bardzo głęboka. Rodzi się on najczęściej z całego wychowania w rodzinie, z tzw. miłości uwarunkowanej. Matki bardzo często mówią swoim dzieciom (nie tylko słowami, ale całą swoją postawą): Jeżeli będziesz grzeczny, dobry, miły, to będę cię kochać. W dodatku to, co niedobre, brzydkie moralnie w świadomości dziecka miesza się z tym, co nieestetyczne czy wręcz niehigieniczne. A ponieważ potrzeba bycia kochanym bezwarunkowo jest pierwszą potrzebą dziecka, próbuje ono ukryć to, co mogłoby go skompromitować w oczach rodziców. Jeśli dziecko bardzo często kłamie, to wychowywać należy najpierw nie dziecko, ale jego rodziców. Dziecko ma doskonałą intuicję i dobrze wyczuwa to, co mogłoby się nie podobać rodzicom.

I takie dzieci następnie same stają się rodzicami.

Tak, dorastają w zakłamaniu, żyją w masce. Takie wychowanie dziecka jest wielką dlań krzywdą. I jeśli skrzywdzony nie bierze na siebie swojego skrzywdzenia, sam staje się krzywdzicielem. Tutaj dotykamy konsekwencji wewnętrznych zranień. Wydaje mi się, że jest bardzo mało ludzi świadomych głębokich konsekwencji, jakie niosą fakty zranienia emocjonalnego, które zaistniały w rodzinie. Lęk przed psychologią jest lękiem przed własną przeszłością, która mnie ukształtowała w taki a nie inny sposób. Przed nieuzdrowioną przeszłością. Aby móc wytrzymać z sobą samym, ze swoją nieuleczoną przeszłością, człowiek wprowadza mur między tym, co było, a tym co jest obecnie. A przecież wszystkie nasze postawy i zachowania obecne są ukształtowane przez całą naszą historię życia. Mur ten polega na próbie zapomnienia o naszej przeszłości lub też na jej idealizacji.

Co Ojciec rozumie przez idealizację przeszłości?

Idealizacja przeszłości polegałaby na takim jej odczytaniu, aby nie tylko nie sprawiała nam bólu, ale była dla nas tylko przyjemnym wspomnieniem. To życzeniowe odczytanie przeszłości ma służyć przede wszystkim życzeniowemu widzeniu teraźniejszości.

Idealizacja jest zawsze jakąś formą zniekształcenia. Typowym przykładem takiej idealizacji jest sytuacja zakochania młodych ludzi, którzy patrzą na świat wyłącznie przez pryzmat swoich własnych niedojrzałych pragnień i potrzeb, a nie przez pryzmat własnej historii życia i całej rzeczywistości otaczającego ich świata. Mówiąc może nieco żartobliwie wielu młodych ludzi najbardziej krzywdzi siebie na wiosnę, kiedy zakochują się w sobie. Nie znając siebie samych, nie znając własnych granic emocjonalnych, własnej zmienności uczuciowej, obiecują sobie bardzo dużo zarówno przez słowa, jak i przez gesty erotyczno-seksualne. Uczucie zakochania mija i wówczas doświadczają głębokiego rozczarowania. Od fascynacji sobą przechodzą do wzajemnego rozżalenia do siebie i oskarżania się.

Czy Ojciec widziałby jakieś inne źródła lęku przed ujawnieniem się naszego JA?

Innym ważnym źródłem tego lęku jest również zubożona antropologia. W wieku XX, wieku wielkich specjalizacji, istnieje pewna atomizacja człowieka, rozbicie go na różne sfery. Wyjątkowo na przykład zdarzają się lekarze, którzy zajmują się całym człowiekiem, a nie tylko chorym organem. A przyczyny choroby ciała bardzo często tkwią właśnie w sferze psychicznej, emocjonalnej. Również wielu psychologów zajmuje się tylko sferą psychiki, z pominięciem sfery duchowej. Takiej specjalizacji podlegają także duchowni, którzy najczęściej zajmują się wyłącznie nieśmiertelną duszą człowieka. Tymczasem to, co duchowe, jest zarazem wcielone w ludzką emocjonalność i somatyczność.

I chociaż lekarz, psycholog i ksiądz nie powinni mylić swoich ról, to jednak pomagając człowiekowi każdy z nich winien w jakiś sposób uwzględnić całego człowieka, wszystkie jego wymiary. Całościowe spojrzenie na człowieka domaga się uwzględnienia wszystkich sfer: somatycznej, psychicznej, duchowej. Sfery te są ze sobą ściśle połączone. Rozwój człowieka polega na integrowaniu się poszczególnych sfer. To, co fizyczne jest podporządkowane temu, co psychiczne, a to co psychiczne, temu co duchowe.

Czy człowiek może w jakiś sposób zrezygnować ze swojej duchowości lub też zniszczyć ją w sobie?

Oczywiście, że nie. Próba zniszczenia jednej ze sfer człowieka, jest próbą zniszczenia całego człowieka. Człowiek może udawać, iż nie dostrzega swojego wymiaru duchowego, ale to nie zmienia faktu, iż duch pozostaje integralną częścią człowieczeństwa. Człowiek może wprawdzie nie uznawać sfery duchowej określając siebie materialistą, ale zachowania ludzkie (nawet te najbardziej zewnętrzne) zwykle temu przeczą.

Człowiek może zresztą zaprzeczać nie tylko istnieniu wymiaru duchowego. Może również udawać, iż nie posiada ciała lub też emocjonalności. Zawsze istniała pokusa religijności, która traktuje człowieka jako bezcielesną istotę. Angelizm duchowy to jedna z większych pułapek w życiu duchowym. Jednym z bardzo ważnych kryteriów dojrzałej religijności człowieka jest jej dążenie do spójności całego człowieka. Dojrzała religijność scala wewnętrznie, integruje, jednoczy. To właśnie życie duchowe, życie religijne jest zwornikiem integracji, jest tym, co porządkuje całe życie człowieka, zarówno jego przeszłość, jak również jego teraźniejszość i przyszłość. Św. Paweł mówi, iż chrześcijanin nie walczy z ciałem i krwią, czyli z naturą ludzką, ale walczy z nieprzyjacielskimi mocami na wysokości.

Natomiast jednym z najważniejszych kryteriów fałszywej religijności jest izolowanie czy wręcz przeciwstawianie sfery duchowej sferze cielesnej, psychicznej i emocjonalnej. Taka religijność nie tylko nie jednoczy, ale rozbija wewnętrznie, nerwicuje człowieka.

Istnieje też zagrożenie płynące stąd, że często miesza się sferę emocjonalną ze sferą duchową. Nasze uczucia bierzemy często za przeżycia duchowe.

To bardzo ważne stwierdzenie. Spotykam się z tym niemal na co dzień w kierownictwie duchowym. Przeżycia emocjonalne odbierane są jako bezpośrednia ingerencja Boga. Jest to problem bardzo delikatny i złożony, bo Pan Bóg posługuje się naszymi emocjami. Nasze najgłębsze, duchowe pragnienia są dziełem Ducha Świętego w nas.

Pełnej jedności tych sfer nie możemy osiągnąć na ziemi. Problem tkwi chyba w tym, czy człowiek dąży do tej harmonii.

Człowiek nie rodzi się zharmonizowany, zintegrowany w tych trzech sferach. To rozbicie nie jest też najpierw jego osobistą winą. Mamy tu do czynienia z tajemnicą skutków grzechu pierworodnego. Wydaje się nam nieraz, że grzech pierworodny jest jakimś mało uchwytnym misterium. Tymczasem jest on bardzo widoczny, dotykalny w człowieku już od niemowlęcych lat. Św. Augustyn mówi, że niewinność dziecka polega na słabości ciała, a nie na niewinności duszy.

Na to wszystko przychodzi Chrystus.

Chrześcijaństwo jest religią wcielenia. Niezwykłe piękno, cudowność chrześcijaństwa polega właśnie na tym, że Bóg staje się człowiekiem; że On, który jest Czystym Duchem, przyjmuje na siebie także to, co psychiczne i to, co somatyczne. Ewangelie opisują ludzkie zachowania Jezusa, Jego czynności somatyczne: Jezus chodzi, śpi, je, poci się. Opowiadają nam także o uczuciach Jezusa. Pokazują również te uczucia, które mogą nam się mniej podobać, ponieważ wydają się może zbyt ludzkie; Jezus się gniewa, wzrusza się, płacze, wyraża oburzenie, podnosi głos, okazuje zmęczenie.

Jednym z tematów chrystologii jest próba przybliżenia tego, jak łączy się w Chrystusie Jego bóstwo z człowieczeństwem. Herezje chrystologiczne polegały na popadaniu w przesadę w jedną albo w drugą stronę. Próbowano pokazywać Jezusa albo jako człowieka, nie doceniając czy wręcz banalizując bóstwo, i odwrotnie, pokazując Go jako Boga z lekceważeniem wymiaru somatycznego i psychicznego. Natomiast zdrowa chrystologia mówi - choćby w Credo - że Jezus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. Nawet jeśli nie rozumiemy do końca, jak się te dwa wymiary łączą.

Wcielenie Syna Bożego pokazuje nam wartość całego człowieka. Uczy nas ono widzieć nasze człowieczeństwo oczami Pana Boga. Dzięki Tajemnicy Wcielenia widzimy, że pomniejszanie sfery somatycznej i emocjonalnej człowieka jest wbrew aktowi stworzenia. Jezus nie dodał niczego do tych trzech sfer człowieka, lecz je wypełnił. Jezus Chrystus sprawił, że to, co było w planie stwórczym Boga - owa doskonała harmonia i jedność - staje się w Nim na nowo możliwe. Jezus jest pierwszym doskonałym człowiekiem, w którym istnieje niezwykła jedność wszystkich sfer.

Jak to się dzieje, że dzięki Niemu może i w nas zacząć się ów powolny proces integracji wewnętrznej, który oczywiście na ziemi się nigdy nie skończy?

Mówiąc językiem klasycznym, dokonuje się to poprzez uczestnictwo w Jego życiu. Chrzest jest sakramentem, który włącza nas w życie Chrystusa. Ale to włączenie nie zmienia nas w sposób automatyczny, lecz czyni nas zdolnymi do stawania się na Jego obraz. Łaska chrztu może być nie wykorzystana. Człowiek może być ochrzczony i pozostawać z osobowością rozbitą, jeżeli tego trudu wewnętrznego scalenia nie podejmie z zaangażowaniem i ofiarą. Wewnętrzne scalenie człowieka dokonuje się przez poznanie Jezusa Chrystusa. Rozpoczyna się ono od walki z grzechem osobistym; bo chociaż istotą chrześcijaństwa nie jest przede wszystkim walka z grzechem, to jednak pokonanie grzechu jest koniecznym wstępem do otwarcia się na Chrystusa. Owo poznanie Chrystusa posiada swoje etapy, jakby stopnie. Najpierw jest to bardziej poznanie intelektualne, które przechodzi następnie w poznanie głębsze - poznanie sercem, przechodzi w miłość. Chodzi więc o stopniowe dopuszczanie Jezusa do całego życia ludzkiego, nie tylko do duszy, ale także do pozostałych wymiarów ludzkiej osobowości.

Kiedy Jezus przeniknie całego człowieka, wszystkie jego płaszczyzny, stajemy się nie tylko do Niego podobni, ale w jakiś tajemniczy sposób stajemy się jak On. Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus - wyzna z odwagą św. Paweł. Nasze naśladowanie Chrystusa nie polega wówczas tylko na wysiłku woli. Jest ono darem. Przychodzi jakby spontanicznie. Będąc podobni do Jezusa, będąc jak On, zaczynamy również myśleć, mówić, odczuwać i działać jak On. Zaczynamy jak On żyć.

Tutaj dotykamy ważnej rzeczy: jakiego Chrystusa przepowiadamy, czy takiego, o którym Ojciec tu mówi, czy nieco okrojonego?

Kościół w swym nauczaniu powszechnym niewątpliwie przepowiada całego Chrystusa. Magisterium Kościoła czuwa nad tym, żeby przepowiadać Chrystusa pełnego. Ale to wielkie przepowiadanie realizuje się w przepowiadaniu każdego chrześcijanina, każdego kapłana. W Kościele każdy ma swoją rolę w przepowiadaniu Chrystusa. I każdy będzie przepowiadał Chrystusa takiego, jakiego ma w sobie, jakim żyje. Każdy z nas przeżywa zaś Chrystusa w taki sposób, w jaki przeżywa swoje człowieczeństwo. Jeżeli ksiądz, katecheta, matka wychowująca dziecko nie akceptuje jednej ze sfer swojego człowieczeństwa (sfery te nie są wówczas zintegrowane), to przepowiadać będzie właśnie rozbitego Chrystusa. Fałszywe spojrzenie na własne człowieczeństwo będzie przejawiać się fałszywym spojrzeniem na człowieczeństwo Jezusa.

To doświadczenie człowieczeństwa - własnego i jednocześnie Chrystusowego - wyrazi się w określonym języku przepowiadania. Mam tu na myśli zarówno język mówiony, język kazań, katechez, konferencji różnego typu, jak również język pisany.

Zauważmy, iż język przepowiadania jest często hermetyczny, zamknięty, jest to często język szkolnej teologii. Jest on mało egzystencjalny, ponieważ nie wynika z osobistego doświadczenia chrześcijańskiego. Niewiele też wniosłaby zmiana nauczania teologii - choć wydaje się to pożądane - jeżeli nie zmieniłoby się osobiste doświadczenie osoby przepowiadającej. Przepowiadający zawsze bowiem dzieli się osobistym doświadczeniem wiary. Dlaczego nasze kazania, katechezy, konferencje, publikacje pisemne brzmią nieraz tak drętwo? Ponieważ są to najpierw konstrukcje intelektualne. My księża często korzystamy z gotowych kazań na niedzielę, jak z bryków. Jest to z pewnością jakaś pomoc. Ale gdyby nasze przepowiadanie ograniczało się tylko do posługiwania się cudzymi tekstami, to brzmiałoby ono obco i byłoby żałosne.

Czy nie jest to bardzo istotny element nowej ewangelizacji?

Tak, nowa ewangelizacja to z pewnością nowy język, który trafi do współczesnego człowieka. Istnieje pewna tendencja do unowocześniania tego języka, ale w sposób jakby zewnętrzny: proponuje się dołączyć do religii wiedzę z różnych gałęzi nauki, wpleść w przepowiadanie psychologię, socjologię, politologię. Takie zewnętrzne dołączenie wzbogaca język sztucznie, jeśli nie wynika z osobistego doświadczenia wiary. Język ewangelizacji ma podwójne źródło: z jednej strony źródłem jest Biblia, Tradycja, Magisterium Kościoła, ale drugim zasadniczym źródłem jest własne doświadczenie. Rezygnacja albo niepełne czerpanie z jednego źródła jest zagrożeniem dla języka przepowiadania. Język może być bardzo egzystencjalny, ale zarazem zupełnie niereligijny, nieewangeliczny, jeśli nie uwzględnia się źródła, jakim jest Ewangelia, żywa Tradycja, Magisterium Kościoła. Przepowiadanie nigdy nie może być wyłącznie prywatną inicjatywą. Jest ono z misji Kościoła zleconej mu przez Chrystusa. Ale jeżeli opierać się będziemy tylko na Biblii, Tradycji i Magisterium, nie odwołując się do osobistego doświadczenia, wtedy będziemy mechanicznie powtarzać cudze sformułowania.

Język przepowiadania nie może być językiem wyłącznie kościelnym czy parafialnym. Ten język musi być zrozumiały również dla świata. Nowa ewangelizacja nie może posługiwać się językiem, który jest przyjmowany, akceptowany tylko przez ludzi Kościoła, czy tylko przez katolików. Musi trafiać do wszystkich. Co to znaczy używać języka trafiającego do wszystkich, także do tych, którzy żyją na obrzeżach Kościoła czy poza nim? To znaczy trafiać właśnie do ich człowieczeństwa.

I dotykać ich bardzo konkretnych problemów. Bo przecież są one te same dla ludzi w Kościele i poza nim.

Oczywiście, zasadnicze problemy są dla wszystkich jednakowe. Mogą być przeżywane w inny sposób kulturowy, ale główne problemy - życia i śmierci, doczesności i nieśmiertelności, miłości i nienawiści, strachu i odwagi, godności i pogardy do siebie samego - dotykają każdego człowieka w każdej kulturze. Chrześcijaństwo jest właśnie religią człowieka.

Jeżeli Ojcowie Kościoła mówią, że Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem, to możemy równie dobrze powiedzieć, że Bóg stał się człowiekiem, żeby człowiek naprawdę był człowiekiem. Chrześcijaństwo pokazuje pełne rozwiązanie dla zasadniczych problemów człowieka, ale nie dlatego, iż daje gotowe recepty na wszystkie sytuacje ludzkie, ale przez towarzyszenie Chrystusa człowiekowi. To właśnie w Chrystusie odnajduje rozwiązanie własnych problemów.

Kościół nie istnieje sam dla siebie. Kościół istnieje dla całej ludzkości. Kardynał Ratzinger powiedział pięknie, iż Kościół nie może przepowiadać najpierw siebie samego, lecz Boga. I można dodać... człowieka, pomoc dla niego i jego zbawienie. Kościół może więc przyciągnąć ludzi do swojej wspólnoty pokazując, że jest ona miejscem zbawienia.

I to nie tylko zbawienia wiecznego. Fałszujemy chrześcijaństwo, kiedy ukazujemy je wyłącznie jako religię wieczności. Zwykła obserwacja życia pokazuje, że piekło nie jest tylko doświadczeniem wieczności, lecz także doczesności. Widzimy jak człowiek człowiekowi lub też człowiek sam sobie stwarza autentyczne piekło. Ale także niebo jest nie wyłącznie rzeczywistością pozagrobową, lecz również i ziemską. Tę rzeczywistość nieba na ziemi widzimy nie tylko u mistyków, ale także w życiu zintegrowanej szczęśliwej rodziny, wspólnoty. Życie rodzinne, wspólnotowe może być autentycznym przedsmakiem nieba. Wieczne niebo jest przedłużeniem nieba na ziemi, podobnie jak wieczne piekło jest przedłużeniem ziemskiego piekła.

Spotyka się czasami w Kościele postawy niemal całkowicie odrzucające wykorzystanie dorobku psychologii dla pomocy człowiekowi, dla ewangelizacji. Coraz częściej widzimy tego rodzaju spory toczące się w polskim Kościele. Przykładem jest choćby dzisiejszy spór o książki jezuity, O. de Mello, zwłaszcza Przebudzenie. Skąd biorą się te obawy, a nawet lęki?

Te obawy przed psychologizacją naszego przepowiadania, istniejące w niektórych środowiskach, mogą być czasem uzasadnione. Kiedy istnieje problem psychologizacji? Wtedy, kiedy w pomocy człowiekowi w jego problemach zatrzymujemy się wyłącznie na sferze psychicznej, emocjonalnej. Wtedy okazuje się, że pomoc jest niemożliwa, obracamy się bowiem w zamkniętym kręgu mechanizmów, z których nie ma wyjścia wobec braku otwartości na duchowość. Towarzyszyłem jako kierownik duchowy wielu osobom, które wcześniej długo korzystały z pomocy wyłącznie psychologicznej. Osoby te rozumiejąc doskonale własne mechanizmy psychiczne nie rozumiały istoty swojego problemu. I co najważniejsze, ludzie ci nie chcieli często przyznać się do tego, że są słabi, bezbronni, potrzebujący pomocy, potrzebujący zbawienia. Kiedy chcemy korzystać z psychologii, musimy najpierw rozeznać z jakiej psychologii. Istnieje bowiem psychologia, która zamyka człowieka na to, co duchowe, zamyka go w tym, co psychiczne i somatyczne. Z takiej psychologii człowiek wierzący nie może korzystać. Przykładem psychologii otwartej na duchowość człowieka jest choćby psychologia Victora Frankla.

Jeżeli trzeba nam strzec się takiej psychologii, która przeszkadza w rozwoju duchowym, to z drugiej strony trzeba nam pewnej otwartości na psychologię, która może nam bardzo pomóc w rozwoju dojrzałej osobowości. Jeżeli filozofia może korzystać z kosmologii, szukając drogi do poznania istnienia Boga, to możemy też korzystać z nauk o człowieku, w tym z psychologii na wskazanie podobnych dróg. Jeżeli świat rzeczy materialnych nadaje się do przybliżenia Boga człowiekowi, to tym bardziej nadaje się do tego sam człowiek, bo jest on stworzony na obraz i podobieństwo Boże.

Zastrzegając się, że istnieje też psychologia, która obcina człowieka z jego duchowości, widzimy zarazem, że w pewnych kręgach - także kościelnych - mamy też do czynienia z urazowym i podejrzliwym traktowaniem każdej psychologii. Powiedzmy sobie szczerze - przez pół wieku byliśmy dość skutecznie odcięci od świata. W tym także od tego, co działo się w reszcie Kościoła. Nasz Kościół rozwijał się, a w nim podejście do człowieka, w kontekście naszych polskich uwarunkowań. Nowa sytuacji wymaga dziś otwarcia się na cały Kościół, a przede wszystkim wymaga próby pełnego, właściwego odczytania całego Magisterium Kościoła. Magisterium to często odczytujemy przez pryzmat naszych polskich potrzeb i przyzwyczajeń. I tym sami sobie wyrządzamy krzywdę. Te obawy przed psychologią są zupełnie nieuzasadnione. We współczesnych dokumentach Magisterium Kościoła bardzo wyraźnie jest obecna psychologia. Choćby tam, gdzie mówi się o formacji i wychowaniu człowieka. Dokumenty te zachęcają do wykorzystywania psychologii w pomocy człowiekowi. Chciałbym przytoczyć tylko jeden przykład. W Adhortacji Apostolskiej Pastores dabo vobis czytamy, iż w przygotowaniu wychowawców do seminarium konieczne jest także przygotowanie w dziedzinie nauk o człowieku, szczególnie psychologii. W innym miejscu tego samego dokumentu powiedziane jest, że analiza psychologiczna stanowi pomoc dla kierownictwa duchowego, chociaż nie może go zastępować.

Bóg zawarłszy z człowiekiem przymierze dał mu obietnicę mesjańską pokoju, szczęścia. Obiecał mu serce z ciała. Czy nie dotyczy ona całego człowieka, właśnie tej jedności cielesno-psychiczno-duchowej?

Musimy być oczywiście świadomi, że psychologia nas nie zbawia. Jest narzędziem bardzo ograniczonym. Zbawia człowieka Pan Bóg. Zbawienie człowieka polega na doprowadzeniu go do pełnej harmonii tych wszystkich sfer. Jak ważne jest zharmonizowanie tych sfer pokazuje nam nie tylko nasze wstępne, ziemskie doświadczenie pokoju wewnętrznego, radości duchowej, szczęścia, ale także wiara w nieśmiertelność. Mimo, że nasze ciało fizyczne umiera, to chrześcijanin wierzy w jego (ciała) zmartwychwstanie. Jeżeli mówimy o odzyskaniu ciała, to trzeba mówić też jakoś o odzyskaniu naszej psychiki, naszej emocjonalności. Jeżeli przez zmartwychwstanie Pan Bóg ocali naszą somatyczność, cielesność, to tym bardziej naszą psychikę.

Dziękuję za rozmowę

 


początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz