Czytelnia

 
KATARZYNA JABŁOŃSKA

Na żywo

 

 

Nasz film jest opowieścią o cudzie narodzin — te słowa padają na wstępie każdego odcinka telenoweli dokumentalnej „Pierwszy krzyk”, emitowanej od kilku tygodni w pierwszym programie TVP. Jej twórcom udało się namówić kilkanaście par oczekujących przyjścia na świat swojego dziecka, a także samotnych przyszłych matek, aby kamera była obecna podczas ich przygotowań do narodzin i samego porodu. Towarzyszą oni zatem swoim bohaterom w wizytach u lekarza, chodzą z nimi do szkoły rodzenia, do pracy, uczestniczą w rodzinnych i towarzyskich spotkaniach, w urządzaniu dziecinnego pokoju i wreszcie w samym porodzie (w większości są to porody rodzinne). Są z nimi także potem — w domu albo, w razie powikłań — w szpitalu.

Twórcom „Pierwszego krzyku” udaje się zarejestrować wiele poruszających momentów, czy jednak udaje się im sfotografować cud narodzin? Czy cud w ogóle można sfilmować? A tym bardziej — czy można o nim opowiadać w konwencji telenoweli? Rzeczywistość cudu przynależy do sfery sacrum. Cud w samej swej istocie jest niewidzialny, chociaż objawia się nierzadko poprzez widzialne formy. Cudem jest nowo narodzone dziecko — jest nim z pewnością powstawanie i przekazywanie życia — czy jest nim sam proces narodzin? W biologii jest oczywiście metafizyka, ale niesłychanie trudno ją pokazać. Trudno z wielu powodów. Na przykład filmowanie metodą dokumentalną fizjologicznych czynności może wywołać wręcz przeciwny efekt. Jak sfotografować intymność, w tak istotny sposób ją zakłócając — kamera oraz najbardziej nawet dyskretna ekipa zawsze w takich sytuacjach są intruzami. Bohaterowie, pomimo wcześniejszej zgody, czują się ich obecnością skrępowani. I rzecz nie tylko w tym, że to widać na ekranie, ale że to chyba jakoś przeszkadza w wydarzaniu się cudu (czy tylko na ekranie?), a w każdym razie w istotny sposób zakłóca intymność.

Pomysł uczynienia bohaterami telenoweli rzeczywistych ludzi, opowiadania w wieloodcinkowym serialu o najbardziej intymnych sprawach o ich szczęściu i dramatach — jest dwuznaczny. Po co i dlaczego to robić, przecież można wynająć aktorów, nierzadko bywają oni zresztą bardziej przekonujący, a może nawet bardziej wiarygodni niż onieśmieleni kamerą naturszczycy. Rzecz jednak chyba w tym, że w telenoweli dokumentalnej wszystko dzieje się naprawdę i „na żywo”, a w filmie fabularnym na niby i jest odegrane. Nierzadko można wręcz odnieść wrażenie, że chodzi przede wszystkim właśnie o to „na żywo”. To podnosi atrakcyjność i jest bardziej widowiskowe. Czy nie dlatego twórcy innej telenoweli dokumentalnej — „Szpital Dzieciątka Jezus” długo filmują rozkrojoną rękę bohatera, chociaż przecież trud lekarzy, cierpienie chorego i dramatyzm całej sytuacji można by pokazać bez tych scen. Wystarczy przypomnieć „Szpital” Krzysztofa Kieślowskiego.

Poród jest z pewnością niesłychanie ważnym doświadczeniem i wydarzeniem dla tych, których dotyczy bezpośrednio — rodzącej, osoby, która towarzyszy kobiecie w połogu i jej bliskich. A czym jest dla tysięcy widzów przed telewizorami? Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest po prostu częścią jeszcze jednego widowiska. Oglądamy bardzo cierpiącą, nie mogącą urodzić kobietę, by za chwilę ją porzucić, bo przecież są jeszcze inni bohaterowie — ktoś właśnie składa dziecinne łóżeczko, a ktoś inny idzie na zajęcia do szkoły rodzenia. U jednego z dzieci, którego narodziny mogliśmy oglądać, wykryto groźnego wirusa — odcinek kończy się więc pytaniem: czy Paulinka przeżyje najbliższą noc? Jeśli chcemy poznać na nie odpowiedź, musimy poczekać tydzień. W kolejny niedzielny wieczór zasiądziemy wygodnie w fotelu, z kubkiem ulubionej herbaty w ręku i dalej będziemy śledzić losy bohaterów, będziemy się wzruszać ich radościami oraz przejmować problemami i dramatami..., a potem przełączymy telewizor na inny program, żeby na przykład obejrzeć „Panoramę”.

Jesteśmy trochę jak bohaterowie „Truman show” — filmu Petera Weira, przynoszącego wnikliwą diagnozę kondycji współczesnego człowieka i kultury. W mechanizmach masowej kultury Weir dostrzega cechy systemów totalitarnych. Różnica polega na tym, że w przypadku kultury owe mechanizmy wprawiane są w ruch przy aprobacie, a nierzadko wręcz na życzenie większości.

Bohaterowie z filmu Weira, ludzie owładnięci manią oglądania telewizji, emocjonują się losami tytułowego Trumana — człowieka, z którego życia uczyniono trwający dwadzieścia cztery godziny na dobę, serial. On sam nie wie, że jest bohaterem spektaklu, którym pasjonuje się cała Ameryka (tutaj oczywiście twórcy telenoweli dokumentalnej różnią się zasadniczo od twórców serialu z Trumanem w roli głównej). Kiedy Truman odkryje prawdę i zechce uciec przed wzrokiem kamery oraz śledzących go za jej pośrednictwem milionów widzów, ci przeżywać będą jego ucieczkę i szczerze życzyć mu, aby się powiodła. (Nie w pełni zdając sobie chyba sprawę z tego, że jej powodzenie oznacza ostateczny koniec ulubionego serialu i rozstanie z jego bohaterem.) Pomimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że widzowie z filmu Weira kibicują raczej swojemu ulubionemu bohaterowi, a nie rzeczywistemu człowiekowi.

Bohaterowie niektórych gatunków filmowych, ale też programów w rodzaju talk–show czy kolorowych magazynów traktowani są jak „przedmioty do oglądania”. Unicestwieniu ulega w nich ich niepowtarzalność oraz pomniejszone zostają szczęście czy dramat, które są ich udziałem. Czyni się je jakby własnością grupy, która bardziej ogląda niż współodczuwa. W tego rodzaju filmach, programach czy pismach człowiek bywa poniżany i upokarzany — zupełnie oddzielną sprawą jest to, że czasem za swoją zgodą — bezczeszczone jest to, co święte, tragiczne czy po prostu piękne. Kolorowe magazyny opisują nie tylko szczegóły z życia uczuciowego i erotycznego znanych osób, ale też donoszą o ich chorobach, a nawet próbach samobójczych, na przykład w rubryce zatytułowanej nieudane samobóje”. Prowadzący program wypytuje z rozbrajającym uśmiechem swego gościa — znaną postać, człowieka dotkniętego chorobą alkoholową: jak pan mógł się tak stoczyć? Pytany odpowiada — przyjął przecież zaproszenie do programu i zna jego reguły. Gospodarz innego programu wypytuje holenderskiego lekarza o szczegóły eutanazji, której ten kilkakrotnie w swojej lekarskiej praktyce dokonywał. Opowieść lekarza zostaje przerwana „w najbardziej emocjonującym momencie” w tym programie jest przewidziany czas na reklamę, tym razem jest to reklama funduszu emerytalnego.

Jednorodne stylistycznie programy typu talk–show, do znudzenia powielające schematy, bywają uatrakcyjniane — jest ich tak wiele, że trzeba, aby czymś się wyróżniały. W jednym z nich na przykład wręcza się bohaterowi pod koniec rozmowy jakiś pomysłowy upominek, za który rzecz jasna powinien w odpowiedni sposób się odwdzięczyć — powiedzmy opuścić studio w kangurzych podskokach...

W innym programie rozmowa toczy się wokół spraw seksu — czym jest w życiu człowieka, czy nierozłącznie musi wiązać się z miłością. Pośród zaproszonych gości są m.in. małżeństwo z wieloletnim stażem, para pozostająca w związku nieformalnym, kapłan, dwie osoby samotne — jedna mocno posunięta w latach, druga — w średnim wieku. Padają pytania o seks w życiu osób samotnych: jak pani sobie z tym radzi zwracają się prowadzący do młodszej z kobiet. Tak, jak w takiej sytuacji może radzić sobie osoba samotna — odpowiada. To znaczy, jak — drążą gospodarze programu. Po chwili pauzy pada oczekiwana odpowiedź poprzez autoerotyzm. Nikt z pewnością nie przymuszał tej kobiety ani do wzięcia udziału w tym programie, ani do tego rodzaju wyznań, mam jednak poczucie, że została ona przez jego twórców skrzywdzona i wykorzystana. Szacunek wobec drugiego człowieka czy po prostu zwyczajna przyzwoitość każą czasem z czegoś zrezygnować, na przykład powstrzymać się od postawienia mu pytania, które w danym momencie mogłoby obrócić się przeciw niemu. Takich pytań stawiać nie wolno. Domagając się na nie odpowiedzi upokarza się pytanego, nastaje na jego godność. Autorzy tego rodzaju programów zdają się w ogóle tego problemu nie zauważać, zwycięża pragmatyzm — chodzi o to, żeby program się udał. W tym wypadku tym bardziej jest udany — im więcej zdoła się odkryć i obnażyć. Tutaj cel uświęca środki — nieważne, że tym środkiem bywa nierzadko człowiek.

Autorzy takich programów czy pism zachowują się tak, jakby nie zdawali sobie sprawy (a może nie chcą) z siły medium, którym się posługują. Wydają się ignorować fakt, że ono może wyrządzić krzywdę bardzo konkretnemu człowiekowi. Rozumiał to Krzysztof Kieślowski, na początku swojej twórczości tak zafascynowany dokumentem. Gdy zaczynałem pracę reżyserską — mówił po latach — film dokumentalny był moim celem. Wydawał mi się ciekawszy niż fabuła. To była pierwsza liga. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że kamera może zrobić tyle zła. Ale wtedy nie było jeszcze lekkiej kamery, która „wlezie” wszędzie. My — dokumentaliści uważaliśmy, że mamy prawo ingerować w życie innych ludzi. Dzisiaj wiem, że nie mieliśmy takiego prawa. Jest taki punkt, po którego przekroczeniu brak dyskrecji może zmienić życie tego, kto jest filmowany. W pewnym momencie przestraszyłem się odpowiedzialności za ewentualne skutki jakiegoś nieważnego — z punktu widzenia czyjegoś życia — dokumentu. A poza tym istnieje prawda, której dokument nie jest w stanie przekazać. Nie można na przykład zrobić filmu dokumentalnego o miłości. Kieślowski zrobił taki film („Pierwsza miłość”), ale zbliżył się w nim do tej granicy, której — jak sam mówił — przekraczać nie wolno.

Twórcy „Pierwszego krzyku”, w przeciwieństwie do autorów wcześniej opisywanych oraz wielu podobnych im programów, próbują być dyskretni — informują wręcz widza, że filmują tylko wówczas, kiedy bohaterowie wyrażają na to zgodę. Przysłuchują się rozmowie dwójki swoich bohaterów z księdzem, ale w pewnym momencie się wycofują, bo — jak twierdzą — rozmowa dotyczy spraw zbyt intymnych. Filmują jednak rozpacz i lęk matki dopiero co narodzonej Dominiki, u której podejrzewa się poważną wadę serca czy czułe rozmowy i gesty przygotowujących się do porodu małżonków. Pełna dyskrecja jest tutaj z założenia niemożliwa, wyklucza ją bowiem zadanie, jakie postawili sobie twórcy — sfotografowanie tego, co najintymniejsze. To że pytają o zgodę, dobrze o nich świadczy, bo są również i tacy, którzy o nią nie pytają. Znana artystka wchodzi do łaźni z ukrytą w plastikowej torbie kamerą i filmuje kąpiące się tam nagie osoby. Potem prezentuje swoją pracę na wystawach, zostaje nawet nagrodzona. W ogóle nie rozumie, dlaczego niektórzy mają jej za złe to, co robi. Przecież ona demaskuje fałsz i hipokryzję — pokazuje prawdziwe ludzkie ciała, a nie te spreparowane w gabinetach kosmetycznych, poddane reżimowi diet i ćwiczeń gimnastycznych, a następnie przedstawione na fotografiach, poddanych komputerowej obróbce. Artystka wydaje się zupełnie nie dostrzegać, że dopuszcza się swoistej przemocy, nadużycia — wobec tych, których podgląda. Być może niektórzy z nich zgodziliby się wziąć udział w jej filmie czy być fotografowanymi. Ona jednak nie spytała. Sama zadecydowała za nich, a tym samym nie tylko sfotografowała ich nagich, ale jakby sama ich obnażyła. Znowu przypomina się Weir ze swoją diagnozą kultury, przejawiającej totalitarne skłonności.

Oczywiście, niewiele albo wręcz nic nie możemy zrobić — zarówno my widzowie, jak i twórcy, aby pomóc małej Paulince i Dominice („Pierwszy krzyk”) czy jęczącej z bólu dziewczynie, której operowano kręgosłup („Szpital Dzieciątka Jezus”). Możemy właściwie tylko jedno: nie przyglądać się, nie domagać się, aby nasza ciekawość została zaspokojona, nie chcieć jej zaspokajać. My jednak chcemy patrzeć, podglądać i podsłuchiwać. Nawet jeżeli pojawia się dojmujące uczucie wstydu, że biernie przyglądamy się cudzemu nieszczęściu czy podglądamy cudze szczęście — to zazwyczaj ciekawość jest większa niż ten wstyd. Chociaż tego rodzaju potrzeby i skłonności nadal w odczuciu społecznym uchodzą za naganne, to jednak kultura znakomicie potrafi je dzisiaj oswajać i wychodzić im naprzeciw. Wielkonakładowe kolorowe pisma, mnożące się programy typu talk–show czy telenowele dokumentalne to przecież rodzaj publicznego, „bezgrzesznego” podglądania i podsłuchiwania. Dramat czy szczęście stają się w nich elementami widowiska, ludzkie życie — rodzajem show. A ponieważ miarą wartości tego rodzaju publikacji i programów jest widowiskowość właśnie, stąd eskalacja tak rozumianej widowiskowości.

Pragnienie oglądania rzeczywistych wydarzeń, słuchania osobistych wyznań ludzi bierze się chyba jednak nie tylko z niedobrych popędów i potrzeb, ale sygnalizuje coś jeszcze — rozpaczliwą pustkę emocjonalną i duchową człowieka. Być może realizacja tych niezdrowych pragnień jest jakąś rozpaczliwą próbą przekraczania samotności, bycia bliżej siebie? Budowane w ten sposób więzi są oczywiście pozorne i chore. Być może jednak dla wielu lepsze są takie więzi niż zupełny ich brak. Wydaje się, że potrzeba podsłuchiwania i podglądania cudzego życia wynika jakoś także z zapotrzebowania na prawdę i wiarygodność, jest oznaką znużenia sztucznymi światami i rajami, produkowanymi przez masową kulturę. Ta skłonność wiele mówi o kondycji nie tylko człowieka, ale także kultury.

Trzeba dojść do tego, co jest treścią sztuki od początku świata — do życia człowieka — pisał w swojej pracy dyplomowej Krzysztof Kieślowski. Sztuka okazuje się dzisiaj często bezradna, rzadko potrafi nawiązywać kontakt z rzeczywistością, dochodzić do tego co najważniejsze. Proponuje telenowelę fabularną, która jest symulacją rzeczywistości. Telenowela dokumentalna natomiast, mająca opowiadać o rzeczywistości „w stanie czystym”, jest w gruncie rzeczy pułapką. Owszem, jej materią jest najprawdziwsza rzeczywistość, a bohaterami — prawdziwi ludzie, ale wkraczanie w ich intymność sprawia, że unicestwieniu ulega to, co widzowie najbardziej chcą zobaczyć — najgłębsza prawda człowieka: cud miłości, narodzin, lęk przed samotnością, cierpieniem, śmiercią.... Unicestwione wprawdzie na ekranie, a nie w życiu. Czy jednak ci, którzy pozwalają się fotografować, nie zostają także czegoś istotnego pozbawiani? Mam wrażenie, że coś im zostaje ukradzione. Bo (...) wszystko, co wydaje mi się najważniejsze w życiu — mówił Krzysztof Kieślowski w wywiadzie, udzielonym na kilka dni przed śmiercią — jest zbyt intymne, żeby można było to sfilmować. Nie wolno tego filmować.

Katarzyna Jabłońska

Katarzyna Jabłońska — absolwentka polonistyki UW. Z „Więzią” współpracuje od 1992 r., od 1997 r. sekretarz redakcji. Publikowała także w „Tygodniku Powszechnym” i „Kwartalniku Filmowym”. Mieszka w Otwocku.

Artykuł pochodzi z listopadowego numeru miesięcznika WIEŹ poświęconego społeczeństwu wirtualnemu. Spis treści i wybrane artykuły można znaleźć na internetowej stronie „Więzi”.

 

 

 

 

na początek strony
© 1996-1999 Mateusz