Czytelnia

KRZYSZTOF MĄDEL SJ

Którędy do demokracji?

 

Tajemnica ich sukcesu jest prosta: jedyną przyczyną ich istnienia i działania jest chęć niesienia pomocy innym, ta sama, o której Jan Nowak-Jeziorański, honorowy przewodniczący kapituły Konkursu Pro Publico Bono, powiada, iż daje człowiekowi największe szczęście...

 

Od czasu do czasu pojawiają się w Polsce głosy poddające w wątpliwość istnienie organizacji obywatelskich, fundacji, ruchów i stowarzyszeń (por. A. Niezgoda, Szczodry Polak po szkodzie, „Polityka” 33/2001). Wątpliwości te mają swoje uzasadnienie: wiele instytucji powołanych do życia przez samych obywateli ma charakter nietrwały, inne robią wrażenie, jakby istniały tylko dla siebie samych, jeszcze inne nie potrafią oprzeć się korupcji. Wszystkie te wątpliwości nie mogą jednak podważać prawdy najzupełniej podstawowej, tej mianowicie, że bez ruchów i stowarzyszeń obywatelskich demokracja nie może istnieć.

Cnoty mimowolnych termopilan

Nasza demokracja dopiero budzi się z uśpienia. Budzi się niemrawo, stawia pierwsze, nieporadne kroki. Trudno się temu dziwić, wszak kilka ostatnich pokoleń Polaków żyło w warunkach permanentnej transformacji. Przez wiele lat byliśmy bardziej żołnierzami niż obywatelami. Stały wysiłek na rzecz odzyskania niepodległości naznaczył naszą kulturę i sposób postrzegania świata. Ideał moralny przekazywany w polskich domach jeszcze do niedawna wieńczył honor – cnota tych, którzy idą na wojnę lub na szafot, cnota mimowolnych termopilan. „Bóg, honor i Ojczyzna”, ale czy „honor” nie najbardziej? Bóg to liturgia, konfesjonał, pacierz – polski katolicyzm był zawsze bardzo praktyczny. Ojczyzna to ziemia, pamięć i groby. A honor? W polskiej wyobraźni honor był zawsze transcendentny, konstytutywny, konieczny. Był czymś, bez czego nie można pokazać się przed Bogiem ani przed Ojczyzną, ani przed swoimi. Czymś, czego człowiekowi nie można odebrać, a zarazem czymś, co można nikczemnie stracić. Honor był jak oręż, bez którego się ginie. Niestety, w czasie pokoju ten honor wydaje się mało praktyczny. Przeszkadza jak przydługi rapier, prowokuje do pojedynków... Dlaczego?

Kto wie, być może dlatego, że wiek XX był nie tylko wiekiem wojen. Byk także czasem wielkiej wędrówki ludów, która dała początek dzisiejszym metropoliom – nowym, wielokulturowym i ciągle słabo zintegrowanym siedliskom ludzkim. Na początku ubiegłego wieku helleńskie forum zastąpiło ciasne, ale zawsze ciepłe od emocji wspólnoty. Na forum jest przestronniej. Każdemu przysługują tu podobne prawa. Ale żeby na forum być sobą, trzeba stale udowadniać, że jest się kimś więcej niż tylko przechodniem, a to nie każdy potrafi. Dlatego na obrzeżach forum pojawiają się slumsy, a na samym forum głos trybunów i trubadurów często okazuje się bardziej przekonywujący niż głos własnych ojców i matek.

W drugiej połowie XX w. ta kulturowa nieokreśloność przestała być sprzymierzeńcem gospodarki. Do tej pory ogół społeczeństwa nie musiał być ani dobrze zintegrowany, ani dobrze wykształcony, bo wielki przemysł prawie od nikogo tego nie wymagał. Głównymi animatorami życia zbiorowego były masowe partie polityczne i syndykaty. Dzisiaj nie ma już wielkich fabryk ani wielkich partii. Na wiecach wyborczych i w mediach, ale także w biznesie coraz bardziej liczą się twarze konkretnych osób. Nowa ekonomia oparta na wiedzy potrzebuje wykwalifikowanych specjalistów, ale przede wszystkim potrzebuje ludzi, na których można polegać. Jeszcze niedawno K. Marks i F. W. Taylor zachęcali robotnika, by całą odpowiedzialność za organizowanie procesu pracy pozostawił swoim szefom, a swoje problemy rozwiązywał przez opłacenie związkowej składki. Dzisiaj nowa ekonomia taktuje pracownika jak główne źródło innowacji. Miejscem pracy jest najczęściej sektor usług (w Polsce 62% ogółu zatrudnionych, w USA blisko 80%), a tu liczy się charyzmat, osobowość, indywidualne talenty oraz umiejętność łączenia tych talentów w efektywną całość, zwaną przedsiębiorstwem. W sektorze usług przedsiębiorstwa są małe. Największą fortunę można tu zrobić na zaspokajaniu potrzeb, których jeszcze nie ma. Rozpoznanie tych potrzeb nie jest zadaniem łatwym, toteż szefowie zachęcają swoich podwładnych do pracy charytatywnej, do zaspokajania najprostszych i najpilniejszych , a zarazem nagminnie lekceważonych potrzeb ludzkich. Dobry samarytanin musi iść pod prąd. Jeśli zdobędzie się na odwagę, odniesie sukces jako człowiek, a w końcu także jako pracownik.

Polska gospodarka dopiero dąży od tego sukcesu. Rodzi się jednak pytanie, czy polska demokracja nie pozostaje za nią daleko w tyle? Nasi biznesmeni i menadżerowie nauczyli się już patrzeć na świat oczami swoich klientów i podkomendnych, ale czy nasi politycy to potrafią? Przekonują nas, jak dawniej, że są lepsi od innych w sztuce ucieleśniania społecznego ducha – ale czy słusznie? Czy nie jest tak, że wraz z końcem ery przemysłowej duch społeczny przestał już być awangardą proletariatu, partyjnym satrapą, Lewiatanem, a stał się na powrót tym, czym był kiedyś, tzn. wolnym aktem woli wolnych obywateli? Odrodzenie ducha obywatelskiego już się w Polsce dokonuje, ale czy politycy to dostrzegli? Chwila demokratycznej szczerości, jaką są wybory, jest w Polsce nadal chwilą gorzkich rozczarowań. To rozczarowanie potrząsa nawet marszałkowską laską...

Demokracja zasłuchana

W czasach, gdy zakładano przemysłową Łódź, a być może jeszcze w czasach budowy Huty Katowice, można było patrzeć na świat sponad partyjnego biurka i sądzić, że świat jest właśnie taki, tzn. dostępny stochastycznie, masowy. Ale dzisiaj już tak nie jest. Dzisiejszy świat trzeba poznawać z bliska, niemal na kolanach. Tak właśnie zachowuje się dzisiejsza ekonomia, która nie lekceważy żadnych gustów. Nie inaczej zachowują się media, z niesławnym Wielkim Bratem na (niechlubnym) czele. A przecież towarzyszenie komuś z bliska wcale nie musi być zajęciem uwłaczającym ludzkiej godności. Wręcz przeciwnie. Dzieła dawnych mistrzów przypominają nam, że można być blisko kogoś, a zarazem pozwalać mu być jeszcze bardziej. Taką samą szansę ma przed sobą demokracja.

Karl-Otto Apel pisak kiedyś o aprioryzmie komunikacji, o fundamentalnej roli społecznego dyskursu, bez którego nic, co społeczne, nie może istnieć (por. Transformation der Philosophie, Frankfurt 1973). Nowa demokracja potrzebuje tego dyskursu bardziej niż jej poprzedniczki, ale jeśli nie chce budzić ludycznych demonów, to musi wyrzec się pokusy denuncjacji. Jeśli chce służyć osobom, to musi postawić przede wszystkim na osoby, a od własnych liderów musi wymagać najwięcej. Nowa demokracja musi także lepiej poznać własnych obywateli, oswoić się z nimi i słuchać ich. Demokracja zasłuchana, to nic innego jak demokracja oparta na instytucjach rzecznictwa obywatelskiego, a więc oparta na niełatwym do zdefiniowania (bo rozproszonym) interesie społecznym, który wszakże krystalizuje się już w naszym społeczeństwie w postaci tysięcy obywatelskich inicjatyw, których ani media, ani politycy nie potrafią jeszcze obsługiwać.

Ekonomia oparta na wiedzy już od dawna akceptuje te społeczne realia. Nie ulega im bezkrytyczne, lecz je akceptuje, bo wie, że czynników rozwoju należy szukać wszędzie. Demokracja musi pójść tą samą drogą. W naszych czasach problemy społeczne nie leżą już bowiem w gestii polityków, lecz w gestii samych obywateli. To obywatele muszą wiedzieć jak się kształcić, jak organizować, jak szukać pracy i jak zaradzić biedzie swoich najbliższych sąsiadów. Każde inne, odgórne regulowanie życia społecznego jest po prostu nieefektywne, a ponadto znacznie droższe od rozwiązań wypracowanych tam, gdzie są one naprawdę potrzebne, ale gdzie nie zawsze można je znaleźć o własnych siłach. Demokracja powinna zatem pomagać obywatelom, powinna być formą wzajemnej pomocy na szczeblu ponadlokalnym. I nie powinna zajmować się niczym więcej. Nie powinna nikogo w niczym wyręczać. Nade wszystko zaś nie powinna odbierać obywatelom ducha samodzielności w myśleniu i działaniu, a przecież to robi nadal, ilekroć spowalnia prywatyzację gospodarki, modernizację oświaty i służby zdrowia, ilekroć centralizuje kompetencje, ilekroć zaciera granicę między tym, co publiczne, i tym, co prywatne.

Demokracja ograniczona do funkcji pomocowych wcale nie będzie jakimś gorszym rodzajem demokracji. Wręcz przeciwnie, stanie się bardziej sobą, gdyż będzie pomagać ludziom. Już nie fabryki czy wielkie piece będą jej głównym partnerem, lecz żywi ludzie – zarówno ci, których ktoś kiedyś nazywał „wyalienowanymi właścicielami fabryk”, jak i ci, którzy nigdy nie aspirowali do podobnego miana.

Zadaniem demokracji jest pomnażanie kapitału społecznego w miejscu, w którym on występuje, a więc w społecznościach ludzkich połączonych więzami kulturowymi i wzajemnym zaufaniem – nie tylko prawem, hasłem politycznym czy interesem, ale właśnie wspólnym sposobem odczuwania zrodzonym z chęci współdziałania, z przyjaźni lub ze wspólnie doświadczanej niedoli. (Ks. Józef Tischner pisał przed laty, że nieszczęście jest wcześniejsze niż wspólnota, bo to ono skłania ludzi ku sobie. Jeśli ks. Tischner miale rację, to powinniśmy z niejaką nadzieją patrzeć na nasze dzisiejsze biedy). Jeśli jednak nowa demokracja nie będzie umiała pomóc obywatelom w ich drodze do rozwoju, to już wkrótce przestanie być komukolwiek potrzebna. Zastąpi ją „tymokracja”, władza tych, którzy chcą czegokolwiek.

Woda na młyn

Istotnym problemem społecznym Polski nie jest ani bezrobocie, ani dług publiczny, ani dystans do Europy, ale społeczna bezradność. Nasze problemy w pewnym sensie są odwróceniem problemów, jakie generowało totalitarne państwo. Wtedy rzeczywistość społeczna uwierała nas jak obroża, była wszędobylska jak agent tajnej policji. Dzisiaj to, co wspólne i państwowe wydaje się mało realne, wirtualne, niekonieczne. Statystyczny obywatel gubi się w tym porządku, bo szkoła, do której kiedyś chodził (dla połowy Polaków była to zaledwie szkoła podstawowa lub zawodowa), nie przygotowała go do życia we współczesnym świecie. Przeciętny Polak nie wie, jakie prawa mu przysługują ani jak je wykonywać. Zdesperowany, omija prawo, „kombinuje”, sięga po łapówki. Marnuje w ten sposób nieprawdopodobną ilość energii. Karleje duchowo. Coraz mniej w nim miejsca na to, co w dzisiejszym świecie jest mu najbardziej potrzebne – na prostą i mocną wiarę w drugiego człowieka oraz we własne możliwości.

Jeszcze niedawno reżymowa propaganda zachęcała go do tego, żeby swoje nadzieje kierował en bloc ku najwyższym organom władzy. Dzisiaj odczuwa brak tych zachęt. Tamte były kłamliwe, ale dzisiaj nie znajduje żadnych. Ten brak rodzi w nim lęk oraz skłonność do przedwczesnych syntez w ocenie rzeczywistości. Nasza polska bezradność – niezależnie od tego, czy dotyka bezrobotnych czy ministrów – ma zawsze tę samą naturę wewnętrzną, jest mianowicie chorobliwą skłonnością do szukania rozwiązań natychmiastowych, pozbawionych jakiejkolwiek poważniejszej analizy. Człowiek bezradny ma prawo zachowywać się jak osaczone zwierzę („Jeśli natychmiast nie znajdę wyjścia, to zginę”), ale tu chodzi o dysfunkcję o charakterze społecznym. Jest nią niezdolność do rzeczowego oglądu świata, do cierpliwego badania spraw, do ufnego sięgania po opinię innych, w tym również tych, którzy myślą inaczej niż my. Nie jesteśmy ksenofobami. Wobec tak zwanej „wyższej konieczności” Polacy okazują się tolerancyjni, zaradni i gościnni. Naszym problemem jest jednak brak umiejętności rzeczowej analizy. Polak nie potrafi nie wiedzieć. Mieć zdanie (na dowolny temat) przychodzi nam nadspodziewanie łatwo. A przecież sądy nie poparte rzetelną analizą są bezwartościowe. Są wodą na młyn narzekań.

Jest to tym dziwniejsze, że przecież w życiu osobistym zachowanie równowagi między rozeznawaniem a formułowaniem wniosków udaje się nam wcale nieźle. Ważne życiowe decyzje umiemy poprzedzić długą rozmową, dumaniem jak na Judahu skale, modlitwą. Jednak w sferze społecznej zbyt często zdobywamy się tylko na gesty. Jeśli udał się nam rok 1918, 1921, 1989, to czy nie dlatego, że każdy z nich byk okupiony solidną „analizą” i to taką, którą wymusił na nas ktoś inny? Okupant zawłaszczający jedna po drugiej kolejne sfery naszego życia, pozwalał nam lepiej poznawać siebie, nasze możliwości oraz konieczność współpracy. Dzięki tej bolesnej edukacji w końcu wybiliśmy się na niepodległość. Ale czy dzisiaj to wystarczy?

Rzetelna analiza społeczna jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Niestety, nie wymusi jej na nas integracja europejska ani kryzys ekonomiczny, zwłaszcza, że elity nie potrafią ich dzielić ze społeczeństwem. Naszym sprzymierzeńcem są natomiast reformy podejmowane przez kolejne rządy solidarnościowe, dzięki którym powoli dowiadujemy się, jakie są realne koszty kształcenia, leczenia oraz obsługi obywatela na poziomie gminy i powiatu. Bez tych podstawowych danych nie jest możliwa żadna modernizacja życia społecznego. Potrzeba nam jednak czegoś więcej, a mianowicie szczegółowej analizy oraz umiejętności zamieniania pragnień w rzeczywistość.

Tę umiejętność posiedli już laureaci ogłaszanego od trzech lat konkursu na najlepszą inicjatywę obywatelską „Pro Publico Bono”. Każdemu z uczestników tego konkursu, a są nimi najczęściej ruchy i stowarzyszenia obywatelskie, udało się rozpoznać istotne problemy najbliższego otoczenia i odpowiedzieć na nie bez czekania na czyjąkolwiek pomoc. Federacja Inicjatyw Oświatowych z Warszawy, uhonorowana w 2001 r. najwyższym laurem wespół z Federacją Polskich Banków Żywności, przyczyniła się do powstania kilkudziesięciu stowarzyszeń edukacyjnych, które w małych wioskach prowadzą przedszkola, szkoły i ośrodki edukacji ustawicznej. Dzięki zaangażowaniu rodziców koszt funkcjonowania tych szkół jest ok. 20-50% niższy, a jakość nauczania wyższa niż w placówkach publicznych. Podobne wyniki mają stowarzyszenia, które zajmują się promocją gminy, animacją kultury, opieką nad ludźmi chorymi i niepełnosprawnymi, dystrybucją żywności, pomaganiem rodzinom wielodzietnym, czy wreszcie przeciwdziałaniem bezrobociu, alkoholizmowi i narkomanii. Tajemnica ich sukcesu jest prosta: jedyną przyczyną ich istnienia i działania jest chęć niesienia pomocy innym, ta sama, o której Jan Nowak-Jeziorański, honorowy przewodniczący kapituły Konkursu „Pro Publico Bono”, powiada, iż daje człowiekowi największe szczęście.

Krzysztof Mądel SJ

 

Referat przedstawiony podczas Ogólnopolskiej Konwencji Organizacji Obywatelskich „Pro Publico Bono” zwołanej w dn. 10 listopada 2001 r. przez Rzecznika Praw Obywatelskich A. Zolla, Marszałka Woj. Małopolskiego M. Nawarrę oraz Centrum M. Mirosława Dzielskiego, w Krakowie, w siedzibie Polskiej Akademii Umiejętności. Drukiem pod tym samym tytułem miesięczniku „Nasz Głos” 2002 n. 8-9 (65-66) ss. 26-27.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2002 Mateusz