Czytelnia
Z ojcem Michałem Zioło OP rozmawiają Jan Grzegorczyk i Paweł Kozacki OP

Nie skończę tu, gdzie zacząłem

 

PK: Michale, do dominikanów wstępowałeś w '80 roku. Piętnaście lat w zakonie, z czego połowa to posługa kapłańska. Co z tych lat uważasz za najistotniejsze? Czego się nauczyłeś, co zyskałeś?

Kapłaństwo pozwoliło mi odgrzebać tę życiową prawdę, której długo nie potrafiłem nazwać -- że najważniejsze jest współczucie. Jest taki esej Jacka Salija o duchowości dominikańskiej -- jest to dla mnie tekst "kultowy". Jest tam napisane, że na początku u dominikanów było współczucie. Studia, św. Tomasz, głoszenie słowa Bożego, są to sprawy -- nie powiem, że pochodne czy późniejsze -- ale podstawowa jest reakcja współczucia człowiekowi. I myślę, że to dominikanie nazwali jakoś we mnie, że największą biedą człowieka jest jego odejście od prawdy.

Drugą rzeczą, jaką zawdzięczam zakonowi, to poczucie własnej wolności. Mimo że zostałem jakoś uformowany i zmieniony, to wydaje mi się, że jestem nadal tym człowiekiem, jakim byłem i nikogo nie muszę udawać. Moja tożsamość została zachowana. Wielką rolę odegrał w tym wszystkim ojciec Aleksander Hauke-Ligowski, mój magister z Krakowa. On ocalił nas dla nas samych.

Dominikanom zawdzięczam też normalny język, nie skażony kościelną nowomową. Inteligent czy młody człowiek, który przychodzi do dominikanów, generalnie wie, co się do niego mówi.

JG: Nasunąłeś mi przed chwilą słowa Thomasa Mertona, jednego chyba z twoich mistrzów duchowych. Pisząc o samotności, tym błogosławionym stanie, otwierającym na Boga, nazywa ją "pustynią współczucia".

Merton pozwala mi nazywać tę rzeczywistość, którą dostrzegam i przeżywam, ale nie jest moim wzorem. Przytłacza mnie swoją rozległością zainteresowań, swoim niepokojem. Natomiast fascynuje mnie to, co zapisał. Żywię dla niego dużą estymę, taką, jaką żywi się dla poety, któremu udało się uchwycić jakiś fragmencik rzeczywistości.

JG: Czy możesz podać jakiś przykład Mertonowego nazwania świata, który cię zafascynował?

Dla mnie wręcz szokowym przeżyciem było przeczytanie fragmentu z książki Szukanie Boga, który znam na pamięć: "Chrystus w Tobie, to nie jest to, co bezskutecznie chcesz uwielbiać, ale właśnie to, co w tobie jest najgorsze. I Chrystus prosi, abyś przebaczył temu najgorszemu w tobie, bo zarazem przebaczasz Jemu, który wisi rozpięty w tobie na krzyżu człowieczeństwa". Dla mnie to był szok wewnętrzny, duchowy; od tego zaczęło się wiele.

JG: A czy Merton mial wpływ na twoje marzenia, na twoją decyzję o przejściu do trapistów?

Myślę, że tak. Dzięki niemu dowiedziałem się, że trapiści istnieją. Zgrabnie byłoby teraz zagrać, że ja jestem w swojej decyzji zupełnie autonomiczy, niezależny, nikomu niczego nie zawdzięczam; że to się tak zrodziło przez wlanie łaski. Byłaby to oczywiście głupota.

JG: Kiedyś mówiłeś mi, że to było olśnienie...

Tak. Pod jabłonką mi się to zrodziło. Wyjdę trochę na nawiedzonego, ale trudno... Szedłem sobie kiedyś na rozmyślaniu w ogrodzie krakowskim i zaświeciło mi w mózgu, że ja chyba nie skończę tu, gdzie zacząłem. I poszedłem zaraz do spowiedzi do ojca Joachima Badeniego. Powiedział mi, że to jest normalne, że człowieka takie myśli nachodzą i że to nie jest nic innego jak wezwanie do głębszego życia modlitewnego. Kazał mi porzucić wszystkie rzeczy związane z literaturą i poezją jako omam, a zająć się św. Tomaszem. A ja powiedziałem sobie w duchu, że jeśli to jest z Pana Boga, to się na pewno ostanie.

PK: Przypomnij może, jak w ogóle trafiłeś do zakonu.

Urodziłem się i mieszkałem w Tarnobrzegu, naprzeciw kościoła dominikanów. Nie znałem innych księży. Ksiądz, który był ubrany na czarno, to było jakieś dziwowisko. Będąc dzieckiem, trzymając siostrę za rękę, wychodziłem po mszy św. z kościoła i nagle, w połowie nawy, usłyszałem głos, że mam zostać księdzem. To żyło we mnie długi czas, przez całą podstawówkę i liceum. Tak więc po skończeniu liceum spakowałem się, zobaczyłem na mapie Poznania, gdzie może być ten klasztor, i pojechałem.

JG: I jak odebrałeś klasztor w Poznaniu?

To był dla mnie świat niezwykle papierowy. Poczułem się, jakbym się znalazł w szpitalu. Jakieś wypolerowane korytarze, sale, które nie przypominały tarnobrzeskiego klasztoru. U nas na prowincji klasztor pachniał kapuchą, kartoflanką, kocimi odchodami, kadzidłem. Tu wszedłem w jakiś sterylny świat, w salę operacyjną, gdzie są wybijane wszystkie bakterie.

JG: Spojrzałeś krytycznie na tę rzeczywistość?

Nie, myślenie krytyczne zaczęło budzić się w człowieku dopiero pod koniec nowicjatu. Przyjmowaliśmy wszystko z prostą wiarą, że tak musi być. Nawet jeśli były jakieś osoby myślące krytycznie, to ten krytycyzm był przez nie powściągany. Wyczytaliśmy zasadę, że zakon to jest taka organizacja, która wie, do czego dąży, i wie, co z człowieka wycisnąć, więc trzeba się temu poddać, bo wtedy jest szansa na rozwój osobowości. Nawet najgłupsze decyzje, jak np. noszenie marmurowych płyt z jednego kąta w drugi i z powrotem, przyjmowało się z wiarą, że jest to niezwykłe poświęcenie, czemuś to służy, hartuje ducha, wybija egoizm itd.

PK: Co mógłbyś powiedzieć o formacji, o studentacie w Krakowie?

Ta formacja dała mi poznać przez konkretnych ludzi, że wolność jest tylko pewną płaszczyzną, pewną przestrzenią, gdzie toczy się gra o miłość. To znaczy, że w pewnych wypadkach trzeba wolność poświęcić. A to mi przychodziło straszliwie trudno. Trzeba być posłusznym. Powiedziałbym, że było to dla mnie najgorsze i najpiękniejsze zarazem.

Muszę też jednak wyznać, że Kraków nie przygotował mnie absolutnie do życia wśród ludzi. To są inne światy. W zakonie kładzie się nacisk na to, co wewnętrzne, a to może również prowadzić do swego rodzaju pychy, do mniemania, że jest się w gruncie rzeczy w porządku wobec Pana Boga. Ma się tam jakieś małe niewierności, ale da się je szybko naprawić. Poza tym wyrabiało się w człowieku przekonanie, iż zdobywa takie doświadczenie religijne, że jak się wyjdzie do ludzi, to oni nic innego robić nie będą, tylko nas słuchać. Niektórzy z tego przekonania nie potrafią się wyzwolić przez lata.

JG: Co spowodowało, że ostatecznie opuszczasz dominikanów dla trapistów?

Kiedy byłem na trzymiesięcznym stażu u trapistów, to analizowałem sobie to dominikańskie powołanie bez poczucia, że zdradzam. Po tej skrupulatnej analizie wyszło mi, że na dzisiejsze czasy formacja dominikańska jest najlepsza -- najlepsza poprzez demokratyzm, przez w gruncie rzeczy niezłą formację intelektualną, przez zostawienie bardzo dużej wolności indywidualnej. Dominikanin może być każdym -- bratem Albertem, matką Teresą. . .

Natomiast przeraża mnie niekiedy dominikańskie poczucie misji. Udowadniamy sobie swoją egzystencję poprzez to, że jesteśmy bardzo użyteczni; w mediach, gazetach, artykułach, sesj ach. I to jest momentami ucieczka przed samym sobą, przed tym, żeby zastanowić się nad sobą, nad Panem Bogiem...

PK: Czyli jest tu raczej "tradere" niż "contemplata"?

Trudno mi sądzić, ale czasami contemplata wygląda w ten sposób, że przed kazaniem kartkuje się kilka książek, potem się to skleja i idzie do ludu.

JG: To chyba jeszcze nie najgorszy wariant?

Bywają przypadki, że ktoś jest przekonany, że przez niego przemawia Bóg, więc może spokojnie na każdy temat rozprawiać.

PK: Wracając jeszcze do twojej biografii. Wspominałeś nowicjat, mówiłeś o Krakowie. Powiedz coś o swoim doświadczeniu kapłaństwa.

Zaraz po święceniach terminowałem w "W drodze". Pozwoliło mi trochę zmienić mniemanie, o którym przed chwilą wspomniałem. Wydawnictwo to była jakaś odskocznia od tego, co się działo w klasztorze. Tam byli normalni ludzie. Z problemami, rodzinami. Przynosili do redakcyjnych pokojów cały swój świat. Nie chcę powiedzieć, że w klasztorze żyli ludzie nienormalni. Ale miałem poczucie, że tematy, które we wspólnocie poruszamy, są tematami zastępczymi.

Jednak dopiero w Gdańsku po raz pierwszy byłem za coś od początku do końca odpowiedzialny. Na początku nie było lekko. Młodzież zaakceptowała mnie nie od razu. Ktoś nierozsądny rozpuścił plotkę, że ja tam będę tylko rok, bo staram się o przeniesienie do trapistów. A nikt nie chce inwestować w tymczasowość.

JG: I co? Porzuciłeś na jakiś czas myśli o trapistach?

Stwierdziłem, że jeśli spotkanie z tymi ludźmi ma być szczere, to nie mogę się trzymać jedną ręką świata, o którym marzyłem, a drugą ogarniać sytuacji, w której tkwiłem. Powiedziałem sobie, że Pan Bóg będzie miał swój czas, w którym mi pokaże, że to jest właśnie ten moment wyjścia, a na razie trzeba wziąć to, co jest do wzięcia.

JG: I udało ci się stworzyć wspaniałe duszpasterstwo, tzw. "Górkę".

Nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. Pomyślałem, że aby to duszpasterstwo zaczęło funkcjonować, musi się ono stać rodzajem jakiegoś domu. To nie może być okazjonalne przychodzenie i siedzenie w wyblakłych salach przy świecy. Trzeba zrobić dom, gdzie ludzie by jedli, spali, spotykali się. Można było wypić lampkę wina, wypić piwo. Jak ktoś palił, to mógł na korytarzu zapalić. Przecież to byli w końcu dorośli ludzie. Nie chciałem przegięć w żadną stronę. Nie chciałem tworzyć ani krucjaty trzeźwości, ani też hipisowskiej komuny.

Taka atmosfera domu niesie w sobie także wiele niebezpieczeństw, następuje szybsze dojrzewanie. Jeśli ludzie przebywają z sobą 24 godziny na dobę, to na dłuższą metę trzeba mieć bardzo dużo pomysłów i cały czas podgrzewać ten ogień pracy i wspólnej drogi. Łatwiej jest pokazywać się jako guru, rzucić jakiś apoftegmat, prawdę, wycofać się. Być atrakcyjnym przez dystans.

PK: Udało się tobie zachować tę równowagę?

Uratowało nas jedno. Wspólne stawianie sobie wymogów poprzez konkretną pracę i modlitwę. To były środki naszej higieny, inaczej towarzystwo by się rozlazło i utonęło w fotelach. Nikogo oczywiście do modlitwy nie przymuszałem, kto nie chciał się modlić, nie czuł się odsuwany czy gorszy. Ale potem nawet wytworzył się taki klimat, że dobrze jest być na Eucharystii, adoracji, modlitwie (nawet przez snobizm). Do Pana Boga ściąga się ludzi na różny sposób. A potem Pan Bóg oczyszcza te motywacje. Pozornie mało mówiłem o Panu Bogu, za to dużo o kulturze, literaturze, poezji. I to tych ludzi nie płoszyło.

JG: Zacząłeś też pracować wśród marginesu.

Eucharystię, ofiarę trzeba przetworzyć na konkretne działanie, na bycie "w świecie". Myślę, że jak się człowiek modli szczerze -- a mam nadzieję, że tak było -- to widzi wokół siebie coraz więcej spraw, widzi swoją bezradność, że nie może tej całej biedy zaleczyć. Moim zdaniem, te gesty w stronę ludzi z marginesu to było tylko pokazanie, że pewne problemy istnieją, i że mamy na tyle sił, żeby się z nimi zmierzyć, że warto przynajmniej zwrócić na nie uwagę władz miasta. Tak też zaczęła się praca z upośledzonymi. Nie polegało to na jakiejś wielkiej terapu, dorabianiu filozofii, tylko na przyjęciu tych dzieci takimi, jakimi są -- jako dzieci chorych. Nie można rodzicom od razu mówić, że przyjęcie takiego dziecka to wielka szansa, i że te dzieci mogą wiele nauczyć; bo jak się powie coś takiego rodzicowi, to on ma wiele argumentów ze swego doświadczenia całkiem przeciwnych. Szedłem do rodziców, wydaje mi się, że z prawdą. Bo taki muminek może i w twarz uderzyć, i opluć, i kopnąć. To nie są anioły.

Ktoś mi poradził, że moje kazania muszę adresować tylko do rodziców, bo dzieci i tak niewiele rozumieją. I tak robiłem przez dwa miesiące. Potem zacząłem jednak tworzyć specjalną katechezę dla dzieci; były to bajki, przedstawienia teatralne, Dzieci się powoli wciągnęły i rodzice zobaczyli, że skoro ksiądz poświęca tym maluchom całą mszę, to one są dla niego cenne. . .

JG: Słyszałem, że sprowadzałeś do kościoła zwierzęta...

O tak. Kucyka, małpę, owce, najróżniejsze ptaki. Mieliśmy bardzo dobre kontakty z ZOO... Jak bajka była o ogniu, to paliłem w kościele ognisko, jak o praniu, to włączałem pralkę i sypałem proszek. Raz nawet udało nam się opowiedzieć o stworzeniu świata. W prezbiterium stanął ogromny basen na trzysta litrów, pływały w nim prawdziwe ryby, wokół wody skakały króliki, świergotały ptaki. Potem po wodzie pływał model żaglowca -- niby taka Arka Noego, a na pokładzie to całe pełzająco-skaczące bractwo. I jak w Biblii zwierzęta zostały uratowane, chociaż były momenty krytyczne.

PK: Były jeszcze msze na dworcu, a potem założyłeś "Dom na skraju".

Zawsze miałem pociąg do ludzi z marginesu. Nie dorabiałem sobie teoru, że oni są jakoś bliżej życia, prawdziwsi od nas. Po prostu współczułem im, głupio mi było, że mam co jeść i gdzie spać. Pomyślałem, że skoro zostawiamy przy wigilijnym stole jedno krzesło dla przybysza, to może by z tymi ludźmi bez domu chociaż tej nocy posiedzieć. To już było na granicy, chociażby ze względów estetycznych. Kim ty jesteś? -- mówię sobie. Człowiek jest jednak w środku bardzo cyniczny i zdolny do obśmiewania nawet swoich dobrych uczynków, zwłaszcza takich, które, chcąc nie chcąc, stają się uczynkami spektakularnymi, bo potem włącza się w to prasa, telewizja. Po takiej akcji człowiek musi się "wyspowiadać" przed kamerami. A jak się wyspowiadało, to na drugi raz dostanie figę z makiem, a nie pieniądze na żarcie.

A "Dom na skraju"? Marzyło mi się, żeby stworzyć jakieś gniazdo dla dzieciaków, które niby swoje domy mają, ale są w nich bite, głodne, niekochane i zaniedbane. Dostaliśmy od władz miasta dom w dzielnicy rozpitej, rojącej się od prostytutek, w ciężkiej dzielnicy doków. Na początku pojawiły się zarzuty, że stwarzamy dzieciakom alternatywę wobec własnego domu. Posądzali nas nawet, że pod przykrywką tego domu pierzemy jakieś brudne pieniądze.

JG: Ale dom dzięki Bogu istnieje czwarty rok.

Tak, potem atmosfera się trochę w dzielnicy oczyściła. Dom nie jest jeszcze wykończony, co chwilę coś się w nim rozwala i moi przyjaciele to naprawiają. Nie jest sztuką wszystko obłożyć kafelkami, spłukiwać szlauchem, bo wtedy to robi się obóz.

JG: Przekaż nam trochę ze swoich fascynacji trapistami.

Dla trapistów najważniejsze jest oddawanie chwały Bogu. Mówią prosto, że coś jest albo czegoś nie ma; trzeba pójść tu, a tam iść nie trzeba, a kiedy zadaje im się pytanie, na które dominikanin odpowiedziałby esejem, oni -- jak zauważyłem -- wtedy się wycofują. Są niezwykle delikatni, ale nie wynika to ze słabości; oni po prostu mówią: "Popatrz na nas, a potem sam wybierz. Wierzymy, że skoro nas pytasz, jesteś już na dobrej drodze i sam dojdziesz do tego -- nie mamy prawa cię pouczać". U trapistów jest dużo pracy i dużo modlitwy, jest jakaś łagodność wobec stworzenia. Bardzo mi się też podoba u nich brak optymalizacji działań. Tak mi się przypomina ten wiersz Miłosza, że ogród człowieka powinien porastać pokrzywami w miarę. Dominikanie mają za cel wyrywanie pokrzyw i sadzenie czegoś dobrego, co przyniesie siłę. Kiedyś przyspieszyłem moją pracę w ogrodzie, obliczyłem sobie, że wezmę jeszcze kąpiel, a potem zabiorę się do lektury. A tu przyszedł przeor i powiada: "Michale, nie tak szybko, przerwij i popatrz sobie trochę".

Znajdujemy się tam na ziemi jałowej, z której człowiek nic nie może wycisnąć. Ale to, co człowiekowi przemawia najbardziej do serca, to postawa dziękczynienia, jaką widziałem u trapistów. Brodski przed swoją śmiercią napisał taki wiersz, w którym ostatni wers brzmi: "Z ust moich nigdy nie zejdzie dziękczynienie". To jest postawa, która najbardziej zbliża do Boga. Jak ona się wyraża na zewnątrz? Chociażby w takiej skupionej uwadze przy spotkaniu z drugim człowiekiem. Mnich ma świadomość, że ta chwila już się w jego życiu nie powtórzy. Że jest darem to spotkanie. A w naszych kontaktach bywa, że zanim drugi otworzy usta, już jest podejrzany i zakwalifikowany. Uśmiecha się do nas, a my myślimy: chyba podłożył mi świnię albo czegoś chce.

JG: Czy ucieczka przed optymalizacją działań była powodem, że porzuciłeś starania o wyjazd do trapistów amerykańskich?

Chyba tak. Wydawało mi się, że tam wejdę w jakąś straszliwą produkcję. Nie wiem, czy to były uzasadnione lęki, ale w Afryce na pewno mi to nie grozi. Afryka daje coś innego. Daje solidarność z najuboższymi, bo tam nie można być bogatym, nie można gromadzić dóbr, żeby nie drażnić biednych. Żyjemy tam zawsze na granicy, nie wiedząc, czy znajdą się pieniądze na prąd. W końcu zawsze te pieniądze się jakoś znajdują. Ludzie, którzy myślą o zakonie kontemplacyjnym, że jest to jakiś raj na ziemi, a przynajmniej jakiś tam spokój od problemów życia, zawiedliby się.

Na tej ziemi jałowej człowiek wraca jakoś do swojego okresu dzieciństwa. Nie infantylnieje, tylko prostuje swoje relacje ze światem. Zachowujesz się bardzo prosto. Jak mi leci z nosa, to nie myślę: "Chryste Panie, zauważą", albo nie boję się przysnąć na prelekcji, bo tak nie wypada. Tam jest ten savoir-vivre bardzo prosty. Sytuacja duchowa nie zmusza do starania się, by być kimś, nie ma tam pobożnych min ani gestów. Nie ma tam tego rozziewu na to, co liturgiczne, i na to, co w życiu, tak jak niekiedy w polskim kościele. Przy ołtarzu mina arcykapłana, a już w zakrystu poluźniamy koloratkę i...

PK: Opowiedz nam o marokańskiej wspólnocie.

Najbardziej barwną, choć milczącą postacią jest ojciec Jan Chrzcicielczłowiek, który założył tę wspólnotę. Mówiono mu, że trapista w środku miasta to jest w ogóle pomieszanie z poplątaniem, ale kolejne wizytacje potwierdzają, że renoma tego klasztoru przechodzi Morze Śródziemne. Francuzi bardzo chętnie przyjeżdżają tam na rekolekcje zamknięte. Jan Chrzciciel ma trochę ponad metr pięćdziesiąt i promieniuje dobrocią. Prawie się nie odzywa, ale kiedy wchodzi do jakiegoś pomieszczenia, wypełnia je natychmiast jakimś niesamowitym ciepłem. On nic nie mówi, a wszyscy mówią o nim. Jest jeszcze trzech ojców: Andrzej to człowiek, który miał dziadka Polaka, który opuścił Rosję przed Rewolucją. Brat Bnzno i Gui.

JG: Twój świat został więc nagle sprowadzony do czterech bohaterów. Gdy porówna się to z mnogością indywidualności świata dominikańskiego, kontrast jest szalony. Miałeś w Polsce fascynacje, które przyniosły ci konkretne owoce. Czy to wszystko u ciebie nie wzięło się z jakiegoś dogmatu poszukiwania? Czy ty czasami nie budzisz się przerażony swoją decyzją?

Przy całym szacunku do tego, co kiedyś tu robiłem, jest to dla mnie głęboka przeszłość. Po moim chwilowym powrocie do Polski nie umiem się tu odnaleźć. Trzeba to wszystko odczytywać w kategoriach powołania: "Wstań i idź" -- choć pewnie, że serce nieraz krwawi.

PK: Właśnie ten moment powołania -- coś wzywa, ciągnie, i człowiek wyrusza jak Abraham z Ur, ale jest chyba w każdym z nas ten bogaty młodzieniec, który ma majętności wiele. Czy masz poczucie, że musisz czegoś się wyrzec?

Na pewno kontaktu z przyjaciółmi. To bardzo boli. Jakby tego nie interpretować. Resztę da się zostawić. Natomiast to, że pewnych ludzi nie będę widział, czy może wręcz nigdy nie zobaczę, to jest dla mnie najcięższe w tym wszystkim.

JG: Czy przyjaciele próbowali cię odciągnąć od wyjazdu?

Nie, zachowywali się bardzo dyskretnie. Co było dla mnie jakimś znakiem, bo gdybym to wszystko sobie umyślił, to pewnie by powiedzieli, że to jest złe. Moi przyjaciele potrafią być twardzi. Ochrzanić też potrafią.

PK: Czy to twoje nowe powołanie, nowe miejsce zmieniło twoje patrzenie na polski Kościół?

Z rozmów z moimi kolegami księżmi wynika, że w każdej wspólnocie mamy do czynienia z głęboką erozją władzy. Władzy, która zabija osobowość, nie służy, za to jest śmiertelnie poważna wobec ludzi, którym ma służyć. Musi ona być sprawowana tak, żeby nie wyzwalała w ludziach agresji, ma być podana mądrze, z miłością, po ludzku.

Drugą rzeczą to jest choroba na użyteczność. Niektórzy powiedzą, że mówię tak, bo zasmakowałem w luksusie tamtejszej wspólnoty, która żyje w muzułmańskim kraju i nie musi troszczyć się chociażby o to, jak pogodzić biznes z chrześcijaństwem. Nie, nie jest to luksus. Ta wspólnota cierpi fizycznie, ale również poddana jest dużym psychicznym ciśnieniom. Tam ludzie zadają sobie pytanie, jaki jest sens bycia razem, bez apostolstwa, bez możliwości emisji tego wszystkiego, co się przeżywa. Jeżeli człowiek jest zamknięty, ma doświadczenie Boga, to naturalną rzeczą jest chęć podzielenia się tym doświadczeniem.

JG: Dominikanie to dzielenie się stawiają na pierwszym miejscu.

Tak, a tam nie. Żeby pokazać Bogu, że jest pierwszy i że cały się dla niego poświęcasz, poświęcasz mu również swoje talenty. A więc za mało jest w polskim Kościele tej "nieużyteczności". Często posługujemy się w pracy statystyką: zasiałem, podlewałem, nawoziłem, mam taki a taki plon. Tylko w tym wszystkim nie ma miejsca na działanie Boga, a wśród księży jest duży zawód, że to nie wyszło tak, jak byśmy chcieli. My nie doceniamy nowości sytuacji -- wolnego rynku duchowego. W tej chwili nie wystarczy głosić, do prawdy trzeba zachęcić, ludziom należy wytłumaczyć, dlaczego to jest dobre, dlaczego tak mają postępować. Wytłumaczyć bez irytacji, bez oburzania się, gdy nie zostaje się przyjętym. Wydaje się, że nie posiadamy również odpowiednich narzędzi intelektualnych do rozmowy z ludźmi, którzy czują się odpowiedzialni za Polskę, a nie są katolikami.

Ostatnia rzecz, o której chciałbym powiedzieć, to potrzeba głębszego partnerstwa. W Kościele afrykańśkim biskup zdobywa szacunek inaczej niż przez głoszenie ex catedra. Nie ma swojego dworu, jest jednym z tych, wśród których żyje; jest to oczywiście spowodowane sytuacją zewnętrzną, ale tamtejsi duchowni poczuli, że aby trafić do ludzi, potrzeba dużej pokory i ubóstwa. Nawet nie wielkiej mądrości, tylko czasem zewnętrznego, fizycznego znaku, który zachęca, przybliża.

JG: Zawsze wydawałeś mi się człowiekiem mocno osadzonym w "Polsce tarnobrzeskiej". Była w tobie jakaś fascynacja starymi babinami, dziadami o peerelowskich rodowodach, fascynacja prowincją. Odnajduję to choćby w twoich opowiadaniach. Przenosząc się do Afryki, pozbawiasz się pewnej specyficznej pożywki.

Nie, nie wyrzuciłem moich fascynacji za burtę, choćby w tym klasztorze w Fezie. Są tam zwykli ludzie, nie jakieś tam wielkie indywidualności. Przy tamtych osobach dominikanie to prawdziwie intelektualna arystokracja. Paradoksalnie wracam więc do świata ludzi prostych. To przechylenie głowy, żeby zobaczyć prostych, przeciętnych, ale jakże pięknych ludzi w człowieku, pozostaje. Kiedy wróciłem, to nie denerwuje mnie nawet disco-polo. Innych denerwuje, a mnie nie. Dlatego, że wiem, że taka jest potrzeba tych ludzi. Nie ma sensu mówić, że oni są bez gustu. Tacy byli, będą. Mądrością jest spojrzeć na to zjawisko z miłością.

JG: Czy swoich marzeń i powołania nie mogłeś zrealizować w Polsce?

Nie. Znałem już doświadczenie innych. Radykalizm przemiany wymaga pewnych gestów fizycznych. Trzeba pokazać, że Pan Bóg jest najważniejszy. Jeśli człowiek pozostawi sobie furtki, zabezpieczenie na czarną godzinę, to nic z tego nie wyjdzie. Dlatego musiałem wyjechać. Powołanie do bycia w takim klasztorze to jest powołanie także do konkretnego miejsca. Pewnie, że chciałbym, aby takie klasztory były w Polsce...

JG: Po twoim przyjeździe do Polski porwano twoich algierskich współbraci. Jakie są teraz ich losy?

Jest to kolejne doświadczenie, że to wszystko nie ma być łatwe. Przyjechałem po wizę algierską. Według pierwotnego planu to już bym siedział w klasztorze, w górach Atlasu. To opactwo, gdzie miałem rozpocząć nowicjat, zostało całkowicie rozbite, nie ma tam do czego wracać. Został porwany opat, mistrz nowicjatu i mój przeor z Maroka, który przyjechał do Algierii wybierać opata. Nie wiem, jak potoczą się moje dalsze losy...

 

Krosinko 8 maja 1996

 


początek strony
© 1996-1998 Mateusz