Czytelnia

 
PIOTR WOJCIECHOWSKI

Anioł z Krzemowej Doliny

 

 

Nieprawdziwi widzowie fikcyjnej prawdy

5 lutego 1995 r. ukazał się w „Tygodniku Powszechnym” (nr 6/2378) mój artykuł „Śmierć w masce klowna; kilka uwag o świadomości i podświadomości medialnej, a także o mitotronice, nauce, która nie istnieje”. Był to ostatni większy tekst, jaki napisałem na czeskiej maszynie do pisania „Consul”, która służyła mi od 1961 roku. Ta maszyna nigdy nie była „przestarzała”. Zacząłem potem pisać na komputerze, który był przestarzały już wtedy, gdy go kupiłem. Dziś jest śmieszącym specjalistów anachronizmem. W artykule niewiele interesowałem się lawinowym, eksplozywnym trybem rozwoju elektronicznych systemów przetwarzania, przechowywania i komunikowania, zajmowałem się tam głównie wpływem telewizji na naszą codzienność: Oglądanie telewizji nie jest oddzielone wyraźnym rytuałem od „jawy rzeczywistej życia codziennego”. To, co pojawia się na ekranie telewizora, splata się ściśle z rozmowami rodzinnymi i sąsiedzkimi, z posiłkami, zakupami i chorobami, odwiedzinami listonoszy, żebraków, akwizytorów... Twarze z filmu mieszają się z obliczami polityków pokazywanych w wiadomościach, trupy z horrorów i westernów mieszają się ze zwłokami ofiar nazizmu z filmu dokumentalnego, a te mylą się z ofiarami wczorajszych i dzisiejszych konfliktów zbrojnych w Czeczenii, Bośni czy Rwandzie... Z ekranu telewizora śmierć przychodzi w masce klowna... Na ten relatywizm poznawczy nakłada się relatywizm etyczny. Prawo moralne zawarte w dziedzictwie klasycznej kultury europejskiej miesza się z prawem pięści i samosądu z westernu, z sentymentalnym hedonizmem melodramatów, z nihilizmem kontrkultury i modernizmu...

Najtrudniej chyba przekonać telewidza, że istnieje naprawdę i jego życie jest prawdziwym, ludzkim życiem... Ludzie oglądający telewizję dochodzą nie tylko do przekonania o nieważności świata, dochodzą też do przekonania, że to, co na ekranie, jest lepsze, piękniejsze i bardziej prawdziwe niż to, co jest ich własnym życiem.

Wśród konkluzji, jakimi zamykałem artykuł w „TP” była i taka: świadomość zmitologizowana, świadomość medialna zagraża demokracji. Zagraża, ponieważ kamufluje sytuacje wolności i wyboru, produkuje postawy biernej frustracji albo pełnej agresji zawiści. Ale przede wszystkim dlatego, że odsuwa sprawę wartości i autorytetów moralnych.

 
Rosną pokolenia zakorzenione w cyberprzestrzeni

Kiedy wracam do tekstu sprzed pięciu lat, widzę, że poszliśmy głębiej w tę strefę nieznanego. Nie pojawiły się niby żadne znaczące wynalazki, ale nasiliło się, umocniło wykorzystanie tego, co wynaleziono wcześniej. Sieci, po których obrazy, liczby, informacje, dźwięki krążą przetłumaczone na elektroniczne impulsy, zagęszczają się i łączą. Rozrywka już na dobre (czy dobre?) skleiła się z informacją i mówi się na tę hybrydę „infotaiment”. Upowszechniło się użycie internetu nie tylko jako źródła informacji i sposobu korespondowania. Polityka, religia i bankowość, przestępczość i medycyna, handel detaliczny i transakcje giełdowe, prostytucja i turystyka znalazły swoje ścieżki na tym wirtualnym kontynencie, co więcej, następuje kreowanie stref mieszanych. Magiczne słówko „interaktywność” staje się często przykrywką do nadużyć, do elektronicznego wyzysku i elektronicznej przemocy. Jak zapowiadał Alvin Toefller w książce „The Power Shift”, informacja staje się towarem i pieniądzem, bronią, źródłem bogactwa i zagrożeń także. Coraz częściej ulega elektronicznemu ograniczeniu prawo własności — wtedy gdy właściciele oddają swoją własność w zarządzanie menedżerom, a menedżerowie przekazują w znacznym stopniu zarządzanie programom optymalizacyjnym sterującym transakcjami. Bywa, że tona zboża lub rudy płynąca przez ocean zmienia właściciela kilkadziesiąt razy w ciągu sekundy — ponieważ programy reagują błyskawicznie na zmiany notowań giełdowych, stóp procentowych, kursów walut. Świadomość tej ekonomicznej tyranii dociera powoli do średniego pokolenia — dla młodych jest ona nieszkodliwą oczywistością.

Za tym zróżnicowaniem kryje się jeden z najistotniejszych procesów o powszechnym zasięgu — inne niż dotychczas relacje między pokoleniami. Rodzina tradycyjna od dziesięcioleci staje się tylko jedną z możliwych opcji — przemiany obyczaju, ekonomii, technologii, urbanizacji sprawiają, że rodzina w coraz mniejszym stopniu trwa jako miejsce przekazywania wzorów osobowych i treści tradycji kulturowej.

Wszędzie tam, gdzie komputery są w powszechnym użyciu, młode pokolenie (ale chłopcy w dużo większej mierze niż dziewczynki) część swojego życia spędza nie w przestrzeni realnej, ale przestrzeni wykreowanej przez autorów gier komputerowych. Te gry są stałym towarzyszem procesów umysłowego dojrzewania, inicjacji etycznej i estetycznej, formowania sposobów uczestnictwa we wspólnotach. Pomiędzy światem spektaklu (filmy, koncerty, zawody sportowe) a światem tych gier zagęszcza się układ zapożyczeń i uzależnień. Idole estrady, postaci filmów, kukły gier stają się coraz bardziej podobne, wymienialne, a jednocześnie współformują sferę imaginacyjnych partnerów i imaginacyjnych wzorów osobowych. Młodzi ludzie grający w te gry — a zaczynają już dzieci pięcioletnie — nie dostrzegają tego, że gry osłabiają ich więzi z rodziną, formują relacje w grupach koleżeńskich, zachowania szkolne, preferencje kulturowe. Wyraźnie natomiast mogą ocenić co innego — granie podwyższa ich sprawność operacyjną w korzystaniu z komputera i internetu. To dostarcza im motywacji, aby jeszcze więcej czasu poświęcać grom.

Jeden z bacznych obserwatorów życia opowiedział mi, że jedenastoletnie dzieci jego przyjaciół i sąsiadów, gdy chcą poszukać wiadomości na jakiś temat, nie czują potrzeby pytania rodziców, siadają do PC i łączą się z internetem. Nie piszę, jakie to ma skutki, bo wierzę w wyobraźnię i wrażliwość Czytelników.

Szwedzka królowa Sylwia przemawiając w Warszawie podczas spotkania prezydenckich i królewskich żon nazwanego „O uśmiech dziecka” przedstawiła szkody, jakie przynoszą współczesnym rodzinom elektroniczne środki komunikowania. Dzieci buszujące po internetowej przestrzeni wpadają w przemyślnie zastawione pułapki — wyłudza się od nich — często tylko w celach akwizycyjnych adresy, numery kart bankowych i kont, zaprasza do przysyłania zdjęć — również bez odzieży. Zostaje więc przełamana kolejna bariera chroniąca intymność domowego ogniska — nie tylko wpływają do wewnątrz całe oceany głosów i obrazów, nie tylko wkraczają nowe autorytety, ale także tajemnice domu dostają się we władzę sił zewnętrznych.

Element wielości programów i „syndrom TV pilota” wywołują rozpoznane już zagrożenia neurologiczne u najmłodszych uczestników „wędrówki po kanałach” — tak jakby nasz gatunek zdobył nowy czynnik selekcyjny. Jedne dzieci wytrzymują to lepiej, inne, bardzo liczne, tracą możliwość koncentracji, przy braku mocnych bodźców popadają w apatię, jeszcze inne stają się agresywne. W Stanach Zjednoczonych takie objawy zostały zanotowane już u dzieci dwuletnich. Jest to z uwagą obserwowane przez producentów leków psychotropowych, ponieważ rodziny z takimi dziećmi stają się znaczącym i stabilnym segmentem rynku.

Szybkość przemian zjawisk w dziedzinie mediów i elektroniki jest tak duża, że nie wiemy jeszcze, jakie będą skutki kumulacji i nakładania się ich psychologicznych i społecznych skutków. Nie wiemy, jakimi rodzicami będą za dwadzieścia lat ci, których dziś wychowuje wielokanałowa telewizja i świat gier komputerowych. Nie było czasu na wieloletnie badania wpływu tych czynników na poziom przestępczości, na chłonność edukacyjną, na nawyki i cnoty wspólnotowe.

 
Czytelnicy Lema mają, na co nie czekali

Świat filmu i rozrywki czuje się zagrożony konkurencją przemysłu gier komputerowych, nieustannie więc podejmuje próby uatrakcyjnienia swojej oferty. Te wysiłki idą w trzech kierunkach — doskonalenia środków przekazu dla zwiększenia mocy ekranowej iluzji, poszerzenia ilościowego oferty oraz stałego przekraczania tego, co dotąd było pokazane. Skutkiem są obrazy wielkiej wyrazistości uzyskiwane w technologiach cyfrowych, stereofonia dźwięku, pomnożenie tego przez setki dostępnych kanałów, a także licytowanie się w zaskakujących efektach specjalnych, w przyśpieszeniu ruchliwości i zmienności obrazu, w widowiskach naruszających obyczajność, konsekwentnie łamiących wszystkie społeczne tabu.

Świat gier komputerowych to różnorodna przestrzeń nastawiona na zaspokajanie potrzeb różnych grup wiekowych, rozmaitych upodobań. Są gry walki, łowów, eksploracji, wyścigów, podróży kosmicznych, poszukiwania skarbów, szeroki wybór gier wojennych. Każda z tych ofert ma liczne stopnie trudności, czasem wiele poziomów wtajemniczeń. Są gry wymagające udziału wielu osób, trwające wiele dni. Niektóre mają ambicje intelektualne — tak jak gry zajmujące się kolonizacją nieznanej wyspy czy planety. Jest też pewna rodzina gier, głównie japońskiego pochodzenia, w której walka łączy się z prowokacją erotyczną.

Nie wiadomo jednak, czy konkurencja między grą komputerową a spektaklem nie skończy się wkrótce, bo nowe wynalazki eksplorują możliwości zbudowania wspólnej, interaktywnej cyberprzestrzeni. Ogromne zyski w perspektywie powodują, że na opracowanie nowinek technicznych w tej dziedzinie przeznacza się ogromne kwoty. Oddział korporacji Sony zajmujący się elektroniczną rozrywką opracował nową wersję najpopularniejszej konsoli do gier komputerowych PlayStation umożliwiającej odtwarzanie muzyki i filmów wideo. Projekt i wdrożenie produkcji PlayStation 2 kosztowały 168 milionów dolarów. Firmy Nintendo i Sega konkurujące w tej dziedzinie zapowiadają kolejne inwestycje konstrukcyjne w walce o rynek. Rozwija się możliwość nie tylko oglądania filmów za pośrednictwem internetu (ograniczona na razie jakością obrazu na ekranie komputera), skuteczniejsze są internetowe kampanie promocyjne filmów kinowych i gier komputerowych. Osobliwością czasu jest sieć „cyberkawiarni” gdzie na ekranie w salce projekcyjnej można przeglądać dostarczane przez internetową firmę zestawy filmów — przeważnie amatorskich. Są też plany (grupa Filmscouts) produkcji filmów niskobudżetowych za pośrednictwem internetu — co umożliwiałoby współpracę artystów mieszkających daleko od siebie: Kompozytor może mieszkać w Japonii, scenarzysta w Meksyku, a montażysta w Nowym Jorku; wszyscy oni mogą sobie przesyłać swoje udziały w pracy nad filmem i dopasowywać je nawzajem za pomocą komputerów (Krzysztof Kłopotowski, „Kino w internecie” „Film”, kwiecień 1998). Jak z tego wyliczenia można wnioskować, wynurza się swoista odmiana cywilizacji o nieznanych jeszcze możliwościach i wpływach, z pewnością jednak w znacznej mierze władająca umysłami i nawykami części młodego pokolenia.

W perspektywie dąży się do tego, aby każde mieszkanie było związane pojedynczym łączem z Systemem (dziś mamy dużo drutów — zasilanie prądem, telefon, domofon, kabel TV itd.) i każde miałoby jedną stację zaopatrzoną w liczne urządzenia peryferyjne — sterujące, nadawcze, odbiorcze. Każdy więc ekran mógłby być na zmianę ekranem telewizora, komputera, wideodomofonu, każdy obraz mógłby być zatrzymany i zapamiętany, przetwarzany, z każdej klawiatury można by wysłać sygnał zamawiający pizzę, film czy koncert, wywołujący rozmowę ze znanym czy nieznanym rozmówcą, zarządzający przelew bankowy czy usługę.

Dla czytelników Stanisława Lema taka perspektywa jest czymś zrozumiałym, zaskakujące może być to, że zanim zrealizowano technologię, pojawiają się już jej skutki społeczne. Krąg rodziny, zbierający się do posiłku, rozmowy czy rady przemienia się najpierw w półkole widzów wspólnie wpatrzonych w telewizor, potem w asocjację osób starających się izolować od siebie — każdy ze swoim ekranem przed sobą. W skali społeczeństwa zaznacza się nowa stratyfikacja w stopniu dostępu do nowych technologii medialnych i w stopniu umiejętności posługiwania się nimi. Są posiadacze i są wtajemniczeni, elity i środowiska uprzywilejowane czy też uzależnione od rozmaitych elektronicznych procederów. W edukacji spada znaczenie pamięci i zdolności rachunkowych, rozwija się natomiast zarówno samozadowolenie tych, którzy mają osobliwą inteligencję programistów, internautów i hackerów (komputerowych „włamywaczy”), jak i frustracja tych, którzy czują się przez swoją komputerową niemoc odrzuceni, kompensują to bądź magią „inteligencji emocjonalnej”, bądź stadnym uczestnictwem w rozrywce, przybierającym nieraz pewne cechy zachowań orgiastycznych (imprezy typu Love Parade itp.). Pytanie, czy można być szczęśliwym w niezgodzie z komputerem, staje się równie aktualne jak pytanie o szczęście wbrew głosowi sumienia stawiane niedawno.

 
Planeta według Francisa Fukuyamy czy Samuela Huntingtona?

Wokół Ziemi krążą satelity komunikacyjne, owija ją sieć kabli telewizyjnych, infostrad, połączeń internetowych. Globalizacja dokonuje się w znacznej mierze pod dyktando instytucji bankowych, ale olbrzymią rolę w tym procesie odgrywają media. Gdyby jednak porównać obszary, na których powstają przekazywane przez media treści i wzory, okazałoby się, że elity nadawców są nie tylko bardzo nieliczne, ale też skupione w kilku niewielkich centrach. Gdy weźmie się statystycznego „człowieka przed ekranem” na świecie — okaże się, że zawartość ekranu jest w 80 procentach kształtowana w Ameryce, Europie i Japonii. Kiedy byłem parę lat temu w Pakistanie, rozmawiałem z pisarzami z kilku krajów islamu — ich bezsilny gniew przeciw „satelitarnej agresji” był sygnałem co może dziać się w niedalekiej przyszłości. Młodzież w Pakistanie, Kuwejcie, Arabii Saudyjskiej, Maroku narkotycznie ogląda telewizyjne programy Zachodu — i zawsze ma wymówkę — że trzeba znać języki. Tylko islamiści fundamentalni, stosujący ostre kary, niszczący talerze łączy satelitarnych potrafią ten proceder „desantu” utrzymać w ryzach.

Świat posthistoryczny Francisa Fukuyamy, to taki świat, w którym wszyscy dążą do tego, aby „globalna wioska” była cała rządzona w myśl zasad liberalizmu demokratycznego, uznawała wolny rynek towarów, walut, pracy i kapitału, a także podstawowe prawa człowieka. Jeśli jednak uwierzymy raczej w argumenty Samuela Huntingtona, autora teorii o zderzeniu cywilizacji — musimy uznać, że takie cywilizacje jak chińska, hinduska czy islamska muszą mieć rosnące kłopoty z obroną swojej tożsamości. Z obroną przed czym?

 
Ogromne „samo się”

To nie jest spisek, to gorzej niż spisek, to stadium rozwoju. Treści powielane przez filmy, programy oświatowe, quizy, gry komputerowe, encyklopedie na CD–ROMach, treści i obrazy dostępne przez internet to wynik dość przypadkowego splotu chciwości i pychy producentów, rozmaitych tradycji kulturowych, ambicji i natchnienia twórców, libido dominandi jednych i drugich, misji nauczycieli i ewangelizatorów, pasji dziennikarzy i reporterów, pomysłowości programistów i speców od efektów specjalnych. Rządzić próbują tym pieniądze, ale naprawdę rządzi ślepy los, natura ludzka, fizykalne prawa materii. Dokąd dąży to wszystko? Do raju czy eksplozji?

Czy Nowe Tysiąclecie zrodziło się w Silicon Valley? Czy prowadzi nas Wysłannik, który tam, w Kalifornii, zgromadził ludzi nadzwyczajnych natchnień — konstruktorów komputerów i ich sieci, urządzeń pomocniczych, tam zwołał pisarzy programów? Dokąd jesteśmy prowadzeni przez tę siłę, która łączy ze sobą tak różne strugi bytu jak rachunkowość, opera mydlana, poczta i hazard? Nie spieszyłbym się z przepowiadaniem katastrofy, osądzaniem, darciem szat.

Mechanizmy uruchomione przez chciwość, pychę, geniusz wynalazców nie są sterowane przez Marsjan. To my, ludzie, nimi rządzimy. Maszynki powielają nasze grzechy i głupstwa, ale wykazały swoją usłużność w propagowaniu łaski, piękna, mądrości, prawdy.

To dzięki mediom Jan Paweł II może przez telewizor zajrzeć do tylu ludzkich sadyb — ze swoim uśmiechem, zmęczeniem i Słowem Bożym. To dzięki mediom świat nie tylko dowiaduje się o katastrofach, ale może spieszyć na pomoc ofiarom trzęsień ziemi i ludobójstwa. Dorobek wszystkich kultur i wszystkich czasów przybliżył się do człowieka, zwiększył obszar jego wyborów. Mogę zapatrzyć się na to, czym jest wypełniony kostium kąpielowy Miss Florydy, mogę oglądać operę Rossiniego, film o impresjonistach, mogę odmawiać różaniec z wiernymi z rzymskiego kościoła. Co więcej, mam świadomość, że w historii świata nie ma zaprogramowanego stałego przyspieszenia. Pędzimy w tej chwili, ale to nie znaczy, że dzieje nie spoczną w jakiejś sytuacji równowagi — niekoniecznie posthistorycznej. Jeśli upowszechni się przeświadczenie o tym, że elektroniczne media pożarły nam za duży obszar prywatności, uczuć i czasu, gotowi będziemy upominać się o zawłaszczone terytoria. Już w tej chwili pojawiają się sympatyczne snobizmy typu „a mnie to niepotrzebne”. Sam jestem telemanem, ale jakże sobie cenię letnie domy, w których czyta się poezje przy świecy. Czy to tylko dla wybranych? Może. Demokracja z pewnością nauczyła nas zbytniego uwielbienia tłumu, długo wierzyliśmy w mądrość większości, niektórzy jeszcze wierzą. Nie ma nic bardziej bezradnego niż większość — na przykład telewidzów. Nie ma nikogo bardziej godnego serdecznej opieki. A poza tym — jeśli chodzi o przyszłość jedno można o niej powiedzieć z pewnością: będzie inna niż nasze plany i oczekiwania. Próbując dokładnie przygotować przyszłość, nie tylko robimy z siebie durniów, gorzej, zaniedbujemy teraźniejszość. 'Tworząc teraźniejszość ciekawszą i cieplejszą niż ekranowe zwidy, jesteśmy bezpieczni już dziś. Cóż, trzeba powtórzyć: te wszystkie elektroniczne sztuczki to tylko narzędzia. Trzeba się im uważnie przyglądać i dalej robić swoje.

Piotr Wojciechowski

Piotr Wojciechowski — ur.1938, pisarz i publicysta. Absolwent geologii Uniwersytetu Wrocławskiego, Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Reżyserii Filmowej PWSTiF w Łodzi. Autor powieści dla dorosłych m.in. „Czaszka w czaszce”, „Obraz napowietrzny” i książek dla dzieci. Członek Rady Etyki Mediów i Krajowej Rady Katolików Świeckich. Wykładowca w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Recenzent tygodnika „Film”. Mieszka w Warszawie.

Artykuł pochodzi z listopadowego numeru miesięcznika WIEŹ poświęconego społeczeństwu wirtualnemu. Spis treści i wybrane artykuły można znaleźć na internetowej stronie „Więzi”.

 

 

 

 

na początek strony
© 1996-1999 Mateusz