Czytelnia

Ks. Tomasz Węcławski

BOHEMIA, ITALIA, BORUSSIA...

 

Przekonanie, że żyjemy w czasie kolejnego wielkiego kryzysu tradycji chrześcijańskiej jest dzisiaj prawie powszechne. Czy jednak istotą tego kryzysu nie jest raczej powszechność takiego przekonania, niż obiektywna sytuacja wiary chrześcijańskiej w naszym świecie? Tak czy inaczej przekonanie to należy do istotnych i specyficznych objawów stanu, w jakim znalazła się nasza duchowa tradycja. Czy jest to naprawdę nowy kryzys, i czy tak jak poprzednie wniesie on coś nowego w tradycję chrześcijańską, to będą mogli powiedzieć dopiero nasi następcy - i jak sądzę raczej nie w bliskim czasie. Mam jednak wrażenie, że nie jestem jedynym obserwatorem (europejskiej) historii chrześcijaństwa, który dochodzi do wniosku, że - patrząc globalnie - więcej jest w niej stałych, niż zmian, i że to, co odczytujemy jako dzisiejsze zagrożenie i kryzys, też należy do stałych tej historii. Może tylko ze względu na większą dzisiaj łatwość komunikacji wszystko to jest zauważane bardziej powszechnie niż kiedykolwiek dotąd.

To rozważanie chciałbym poświęcić tym elementom naszej obecnej sytuacji, które wydają się najbardziej podejrzane o to, że właśnie przez nie dochodzi do głosu coś rzeczywiście nowego - i w tym sensie ważniejszego dla przyszłości chrześcijaństwa, niż wszystko, cośmy już poznali. Z oczywistych względów rozważanie to może być tylko wstępnym szkicem. Każdy z poruszonych tu tematów wymaga poważniejszej¸ szerszej i głębszej refleksji.

Wobec zwątpienia

Najpierw powiem, czego w tym rozważaniu nie chcę. Nie chcę mianowicie wyliczania i przypominania cywilizacyjnych i kulturowych zasług chrześcijaństwa - z czającym się za takim przypomnieniem tonem niepokoju o to, ile z nich przetrwa w świecie, który nie tylko nie okazuje im należnego respektu, ale beztrosko i rozrzutnie zużywa i trwoni zebrany w ciągu dwu tysiącleci wspólny cywilizacyjny kapitał. Takiego tonu tu nie chcę. Jeśli mianowicie wiara w Chrystusa jest naprawdę ostatnim słowem o dziejach człowieka, a ja w to nie wątpię, nie ma powodu do niepokoju. To Słowo nie pozwoli się nikomu zużyć i roztrwonić.

Jeszcze bardziej nie chcę dwu innych tonów, które równie łatwo pojawiają się w rozważaniach o obecnej sytuacji chrześcijaństwa: tonu nostalgii z jednej, i tonu zrezygnowanej wyższości z drugiej strony. Jeden lub drugi można usłyszeć w wypowiedziach tych, którzy mniej lub bardziej świadomie i wyraźnie przyjmują, że Europa (czy szerzej: cywilizacja zachodnia) kiedyś była chrześcijańska, a dzisiaj już nie jest, albo przynajmniej nie tak jest, jak kiedyś była. Są wśród nich tacy, którzy myślą i mówią o rzeczy całej z nostalgią. Ci pragną też rechrystianizacji naszego świata - ale zazwyczaj jest to pragnienie bezradne, bo mało kto dzisiaj potrafi sobie wyobrazić, jak dzieło takie miałoby się dokonać. Obok nich są przecież i tacy, którzy mówiąc o tych sprawach wpadają w ton zrezygnowanej wyższości. Ci od europejskiego chrześcijaństwa nie oczekują już niczego szczególnego - stąd właśnie to połączenie rezygnacji i wyższości w ich tonie: kultura zachodnia, która kiedyś była chrześcijańska, jest dzisiaj "pochrześcijańska" - i tak już zapewne pozostanie. Należy przyjąć to do wiadomości i co najwyżej pytać o konsekwencje. Nie wdając się w dyskusję o racjach jednych czy drugich zauważmy tylko, że mowa o "kulturze pochrześcijańskiej" w gruncie rzeczy ujawnia bezradność bardzo podobną do tej, która ogarnia marzących o rechrystianizacji naszego świata - sugeruje wprawdzie pewien dystans i znajomość rzeczy, ale co do istoty wnosi niewiele.

Cała ta kwestia wydaje mi się owocem nieporozumienia, podobnie jak ton i nastrój, w jakim bywa podnoszona - dlatego właśnie tego tonu tu nie chcę. U korzeni nieporozumienia, o którym mowa, stoi każdorazowo bardzo podobna lub nawet ta sama wątpliwość. Jej istotę najprościej można ująć tak: to, co przed naszymi oczyma rozwija się jako historia człowieka i świata, wcale nie wygląda na dzieło Boga i tym bardziej na Jego ostatnie słowo. Nasza historia nie wygląda na dzieło Boga z dwu zasadniczych powodów: po pierwsze, ze względu na panujące w niej niezawinione przez człowieka zło i cierpienie, które tylko bardzo eufemistycznie można nazwać "niedoskonałością tego świata"; po drugie, ze względu na zło i cierpienie przez człowieka mniej lub bardziej wyraźnie zawinione.

To bynajmniej nie jest nowa wątpliwość. Można powiedzieć, że stanowi ona swego rodzaju stałą naszej kulturowej tradycji od jej biblijnych początków. Możemy ją dostrzec u korzeni wielkich dzieł teologicznych dawnego Izraela powstających wokół pytania, jak jest możliwe zło w świecie, który wyszedł z ręki Boga jako dobry; ale też za gnostyckim zwątpieniem w wartość tego zmiennego i podległego zepsuciu świata. Możemy się jej dopatrzyć w tle oświeceniowej idei rozumnego pokierowania dalszym losem ludzkości (skoro to, co było, nie było dość rozumne i wolne); ale przecież także u źródeł zjawiska przynajmniej z pozoru przeciwnego: współczesnych religijnych fundamentalizmów (dopiero przyjęcie zasad nam właśnie objawionych czyni naszą społeczność prawdziwym miejscem działania Boga, reszta świata pogrążona jest w błędzie). Tę samą wątpliwość możemy wreszcie dostrzec w ponowoczesnym poczuciu, że wszystko, co w sobie samych i wokół siebie znajdujemy i tworzymy, może być tak czy inaczej "boskie", ale nic zgoła nie może być Bogiem samym.

Wszędzie tam - w sposób nie od razu jasno i wyraźnie widoczny - czai się podobne rozczarowanie tym, co dotąd było i jest, i wszędzie oznajmia się próba znalezienia Boga gdzie indziej - poza tym oto światem i poza (dotychczasową) historią, taką jaka ona była i jest. I nie jest już wtedy ważne, czy ktoś pod wpływem tej wątpliwości szuka swojego Boga w przyszłym, bardziej rozumnym i wolnym porządku społecznego życia i działania (jak to czyniły pokolenia budowniczych nowożytnej cywilizacji), czy może w kilku jednoznacznie objawionych w przeszłości prostych prawdach, których należy się trzymać jako niezmiennego fundamentu (jak czynią to fundamentaliści różnych kolorów i obediencji); nie jest ważne, czy ktoś taki wierzy w porządek obiektywny, którego nie można bezkarnie naruszać, czy też poddaje się poczuciu, że naprawdę nie było, nie ma i nigdy już nie będzie żadnego ostatecznego porządku, że wszystkie "ślady Boga" w tym świecie można dowolnie łączyć i mieszać; że - powtórzmy - wszystko może być śladem Boga, nic Bogiem samym. Efekt jest bowiem w każdym wypadku ten sam. Jest nim (czasem świadoma, częściej jednak niezupełnie świadoma) próba tworzenia historii samemu i na nowo - tak, żeby była ona wreszcie wolna od wątpliwości co do udziału w niej Boga. Myślę, że mamy dostatecznie dużo powodów do ostrożności wobec ludzi, którzy próbują tego dokonać - i to niezależnie od ich motywów i sposobu działania.

Teraz mogę powiedzieć, czego w tym rozważaniu chcę. Chcę pokazać, że istotne znaczenie tradycji chrześcijańskiej dla współczesności leży nie tyle w tym, ile ewangelijnych i chrześcijańskich wartości trwale wbudowało się w nasz porządek cywilizacyjny, i nie koniecznie w tym, że są one i długo jeszcze będą naszemu światu niezbędnie potrzebne, ile raczej w tym właśnie, że chrześcijaństwo wciąż na nowo znosi powracającą (także w jego własnych dziejach!) wątpliwość co do prawdziwości i sensu naszej historii jako historii Boga z ludźmi. Chrześcijaństwo jest w stanie znieść tę wątpliwość, kiedykolwiek i gdziekolwiek ona się pojawi.

Chciałbym to rozważyć i pokazać na przykładzie trzech wspomnianych przed chwilą obecnych w naszym dzisiejszym świecie przejawów wątpliwości, o której tu mowa: na przykładzie pooświeceniowych prób urządzenia świata według rozumu i wolności, na przykładzie pokusy i rzeczywistości współczesnego fundamentalizmu i wreszcie na przykładzie tego sposobu widzenia siebie samych i świata poza jakimkolwiek porządkiem ostatecznym, który przynosi ponowoczesność. Wszystkie trzy te postawy i drogi kryją w sobie, jak mi się zdaje, tę samą wątpliwość co do obecności Boga w naszej dotychczasowej historii. Wszystkim też chrześcijaństwo odpowiada znosząc tę wątpliwość. Jak to się dzieje, to właśnie chciałbym choćby tu pokrótce rozważyć.

Moje rozważanie połączę symbolicznie z trzema miejscami, z trzema europejskimi okolicami, związanymi z życiem św. Wojciecha, człowieka, o którym ten rok każe nam myśleć szczególnie: z Bohemią, z której wyszedł, z Italią, przez którą przeszedł i której pozwolił się ukształtować, wreszcie z Borussią, w której zginął. Wybieram te trzy miejsca nie tylko ze względu na ich konkretny związek z życiem Wojciecha, ale jeszcze bardziej ze względu na ich metaforyczny związek z przedmiotem mojej refleksji - z pytaniem o współczesność chrześcijańskiej tradycji. Te trzy okolice wiążą się w moich oczach ze wspomnianymi przed chwilą trzema dzisiejszymi odmianami wątpliwości co do Boga w historii. W tym symbolicznym czy metaforycznym związku nie są to już jedynie regiony geograficzne czy kraje, ale raczej trzy ważne regiony czy lepiej warstwy europejskiej tradycji kulturowej. Mam na myśli po pierwsze zachodnią kulturę łacińską, śmiertelnie dotkniętą nowożytnym obumieraniem wiary. Na użytek tego rozważania nazywam ją Bohemią, bo to, co się stało z wiarą i kulturą chrześcijańską in Regno Bohemiae, czyli w Czechach jest doskonałą ilustracją losu całej tej kulturowej formacji. Mam na myśli po drugie europejski uniwersalizm i zdolność asymilacji wciąż nowych motywów i idei, ludów i kultur - rzeczywistość, której śmiertelnym wrogiem stał się dzisiaj rozrastający się w jej ciele rak fundamentalizmu. Ten region europejskiego ducha nazywam Italią, bo historyczna Italia wydaje mi się istotnym ucieleśnieniem uniwersalnych zdolności chrześcijańskiej Europy. Mam na myśli po trzecie to, czym był i jest dla Europy chrześcijańskiej limes - ta granica, poza którą świat jest jej obcy, nawet jeśli okazuje się bogaty i fascynujący. Nazywam ją Borussią - głównie ze względu na to konkretne miejsce, w którym ad limitem, do kresu, doszedł święty Wojciech; ale chodzi mi o nierozłącznie związany z całą europejską historią, a dzisiaj powracający z nową ostrością problem jej stosunku do tych wszystkich doświadczeń, pojęć, idei, religii i kultur, których nie jest ona w stanie zasymilować, które są dla niej zagrożeniem śmiertelnym.

Najkrócej mówiąc, twierdzę, że w takiej właśnie trójpostaci staje dzisiaj przed chrześcijańską tradycją rzucone jej wyzwanie. Chciałbym zatem choćby w największym zarysie pokazać możliwą chrześcijańską odpowiedź.

BOHEMIA
albo odpowiedź wierze, która obumarła

Zacznijmy od obserwacji bardzo konkretnej ale zarazem też symbolicznej. Czym przez tysiąc lat stała się ta Bohemia, którą święty Wojciech swego czasu opuszczał, z poczuciem moralnej klęski z powodu niemożności nakłonienia swoich pobratymców do chrześcijańskiego porządku życia? Co stało się z nią w ciągu minionego tysiąclecia? Stało się wiele, ale koniec nie bardzo różni się od początku. Kiedyś (przede wszystkim na przełomie stulecia czternastego i piętnastego, ale oczywiście nie tylko wtedy) tam właśnie biło serce chrześcijańskiej kultury europejskiej. Dzisiaj obok wschodniej części Niemiec Czechy są jednym z najbardziej zsekularyzowanych krajów Europy. Co się stało? Zostawmy tymczasem odpowiedź na to pytanie. Koleje czeskich dziejów i przyczyny dzisiejszego stanu czeskiego ducha są dobrze znane. Zapytajmy o co innego. Jaką nadzieję i jaką przyszłość ma przed sobą chrześcijaństwo in Regno Bohemiae, w świecie, w którym wiara chrześcijańska w znacznym stopniu albo już obumarła, albo właśnie obumiera?

Czego można się spodziewać w świecie wiary obumarłej od chrześcijaństwa, które go najwyraźniej przegrało? Cały ten właśnie świat jest przecież w oczach wielu - nie bez racji - dowodem porażki jeśli nie klęski chrześcijaństwa ... Czym zatem może jeszcze być chrześcijaństwo wobec tego, co się stało in Regno Bohemiae? Zapewne najpierw tym samym, czym było za czasów Wojciecha: przypomnieniem pewnego (przede wszystkim moralnego) porządku, którego można wprawdzie nie przestrzegać, który można opuścić, o którym jednak nie da się bez reszty zapomnieć. To przypomnienie nie ma być i nie jest zwykłym moralizatorstwem. Jako takie nie mogłoby liczyć na wiele. Jego istotą jest nie tyle to, co głoszą dzisiaj chrześcijańskie czy wprost kościelne autorytety. Jego istotą jest obecność i działanie w świecie wiary obumarłej ludzi, którzy wprawdzie dobrze wiedzą, jak wiele z tego, co niegdyś kwitło, umarło i minęło bezpowrotnie, a przecież działają tak, jakby śmierci nie było. Inaczej mówiąc, to przypomnienie ma nie tyle kształt płynącego z wielowiekowego doświadczenia chrześcijańskiej tradycji pouczania i upominania (choć i to bywa potrzebne), ile raczej działania ludzi, którym ich wiara każe wbrew wszystkiemu czynić to, co kazał im czynić Jezus: łamać chleb na Jego pamiątkę - w każdym znaczeniu tego słowa. Dzięki Bogu, także tam, gdzie mało kto się ich spodziewa, są tacy ludzie. Nie powinno ich być, a są. To jest ich odpowiedź tam antiqua et tam nova, według znanych słów Augustyna. Ma ona kształt zmartwychwstania. Są i udzielają tej odpowiedzi, ponieważ wiedzą, że historia taka, jaka była, a nie inna (to jest także historia obumierania wiary chrześcijańskiej wokół nich), jest historią Boga z ludźmi.

Jeśli jednak tak naprawdę jest - a ja wierzę w to razem z nimi - to niekoniecznie należy się zastanawiać, co narodzi się z ich wiary. Nie sądzę, żeby było rzeczą właściwą oczekiwać "rechrystianizacji" tego świata, w którym się razem z nimi znaleźliśmy - zwłaszcza, gdyby miało to oznaczać powrót chrześcijańskich czy kościelnych struktur życia społecznego. Zbyt wiele gruntownie skompromitowało się w tej dziedzinie. Nie znaczy to bynajmniej, że z wiary i działania tych, którzy dzisiaj wierzą w Zmartwychwstanie, nie narodzi się chrześcijańska społeczność. Oczywiście, że się narodzi, już się rodzi i jest - ale jakie jeszcze przybierze kształty, to niekoniecznie musimy teraz usiłować powiedzieć.

ITALIA
albo odpowiedź wierze, która nie potrzebuje niczego poza sobą samą.

Mówię o Italii, ponieważ w moich oczach jest ona ucieleśnieniem zdolności naszej tradycji do asymilacji rzeczy nowych, dotąd jej obcych i do uniwersalizacji własnego doświadczenia. Historyczna Italia jest miejscem, na którym łatwiej niż gdzie indziej przeżyć spotkanie i przenikanie się czy nawet prawdziwą współobecność ludzi i czasów, idei i kultur. Prawie wszystko, co składa się na dzisiejszy kształt naszego świata, tak czy inaczej przeszło przez ten szczególny kraj. Czego tam nie było? Grecja i Rzym. Sztuka i handel. Religia i muzyka. Polityka i wojna. To, co w nas jest najlepsze, i to, co najgorsze. Tajemnicza i głęboka mistyka i ckliwa powierzchowność. Etruskowie i Rzymianie, Grecy i Żydzi, Goci i Longobardzi, Normanowie i Hiszpanie, Francuzi i Niemcy, Arabowie i Słowianie i jeszcze tylu innych. Byli i są tam razem i nie są razem - spotykają się w moim widzeniu, ale niekoniecznie między sobą. Wiem, że należą do siebie nawzajem, ale gdybym miał powiedzieć dokładniej, na czym to polega, nie jestem pewien, czy by mi się udało. Kiedy myślę o tym miejscu, którym dla nas wszystkich jest Italia, muszę powiedzieć tak: ja czasem duchowo bywam w Jerozolimie - ale ja tam nie mieszkam. Nigdy tam naprawdę nie mieszkałem. Jeśli gdzieś mieszkam - oczywiście mówię to symbolicznie - jeśli gdzieś naprawdę mieszkam, to właśnie w Italii. Tu oczywiście też - ale przecież dlatego, że tu też jest Italia. To wcale nie znaczy, że chciałbym się stąd wyprowadzić i zamieszkać we Włoszech. To jest coś innego. Dlatego też w Italii właśnie chcę widzieć metaforę i symbol europejskiego i chrześcijańskiego uniwersalizmu.

Czy jednak nasza symboliczna Italia jest rzeczywiście cała chrześcijańska? W swoich źródłach i fundamentach zapewne tak, ale przecież bynajmniej nie we wszystkich swoich składowych i szczegółach. Odpowiedź na pytanie: czy europejskie, greckie i łacińskie chrześcijaństwo zdołało strawić to wszystko, co w swoich dziejach przyjęło, brzmi zatem: oczywiście nie. Nie zdołało. Komuś, kto by żądał powrotu do czystej, pierwotnej i jednoznacznej tożsamości chrześcijaństwa, ta jego uniwersalizacja, której metaforą jest Italia, musi się wydać zagrożeniem albo przynajmniej niebezpiecznym ustępstwem wobec treści i form obcych najbardziej własnej tradycji chrześcijaństwa. Dlatego od czasu do czasu odzywają się głosy twierdzące, że to, cośmy przyjęli poszerzając granice geograficzne i kulturowe świata chrześcijańskiego, zniekształciło istotną ideę Jezusa i Jego ewangelii czy wręcz oderwało nas od tamtych źródeł. Jednakże komuś, kto czuje i rozumie ducha Italii, taka wątpliwość wyda się nieporozumieniem. Istota rzeczy polega bowiem nie na tym, żeby wszystko, co się w chrześcijańskim świecie nagromadziło, stało się "czysto chrześcijańskie". Istota rzeczy polega na tym, że to wszystko to stało się sobie bliskie, że należy do siebie nawzajem, że jest jak z jednego domu - że jest właśnie uni-versum - całe zwrócone ku jednemu.

Taka właśnie uni-wersalność chrześcijańskiej Europy staje jednakże dzisiaj wobec zupełnie nowego wyzwania i - nie waham się powiedzieć - śmiertelnego zagrożenia. Jest nim religijny i polityczny fundamentalizm (czy raczej fundamentalizmy, bo zjawisko jest wielopostaciowe). Nie mogę się tutaj wdawać w głębszą analizę tego zjawiska. Zwrócę uwagę jedynie na dwie jego cechy - te właśnie, które łatwo czynią z niego raka pożerającego wnętrzności każdego religijnego uni-versum, a w szczególności uni-versum chrześcijańskiego. Fundamentalizm jest mianowicie po pierwsze takim zaangażowaniem w pewną prawdę, które czyni zbędnym pytanie o jakąkolwiek inną prawdę. Dlatego też - to po drugie - fundamentaliści odrzucają fundamentalizm jako postawę powszechną - nie czują się wspólnotą, każdy fundamentalizm (katolicki, protestancki, muzułmański, sikhijski, buddyjski, hinduski) jest fundamentalizmem na swój szczególny sposób. Nie zamierzają ani akceptować ani nawet poznawać innych sposobów wierzenia. Łatwo się przekonać, że tak właśnie rozumiany fundamentalizm jest naprawdę śmiertelnym zagrożeniem dla tej postaci europejskiego ducha, którą tu metaforycznie nazywam Italią. Zjawisko to pojawia się tam, gdzie niepokój o pierwotną czystość i jasność chrześcijańskiej tożsamości jest największy i narasta wraz z narastaniem tego niepokoju. Fundamentalizm jest mianowicie skutkiem rozpadu tradycji religijnych i związanych z nimi instytucji, narastającego pluralizmu religijnego a zarazem duchowego ubóstwa wielkich Kościołów. Fundamentaliści są więc ludźmi "reakcyjnie religijnymi" (ich religijność jest reakcją na stan duchowy ich kulturowego środowiska), a w żadnym razie nie są oni religijni twórczo.

Jaka może być i jest odpowiedź chrześcijaństwa na to zagrożenie? Odpowiedzią może być raz jeszcze jedynie ten rzeczywisty fundament chrześcijaństwa, którym jest zmartwychwstanie. Tajemnica zmartwychwstania polega także na tym, że Zmartwychwstały nie jest już tylko sam sobą (skoro prawdziwie umarł), ale że jest sobą razem z tymi wszystkimi, dla których umarł i zmartwychwstał - i nie bez nich. Inaczej mówiąc, że jako ten, który naprawdę umarł, nie ma już siebie samego, ale ma nas wszystkich i tych, których jeszcze może mieć przez nas. Na "tylko tak, tylko tu i tylko tyle" fundamentalizmu Zmartwychwstały odpowiada: "nie tylko tak, nie tylko tu i nie tylko tyle" - ale także inaczej: tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Taki właśnie jest najistotniejszy sens chrześcijańskiego twierdzenia, że historia, taka jaka była i jest - to znaczy cała, a nie tylko pewna jej wybrana, jednoznacznie opisana i zamknięta część! - jest historią Boga z ludźmi.

BORUSSIA
albo odpowiedź wierze, która chce wszystkiego.

Jest jeszcze trzecia szeroko dzisiaj obecna postać wątpliwości co do Boga w naszej historii. Ten region europejskiej kultury, z którym ona się symbolicznie wiąże, nazywam Borussią, ale najmniej mi zależy na tej akurat nazwie. Chodzi mi raczej o wyzwanie, którym dla europejskiej chrześcijańskiej tradycji i kultury w jej dotychczasowym kształcie jest to wszystko poza nią, czego nie zdołała ona (i zapewne już nie zdoła) poddać sobie i zasymilować. Chodzi zatem naprawdę o to, czy, gdzie i czym jest dla dzisiejszej chrześcijańskiej tradycji europejskiej limes, jej granica - kres, poza którym nie może ona istnieć. Jest to dzisiaj sprawa związana przede wszystkim z wyzwaniem wielkich kultur Azji - nawet jeśli wyzwanie to bardzo często pojawia się wśród nas w postaci skarlałej. Gdybym miał wyrazić w kilku słowach istotę tego wyzwania, powiedziałbym, że jest nią zupełnie nie kategoryczny stosunek do prawdy - to znaczy właśnie odrzucenie wszystkich jej granic. To odrzucenie granic występuje dzisiaj w wielu postaciach, ale jedną z najsilniej obecnych jest postmodernistyczne pragnienie wszystkiego. Chodzi o taki stosunek do siebie, innych i świata, dla którego wszystko jest możliwe i nie ma nic niemożliwego, ale żadna rzecz nie jest bardziej (ani mniej) możliwa, niż inna. Poza miarą, którą każdorazowo wyznaczam i wyznaczając zmieniam, nie ma żadnej innej miary. Inaczej mówiąc: wszystko jest możliwe i nie ma nic możliwego, ale nie u Boga - bowiem nic w ogóle nie jest "u Boga". Jeśli więc nawet można mówić o "pragnieniu wszystkiego" i o "pragnieniu, żeby być całym", przecież jednak nie można tych pragnień ze sobą połączyć i nie można niczego naprawdę scalić. Pragnienie (doraźne i aktualne) jest jedynym możliwym "bogiem" - ale użycie tego akurat słowa nie jest tu bynajmniej potrzebne i w gruncie rzeczy zupełnie niczego nie wnosi, za to łatwo prowadzi do nieporozumień. W takim świecie nic naprawdę nie może być Bogiem. Ta niemożliwość bycia Bogiem dotyczy człowieka, który ją dostrzega, bardziej niż czegokolwiek czy kogokolwiek innego. Ten już w każdym razie nie może być Bogiem - choćby nie wiem jak bardzo tego chciał.

Jak może brzmieć odpowiedź na takie wyzwanie? Jej istotą musi być przywrócenie granic prawdy - tak, żeby było wiadomo, że są rzeczy możliwe i niemożliwe, i że jednych nie można bezkarnie mieszać z drugimi. Nie wystarczy względne i umowne przywrócenie granic. Musi ono być bezwzględne, żeby rzeczywiście uporało się z bezwzględnym wyzwaniem świata bez granic. Oznacza to, że cena prawdy jest ceną życia. Odpowiedzią na próbę życia w świecie bez granic jest oddanie życia dla prawdy, a jeśli trzeba, także oddanie życia za prawdę. Istotą tej odpowiedzi jest zatem śmiertelna waga prawdy. Chrześcijaństwo nie musi udowadniać, że jest do takiej odpowiedzi zdolne. Chrześcijaństwo zaczyna się od takiej właśnie odpowiedzi i udziela jej wciąż na nowo. Jest nią krzyż, który pozostaje prawdą nieskompromitowaną i nie do skompromitowania - i dlatego to on właśnie stanowi limes - nienaruszalną granicę naszego świata. Możnaby jeszcze długo o tym mówić, ale teraz już nie będziemy.

"Posłuchamy cię o tym innym razem."

Na koniec pytanie: Czy wszystko, co tu powiedziałem nie jest w gruncie rzeczy wizją romantycznie naiwną? Czy tak przedstawiona wiara w Zmartwychwstanie jest czymś innym, niż tylko jeszcze jedną postacią samozłudzenia i w ten sposób nieco innym przejawem tej bezradności wobec losów chrześcijaństwa w naszym świecie, o której na początku powiedziałem, że jej tu nie chcę. Mogę na to odpowiedzieć przypomnieniem pewnej dobrze znanej sceny z początków europejskiego chrześcijaństwa: pierwszego spotkania Ewangelii z tą właśnie inną i obcą mu kulturą. Paweł, Apostoł Jezusa Chrystusa powiada wybranym przedstawicielom tej kultury, że chce im głosić zmartwychwstanie. Odpowiadają mu tonem wyższości: "Posłuchamy cię o tym innym razem." (por. Dz 17,32). Czy wiedzieli, co mówią? Zapewne sądzili, że wiedzą, ale czy naprawdę wiedzieli? Gdzie oni są dzisiaj? Czy nie stało się tak, że ich nie ma, a jest ten "inny raz", na który wtedy wskazywali? Ich nie ma, a Paweł przemawia i jest słuchany - także wtedy, kiedy mówi: "Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. Okazuje się bowiem, żeśmy byli fałszywymi świadkami Boga. (...) Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli." (por. 1 Kor 15,14-15.20).

ks. Tomasz Węcławski

 

Nieco zmieniona wersja wykładu wygłoszonego podczas polsko-niemieckiego sympozjum na temat chrześcijańskich korzeni Europy, zorganizowanego przez Guardini-Forum z Berlina i Klub Inteligencji Katolickiej w Poznaniu, w dniach 11-13 października 1996.

 

 


początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz