Czytelnia
Wojciech Jędrzejewski OP

Jak kochać Kościół?

 

 

W zmieniającym się krajobrazie kulturowo -- politycznym Polski, zadajemy sobie coraz więcej pytań dotyczących duszpasterskiego zaangażowania Kościoła. Na łamach "Tygodnika" jest sporo tego typu refleksji. Myślę, że nieodwołalnie już rozpoczęło się poszukiwanie dobrych, konkretnych, adekwatnych odpowiedzi na pytanie: Jak dzisiaj mówić o Bogu? Jakimi drogami ma pobiec Dobra Nowina o zbawieniu w Chrystusie, aby nie rozminęła się ze współczesnymi nam ludźmi. W jaki sposób może realnie dokonywać oczyszczenie duszpasterskiego zaangażowania Kościoła, do którego przynagla nas Pan Bóg, stawiając przed samym nosem "znaki czasu"?

Każda trudna sytuacja, między innymi ta, którą przeżywamy, jest okazją do wewnętrznego oczyszczenia. Musimy wszyscy stanąć przed Bogiem w pokorze uznać nasze winy i szukać w Bogu światła i sił, by prowadzić nową ewangelizację, a więc z nowym zapałem i w nowych formach budować Królestwo Boże na ziemi. (Słowo Biskupów z Jasnej Góry z 1XII).

Lśniące przez wypalenie w ogniu prób i poszukiwań złoto, które się nam ukazuje, to po prostu przypomnienie, że: Nie przyszedłem na ten świat, aby go potępić, ale zbawić. Zaczyn bowiem nie może nienawidzić i obruszać się ma ciasto, które ma sobą przemienić. Owce zaś, posłane między wilki nie mają powarkiwać i stroszyć sierści, lecz pozostać sobą w takim gronie, jakie im zaserwował Pasterz.

Z cała jednak pewnością owa perspektywa, wymagająca naszego najpierw nawrócenia, wielu ludziom Kościoła wyda się naiwna i sentymentalna. Argumentem może być wszystko, chociażby cynicznozłośliwa riposta Marka Króla na wypowiedź księdza biskupa Pieronka. Pan Redaktor  w p r o s t  (by nie powiedzieć  p r o s t a c k o ) zaleca biskupom popukać się nieco wyżej, niż w piersi. Bardzo łatwo wtedy skonstatować: "Ja tu do ciebie chamie z chlebem, a ty w bohatera kamieniem! Koniec z dialogiem, trzeba zacząć ostro grać, bo inaczej nas zjedzą".

Prawdopodobnie na każdym poziomie Kościelnej Wspólnoty znajdzie się niejeden przedstawiciel opcji, która o wiele chętniej świat uzna za zgniłe ścierwo, niż siebie za zwietrzałą sól.

W tym właśnie momencie pojawia się problem, dotyczący samego Kościoła. Stajemy przed pytaniem, na które być może o wiele trudniej dać odpowiedź, niż w odniesieniu do zaangażowania duszpasterskiego: jak kochać tych naszych braci w Kościele, którzy plują żółcią z ambony i zdradzają się ze swoją, aż nadto wyrazistą, nienawiścią do konkretnych osób, partii. Jak kochać tych naszych braci w wierze, którzy niemal sami usypiają (nie mówiąc o słuchaczach), gdy mówią o Bogu, ożywają natomiast w zdumiewającym stopniu, kiedy mogą komuś "dowalić"? Jak kochać zapalonych strategów -- demaskatorów, którzy gros wysiłku wkładają w wynajdywanie zakamuflowanego wroga, zamiast poświęcić go uczciwej pracy. Jak kochać bardzo kościelnych, a mało ewangelicznych katolików, z wyraźnie lefebrystycznymi poglądami na temat sakramentów, obecności Kościoła w świecie, ekumenizmu, którzy ujście dla swych przekonań znajdują na falach eteru, prowadzonych przez nich stacji radiowych, czy w druku wydawanych gazet?

Pytania: "jak kochać", nie należy sobie tłumaczyć na retoryczny, pełen patosu okrzyk: "Czyż można?!". Nie po to je stawiam, żeby dać upust złości i frustracji wobec zła i głupoty. "Jak kochać" to znaczy, co konkretnie robić w sytuacjach, gdy na moich oczach, ktoś wkłada drut w szprychy koła, które zaczyna się dobrze kręcić? W jaki sposób reagować, by nie kierować się li tylko znanym refrenem piosenki Wojciecha Młynarskiego: "Róbmy swoje". Obojętność nie jest dobrą odpowiedzią, której szukamy. Fałszywa byłaby również postawa wyjścia z miłością do poranionego grzechem świata, mając w tym samym sercu, tyle, że głębiej ukrytą, pogardę do "swoich" grzeszników.

Kardynał jeszcze kiedy pisał te słowa -- Wojtyła podzielił postawy człowieka na dwa rodzaje: autentyczne i nieautentyczne. Do pierwszego zaliczył sprzeciw i solidarność, do drugiego zaś ucieczkę i konformizm. Odpowiedź na pytanie jak kochać w Kościele, tych, którzy mu szkodzą, ślepi na znaki czasu, wzywające do nawrócenia i oczyszczenia, leży po stronie tej pierwszej pary postaw.

Sprzeciw i solidarność możemy odnaleźć jako drogę miłości, wskazaną przez Jezusa, kiedy on sam reagował na zło niezrozumienia Jego misji, dziejące się pośród Apostołów. Zobaczmy to w świetle dwóch scen z Ewangelii.

SPRZECIW

Idź precz szatanie, bo jesteś mi zawadą. Nie myślisz bowiem o tym co Boże, ale o tym co ludzkie (Mt 16,21).
Piotr próbując wybić Jezusowi z głowy pomysł śmierci w Jerozolimie, dla zbawienia świata, kierował się myślą o dobru Mistrza. Czynił to jednak na sposób czysto ziemski.

Ludzie, którzy chcieliby zamknąć Kościół w lęku i agresji wobec swoich wydumanych, lub też nie wrogów, również chcą dobra Oblubienicy Chrystusa. Tylko co jest wtedy tym dobrem? Zwarte szyki i obrażeni przeciwnicy?

Jezus kiedy ostro zwrócił się do Piotra, nie dbał ani o to, że on się obrazi, ani też o zgorszenie, jakie to spowoduje na pozostałych uczniach (tak ważny uczeń nazwany diabłem). Zatem biskup, nie biskup, prałat, kanonik, wysoki urzędnik kurialny, polityk chrześcijański -- jeśli myśli o misji Kościoła czysto po ziemsku można i trzeba mu to powiedzieć. Zaprotestować. Myślisz po ludzku, jest to niebezpieczne dla Kościoła. Staje się bowiem zawadą w jego drodze do Królestwa Bożego (a nie ludzkiego). Dlaczego zamiast mówić sobie prawdę uciekamy się do plotkowania w kuluarach. Gdy spotka się dwóch przedstawicieli katolickiej inteligencji, jest niemal w dobrym tonie pobiadolenie (oczywiście na tonie odpowiednio wyższym, niż czynią to przeciętni parafianie) na temat niemądrych wypowiedzi hierarchów, skandalicznego poziomu pism wydawanych przez głupią prawicę, tudzież braku zrozumienia, że trzeba wchodzić w media itd. Ci sami ludzie zachowują się nieco spolegliwie, gdy mogą osobiście porozmawiać z tym, czy owym dostojnikiem, albo bezpośrednio wyrazić swoją opinię przy przedstawicielu nielubianej gazety.

Ile fałszu i tchórzostwa jest udawaniu, że myślimy podobnie, podczas gdy mamy dokładnie przeciwne zdanie. Ale oczywiście zawsze mamy pod ręką pseudo argument: "I tak nic to nie da".

Kiedy ukazała się notka referująca popis kaznodziejski o. Kośnika, w naszej wspólnocie -- od najmłodszego do najstarszego postanowiliśmy napisać do przeora Jasnej Góry list protestacyjny. I tak właśnie trzeba robić, choć dla uczciwości dodam, że po usprawiedliwieniu, jakie wystosował nieszczęsny "bohater", nie spełniliśmy naszego zamiaru.

Sytuacja w wielu naszych parafiach będzie dopóty chora, dopóki nie stanie się czymś normalnym, że ludzie potrafią wyrazić osobiście swojemu księdzu oburzenie, i brak własnej zgody na jego potępiające, podszyte agresją kazanie. Niejednokrotnie byłem świadkiem, jako uczestnik pielgrzymek hipisowskich, gdy jakiś długowłosy ostentacyjnie opuszczał Kościół, usłyszawszy bulwersujące go słowa. Hippisi w wielu sprawach mogą stanowić dobre egzemplum jak żyć Ewangelią, powyższa jednak reakcja nie jest ewangeliczna. Ostatnio wszakże zdarza się coraz więcej podobnych sytuacji w polskich kościołach. W jednej z dużych parafii nieopodal Szczecina, tuż po wyborach, skądinąd naprawdę sensowny kapłan, chlapnął na kazaniu, że elektorat Kwaśniewskiego, znajdujący się w tym Bożym domu, powinien klęczeć za pokutę przez całą Mszę. W tej samej chwili Kościół opuściło trzy czwarte ludzi. Nie wiadomo, czy wrócą jeszcze. Nie były mądre ani też potrzebne słowa proboszcza, ale i ludzie zareagowali nie po chrześcijańsku. Dlaczego nie wybrali się do duszpasterza po Liturgii, żeby wyrazić mu swoją dezaprobatę i niezgodę na to, co powiedział?

Otóż sprzeciw ewangelicznie rozumiany, naprawdę różni się nieco od hipisowskiej kontestacji. Jest bowiem sposobem, w jaki okazujemy sobie w Kościele miłość. Mój brat, ma prawo zgrzeszyć, natomiast ja mam obowiązek upomnieć go w trosce o niego samego i całą naszą wspólnotę.

Kiedyś słyszałem siedemnastowieczną historię o pewnym dominikaninie z Bochni, który na kazaniach wygadywał straszliwe rzeczy. Zła sława, tych koszmarnych wyczynów kaznodziejskich dotarła do Krakowa, do tamtejszego klasztoru dominikanów. Jeden z mieszkających w nim braci wybrał się więc w drogę, a gdy po dwóch dniach dotarł na miejsce, dał po prostu z miłością w mordę swemu błądzącemu konfratrowi. Ów natychmiast otrząsnął się z otumanienia, w jakie pozwolił się usidlić diabłu. Ta historia napisana jest w konwencji apoftegmatów ojców pustyni i to powinno dać nam klucz do jej właściwej interpretacji. Podobne bowiem sytuacje "upomnienia braterskiego" (choć sama czynność rzadko była związana z pięściarstwem) zdarzały się i wówczas, a sedno sprawy tkwiło w długich kilometrach, które trzeba było pokonać. Stąd sam sposób powiedzenia, że "źle robisz" stawał się w oczywisty sposób darem miłości, nie zaś aktem wściekłości: Szedłem z tak daleka do ciebie bracie, bo zależy mi na tobie.

Przed wieloma z nas, zwłaszcza chyba jednak dotyczy to naszych sióstr i braci świeckich -- stoi to niełatwe zadanie: "wybrać się w drogę", aby upomnieć, sprzeciwić się, ilekroć ktoś usiłuje zamknąć nasz Dom na "cztery spusty": lęku, agresji, podejrzliwości i pomówień. Ta droga jest naprawdę długa i mozolna: trzeba przebyć lęk przed gniewem, urażoną ambicją człowieka, który nie przywykł słuchać krytycznych uwag. Do przebrnięcia jest również własna niepewność, czy aby mi przeciętniakowi wolno mieć rację. Może faktycznie Dobrą Nowinę należy chronić w rękawicach bokserskich? Trud tej drogi polega także na zaufaniu, że Prawda nas wyzwoli. Że tylko na niej Kościół może z mocą wzrastać i ogarniać sobą świat. Bezpieczniej i wygodniej jest niekiedy robić swoje, ale Duch Święty przynagla nas do jedności. Ta zaś nie może opierać się na udawaniu, że się nie słyszy i nie widzi ewidentnych błędów.

SOLIDARNOŚĆ

Było to przed świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie do koca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty, aby Go wydał, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz, że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. a wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. (J 13, 15).

Jezus odchodzi z tego świata i swoją misję przekazuje Apostołom, jako dwunastu filarom nowego Ludu Bożego. Odtąd Kościół skieruje swoje kroki tam, gdzie pośle go Jego Pan. W owej drodze niesienia przez Kościół zbawienia aż po krańce świata, stopy Oblubienicy Chrystusa niejednokrotnie się pobrudzą. Nie zawsze będą "błogosławione" (bo niosące zwiastunów Dobrej Nowiny). Niekiedy staną się brudne, gdy odbiegną od odważnego i z miłością, głoszenia "Ewangelii łaski Bożej", a zaczną stąpać po błotnistych ścieżkach fobii, niechęci, niekompetencji, zarozumiałości, buty, arogancji. Wtedy właśnie wymagają umycia. Umycia, a nie oplucia. Zbawiciel sam daje tego przykład i wzór dla nas, abyśmy go naśladowali. Jest to wzór pokory i miłosierdzia, nie zaś złości i potępiania.

Pan Jezus ukochał do końca nas grzeszników. Stał się z nami solidarny również w grzechu, który wziął na siebie. Nie może więc powstać w Kościele stronnictwo czystych, którzy "sobie ufają, że są sprawiedliwi, a innymi gardzą". Nawet jeśli wiem na pewno, że pewne postawy są ewidentnym grzechem przeciwko Kościołowi -- wynikającym z zamkniętych oczu na mocne i przejrzyste znaki czasu odsyłające do Ewangelii -- psuciem mu opinii, odpychaniem od niego, nie potępiam winowajcy. Biorę jego grzech na siebie, należy on również do mnie. Dany jest mi przez Boga po to, bym go przemodlił i przepościł wraz z innymi moimi grzechami, które składam przed Jezusem Ukrzyżowanym. Zwłaszcza wtedy, gdy bardzo osobiście jakiś grzech uderza we mnie -- budząc gniew, powodując uraz, powinienem zanurzyć ten ból w Duchu Świętym. W Katechizmie Kościoła Katolickiego znajdujemy piękne słowa wprowadzające w tę tajemnicę: Nieodczuwanie obrazy i zapomnienie o niej nie leży w naszej mocy; serce, które ofiaruje się Duchowi Świętemu przemienia jednak ranę we współczucie i oczyszcza pamięć, zastępując obrazę wstawiennictwem. (KKK,2843).

Może być na przykład tak, że ogromną pracę w pozyskiwaniu sobie przyjaciół "niegodziwą mamoną" (np. życzliwa obecność w gronie jakieś obojętnej wobec Kościoła grupy, programu radiowego czy telewizyjnego) zburzy ktoś nieprzemyślaną, arogancką opinią, którą publicznie chlapnie od niechcenia. Niekiedy misternie budowana atmosfera w szkole zdominowanej przez ludzi, których przeszłość aktywnie związana była z partią, może zostać mocno nadwerężona wskutek szeregu obraźliwych wypowiedzi przedstawicieli (lub chociażby osób tak postrzeganych) Kościoła. Wtedy jest sztuką miłości, żeby nie nienawidzić, ale pokutować. Płakać nad grzechem, a nie ze złości na grzesznika. Umyć mu nogi, biorąc na siebie jego grzech.

To ogromny trud miłości. Wspaniale powiedział o tym Patriarcha Konstantynopola Bartłomiej I, w homilii 29 czerwca 1995 r. w Bazylice na Watykanie: Niestety chrześcijanie źle zrozumieli złotą regułę Pawłową: "Jedni drugich brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrystusowe" (Gal 6,2), traktując ją jako nakaz zwykłej wzajemnej solidarności, pojmowanej w kategoriach tego świata. Dlatego już bardzo wcześnie ojcowie neptycy na Wschodzie, musieli uzupełnić, czy raczej zinterpretować właściwie te słowa świętego Pawła, wprowadzając pojęcie "samooskarżenia", które sami praktykowali w całym swoim życiu i które stanowi też jedyną możliwość "wypełnienia prawa Chrystusowego". zgodnie z tą patrystyczną doktryną "samooskarżenia", wszystkie grzech y i błędy brata, z wyjątkiem fałszywych wierzeń i herezji, ciążą nie na nim, ale na mnie. Muszę z własnej woli i bez szemrania wziąć je na własne barki, jeśli naprawdę chcę, aby mój brat się zbawił, a wraz z nim i ja niegodny i cały świat. (w: L'osservatore Romano, 89 (176) 1995, s.12).

Duch Święty bardzo wyraźnie pokazuje drogę dla polskiego Kościoła (czyniąc to ustami Episkopatu): więcej pary w koła własnego nawrócenia i odwagi głoszenia Ewangelii wszędzie, wszystkim i na wszystkie sposoby" (z dominikańskich Konstytucji), zamiast w gwizdek Bogoojczyźnianego patosu i narzekania na zły świat.

Na to jednak dzieło Pan Żniwa przeznacza, jak mi się wydaje, połowę naszej duchowej energii. Drugie zaś pięćdziesiąt procent mamy spożytkować na miłość wobec tych naszych braci , którzy nie pozwalają aby Okręt Kościoła wypłynął odnowiony z wiatrem Ducha, chcąc go skazać na pozostanie w jakiejś zatęchłej przystani.

Wojciech Jędrzejewski OP

 

Pisane dla Tygodnika Powszechnego

 


początek strony
© 1996-1998 Mateusz