Czytelnia
Wojciech Jędrzejewski OP

Marchewka bez kija
czyli o katechizowaniu młodzieży

 

 

Pewien mój dalszy znajomy -- znakomity anglista, acz w tym samym stopniu antytalent pedagogiczny oświadczył swoim rozbrykanym uczniom po kolejnej serii postawionych jedynek: możecie mnie nienawidzić, ale będziecie słuchać i siedzieć cicho.

Faktycznie. Młodzież, kipiąc nienawiścią, z lęku przed "pałą", trwała w grobowym milczeniu na lekcjach "tyrana". W nieco złagodzonej formie niejeden nauczyciel postępuje według powyższej reguły. Nie da się jej zastosować na katechezie młodzieży. Po pierwsze jedynka z religii nie wpływa na średnią, po drugie, młodzi przestaliby przychodzić na zajęcia wobec takiego brutalnego ultimatum, po trzecie wreszcie na katechezie nie chodzi o to, żeby za cenę nienawiści do kapłana, przekazać religijną wiedzę.

Można doprawdy przeżyć misterium tremendum i fascinosum odkrywając, że na katechezie obecność uczniów, ich zachowanie, "wyuczalność", sposób podejścia do religii zależy wyłącznie od trzech spraw: budzącej szacunek, ewangelicznej osobowości katechety, jakości i trafności tego co mówi oraz od Ducha Świętego. Nie można postraszyć "lufą", kolejne wyrzucenie zaowocuje wycofaniem się delikwenta z zajęć, żeby nie zbierać nieusprawiedliwionych godzin. Krótko mówiąc zostaje wyłącznie przysłowiowa marchewka, jednakże bez towarzyszącego jej zwykle kija.

Większość młodych ludzi przyjdzie na religię wówczas, gdy uznają, że ten, kto ją prowadzi to "sensowny gość", którego warto posłuchać, bo ciekawie mówi o ciekawych sprawach. Twarde warunki? Być może, ale sytuacja, w której sama "marchewka" musi stać się na tyle pociągająca, żeby "osiołek" ruszył za nią z własnej chęci, jest znakomitą szansą dla osób, które katechizują młodzież. Szansą, z której w pewnym sensie muszą skorzystać jeśli chcą pozostać na "placu boju". W przeciwnym bowiem razie czeka ich smutny los znerwicowanych frustratów, przemawiających do maleńkiej garstki nastolatków, którzy mimo wszystko pozostaną. Przy czym nie będzie to wcale reszta Izraela: świadomi i dojrzali katolicy, którzy wiedzą czego chcą. Jeśli religia będzie nudnie prowadzona przez człowieka, który nie ma autorytetu u słuchaczy, wówczas w owej garstce znajdą się ludzie być może najmniej otwarci na Pana Boga: konformiści, nie chcący narażać się rodzicom i nielubiani w klasie antypatyczni "pobożnisie".

Staranie się o to, żeby zdobyć życzliwą uwagę swoich uczniów jest zajęciem wymagającym dużej pokory. Do niedawna bowiem to raczej my, ludzie Kościoła, życzliwie przyjmowaliśmy poszukujących u nas duszpasterskiej opieki. Stąd może się zrodzić odruch buntu: "Co? Ja mam zabiegać o uwagę i zaangażowanie tych szczeniaków. Nie chcą słuchać, to "paszli won". Taka jednak postawa gruntownie rozmijałaby się z misją zawartą w słowach Pana Jezusa skierowanych do Piotra na progu jego apostolskiego życia: Odtąd ludzi będziesz łowił. "Ryby", które przychodzi nam łapać na katechezie z młodzieżą są bardzo nieufne, kapryśne, szybkie i sprytne. Stąd konieczny jest wysiłek obserwowania ich zwyczajów, uczenie się czekania i cierpliwości. Trzeba wytrwale zmieniać przynęty, w zależności od tego jaki gatunek przychodzi nam łowić. Dobrze jest również pytać o radę doświadczonych wędkarzyfachowców. "Stałem się wszystkim dla wszystkich, aby pozyskać przynajmniej niektórych". Nawet jeśli skutki różnorodnych zabiegów nie okażą się imponujące dla samych uczniów, z całą pewnością posłużą nam samym. Przytoczmy w tym miejscu mądre słowa Jarosława Gowina z jego świeżo wydanej książki: "Kościół po komunizmie": Jeżeli więc szukać zdecydowanych i dalekosiężnych pozytywów powrotu katechezy do szkół, to doszukiwać się należy nie w pogłębieniu religijności młodzieży, ale w korzyściach edukacyjnych...samego Kościoła.

Sytuacja katechety w szkole średniej, czy zasadniczej przypomina -- poprzez analogię historyczną -- Kościół przedkonstantyński . Świeckie ramię częściej podnosiło się przeciwko wspólnocie chrześcijan, niż po to, by wspierać jej duszpasterskie wysiłki. Kościół ledwie tolerowany, traktowany jako nowinkarz na areopagu religijnych idei, mocą jasnego świadectwa i siłą samej Prawdy, zyskiwał swoich wiernych. Dzisiaj katecheta stający wobec młodych ludzi, których pragnie poprowadzić do Zbawiciela i Jego Ewangelii, również może oprzeć się jedynie (i aż!) na blasku Prawdy, który przenika jego własne życie.

Czas zatem przyjrzeć się bliżej "marchewce". Co to znaczy mieć autorytet i mówić ciekawie, aby dzięki temu, w ramach katechezy, pociągnąć młodzież do Jezusa Chrystusa, który sam się o to bardzo stara?

 

I. AUTORYTET

Co go rujnuje?

Ważną zasadą budowania swojego autorytetu, aby dzięki niemu poprowadzić młodych ludzi do Pana Jezusa jest, po pierwsze niekompromitowanie się w ich oczach. Celowo zaczynam od negatywnego sformułowania. Nawet bowiem ci katecheci, którzy nigdy nie staną się świetnymi pedagogami, budzącymi szacunek i sympatię swoich podopiecznych, mogą wcielić w swą katechetyczną praktykę mądrą zasadę: primum non nocere. Rzecz w tym, by w czasie kilku lat spotkań na lekcjach religii, przynajmniej nie zniechęcić uczniów do Pana Boga i Jego spraw. Już ten jeden skutek będzie niemałym osiągnięciem, kiedy kapłan, katecheta zostanie w pamięci jako przyzwoity człowiek, nie zaś jako "nocny koszmar", odstraszający od dalszych kontaktów z Kościołem. Wiadomo, że kryterium delegowania poszczególnych osób -- świeckich, czy duchownych do katechezy, w niewielkim stopniu opiera się na uzdolnieniach w tym kierunku, a przede wszystkim jest podyktowane ogromnymi potrzebami. Stąd w niejednej sytuacji trudno byłoby oczekiwać ucieleśnienia wymagającego i zakładającego naturalne predyspozycje wizerunku znakomitego katechety. Zawsze jednak można zawalczyć o uniknięcie najbardziej podstawowych błędów, czy postaw, które przynoszą fatalne skutki. Owa zaś walka nie jest jedynie staraniem się o drobne retusze osobowości, lecz często zgodą na własne nawrócenie.

Co więc podkopuje autorytet katechety w oczach młodzieży? Są to: niespójność głoszonego słowa z własnymi, głębokimi przekonaniami, udawanie kogoś innego, niż jest się w rzeczywistości, zbyt łatwe obrażanie się na uczniów i wmawianie im intencji jakich nie mają, wynoszenie się nad nich, nieumiejętność przyznawania się do niewiedzy na jakiś temat. Rozwińmy zasygnalizowane wątki.

Doktrynerstwo

Młodzi mają świetne receptory wyłapujące pustosłowie religijnego języka. Jeśli stwierdzą, że ktoś referuje im naukę chrześcijańska, bo "nauka chrześcijańska wielką i prawdziwą jest", czyni to jednak bez osobistego przekonania -- katecheta jest przegrany. Większość przeciętnych wiernych, obecnych na niedzielnych Mszach potrafi przymknąć oko na sztuczne zadęcie kaznodziei czy jego apodyktyczny ton, usiłując mimo wszystko wyłowić z treści przesłanie dla siebie. Z całą pewnością taki pomysł nie przyjdzie do głowy normalnemu nastolatkowi. Jeśli zobaczy, że dostaje "towar" z magazynu Nauki Kościoła, zamiast ze spiżarni Prawdy, którą dzielący się z nim ksiądz przyjął na własny użytek, odwróci się i odejdzie. Można ich zaprosić do swojego domu i wielu przyjdzie, nie są jednak zainteresowani możliwością wizytowania muzeum.

Są bardzo wyczuleni na brak autentyczności, którą rozumieją jako nieprzystawalność osobistych przekonań z głoszonymi wartościami. Sami na swój sposób pozostają wierni wyznawanym przekonaniom i tego samego oczekują od nas. Kiedy na przykład mówią, że "pieprzą Kościół", to faktycznie robią to dość konsekwentnie. Stąd wymagają, żeby ten, kto mówi "kocham Kościół", czynił tak naprawdę, a nie chciał jedynie wskazać swoimi słowami na "istotną rolę Mistycznego Ciała Chrystusa w życiu chrześcijanina". Doktrynerzy bardzo szybko kompromitują się wobec swoich nastoletnich uczniów, podkopując swój autorytet. Mało kto zechce pójść za przewodnikiem, który sam nie chodzi po górach, a jedynie referuje przeżycia znanych mu taterników.

Młodych nie interesują same prawdy na temat religijnego życia. Lubią natomiast spotykać i podążać za bohaterami, których życie ma smak. Szukają bohaterów, nie zaś nauczycieli. Być może największą przeszkodą w poprowadzeniu młodych do wiary jest fakt, że jawimy się im jako pouczający o chrześcijańskich wartościach, nie zaś snujący opowieść o własnym życiu w Chrystusie. Nic tu się jednak nie da wykreować. Albo Jezus Chrystus jest dla mnie naprawdę jedynym punktem odniesienia przez swoją Ewangelię łaski, mocy, miłości i mądrości, bądź stanowi to jedynie pobożne życzenie. Wówczas jednak na niewiele się zda monitowanie do życia chrześcijańskiego.

Udawanie

Podobno w środowiskach więziennych kapelan powinien rozumieć język swoich podopiecznych, biada jednak, gdyby zechciał podszywać się podeń, aby spoufalić się i zyskać szacunek. Na tej samej zasadzie w ramach katechezy, w poszukiwaniu kontaktu z młodzieżą kuszące jest sięganie po ich język i styl bycia. Jeśli jednak uczniowie wyczują, że jest to "grubo ciosany zabieg duszpasterski", obudzi to w nich politowanie i niesmak. Sprawa jest jednak bardziej złożona. Jeśli bowiem osobowość katechety mieści w granicach swojej elastyczności młodzieżowy styl bycia i słownictwo, wówczas stanowi to niezły atut. Problem rażącej i drażniącej inkulturacji zaczyna się w przypadku, kiedy ów styl jest wyłącznie "maską", żałośnie odstającą od twarzy.

Obrażalstwo i obrażanie

Kultura młodzieżowa jest w swej lwiej części kulturą zabawy. Jej postulat to walka z nudą. Świat dorosłych jest bowiem ich zdaniem zbyt poważny: poważna i nudna jest szkoła z jej programem, nauczycielami; bezbarwny i nieatrakcyjny jest Kościół i wszystko, co się w nim dzieje; nie do zniesienia są rodzice w swoich moralizatorskich zapędach.
Dla porównania, generacja młodzieży, która zasilała szeregi "Dzieci Kwiatów" miała wobec dość podobnie ocenianej rzeczywistości podejście kontestatorsko -- twórcze: "Próbujmy zmieniać ten porąbany świat, tak by stawał się ciekawszy, piękniejszy, bardziej ludzki". Dziś manifestacja ideowa wyrażona językiem wielu nastolatków brzmi: "Życie jest jak papier toaletowy: długie, szare i do d...".

Najbardziej dostępną bronią do toczenia skutecznej walki z nudą, jest wygłupianie się. Zwłaszcza tam, gdzie czai się "przeciwnik" należy uruchomić cały arsenał pomysłów na to co zrobić albo powiedzieć, żeby było weselej. Najczęstszą formą są różnego rodzaju zabawy słowem. W języku naszych uczniów nazywa się to "tekszczeniem", albo "grypsowaniem". Chodzi o to, żeby dawać śmieszne odpowiedzi, zmieniać znaczenie słów, rzucać krótkie, dosadne powiedzonka. Jeśli na przykład ksiądz zapyta na religii o życie wewnętrzne, najprawdopodobniej usłyszy, że formą czyjegoś życia wewnętrznego są owsiki i tasiemiec. Klasa ryczy z uciechy, zaś autor wypowiedzi pęcznieje z dumy. Trzeba bowiem dodać, że oprócz niezłej rozrywki, wymierna korzyść z takiego stylu bycia polega na zyskiwaniu popularności wśród rówieśników.

Gdy mowa o niekompromitowaniu się w oczach młodzieży, sprawą niemałej wagi jest umiejętność mądrego, adekwatnego znalezienia się w wyżej opisanych sytuacjach. Najgorszym rozwiązaniem jest oskarżycielsko -- moralizatorski ton wobec młodzieży. Nikt z nas nie lubi przecież, kiedy wmawia mu się rażąco nieprawdziwe intencje. Co myślimy o ludziach z naszego otoczenia, którzy każdy żart na swój temat odczytują jako próbę ich zniszczenia i zdyskredytowania? Aby uniknąć niefortunnych, moralizatoskoagresywnych reakcji wobec młodzieży na katechezie, trzeba więc najpierw oddramatyzować swoją ocenę wszelakich wygłupów. W ogromnej większości, kiedy mają one miejsce na religii nie kryją w sobie intencji, aby profanować świętości lub obrażać katechetę. O wiele skuteczniej, niż namolne strofowanie działa na nich zachowanie na wzór człowieka, któremu wciąż bzyczy mucha nad głową. Podobnie jak mucha bzyczy bynajmniej nie złośliwie, tak samo nastolaty wygłupiają się "z natury". Można na przykład wyrazić dezaprobatę, odnośnie do stylu, w jaki świrują, czy braku wyczucia momentu, gdy jest to najbardziej na miejscu, lecz nie warto robić awantur o sam fakt takich zachowań.

Pycha

Na zeszłorocznym Sympozjum w Płocku, które poruszało temat katechezy odbyło się między innymi spotkanie z młodzieżą pod tytułem: "Jakiego katechety chcemy i szukamy". Utkwił mi w pamięci zarzut pod adresem księży, którzy bardzo wiele tracą poprzez nieumiejętność przyznawania się do niewiedzy w obrębie jakiegoś religijnego tematu. Zdecydowanie lepszy skutek przynosi przełożenie danego zagadnienia na czas, kiedy ksiądz lepiej się przygotuje, niż niekompetentne "męczenie tematu" z pozorowanym znawstwem.

Tyle negatywnych uwag. Próba omijania wymienionych pułapek to oczywiście jeden tylko wymiar zaangażowania w katechizowanie. Jego pozytywne rozwinięcie to coraz większa troska o przejrzystość świadectwa, staranie się o cierpliwą i wyrozumiałą miłość oraz wciąż większą kompetencję i pokorę w przekazywaniu orędzia wiary.

Autorytet, który można na takiej drodze stopniowo zdobywać ma swoje najgłębsze źródło w postawie ojcostwa. Dobry, kochający ojciec będzie szanowany przez swoje dzieci. Nawet jeśli przydarzy mu się wiele błędów wychowawczych, dzieci nie straci. Taki jest właśnie program minimum dla katechety młodzieży: nie zaszkodzić. Nie utracić tych, których dał mu Ojciec (por. J 17,12n.). Do tego nie trzeba być pedagogiem najwyższej klasy. Wystarczy dojrzewać do ojcostwa.

Tu warto zatrzymać się na chwilę przy problenie seminaryjnej formacji. W jakiej mierze pomaga ona w budzeniu ojcostwa? Trzy momenty są często nietwórcze w tym względzie: relacje z przełożonymi, relacje we wspólnocie seminaryjnej i styl wykładów. Jeśli klerycy są traktowani jak szczeniaki, którym trzeba nieustannie patrzeć na ręce, wówczas jest spora szansa, że wyrosną z nich szczeniaki, kombinujące jak się ustawić i żyć na "nieludzkiej ziemi". Udawanie i cwaniactwo nie sprzyjają rodzeniu się dojrzałej osobowości. Tam, z kolei, gdzie we wzajemnych relacjach króluje kumplostwo, nie zaś głęboka przyjaźń -- wymagająca i stawiająca w prawdzie -- wyrastają ludzie niezdolni do wiernej i odpowiedzialnej troski o innych. Problem stanowi również osobowość wykładowców, którzy wyciągając z lamusa pożółkłe notatki do wykładów, sprawiają wrażenie jakby przyswajanie doktryny było sztuką dla sztuki, nie zaś spotkaniem z Prawdą w kontekście współczesnego świata, aby głosić mu Dobrą Nowinę.

Katecheta, będący ojcem wobec młodych ludzi, których uczy religii, przywiązuje ich do siebie. I jest to dobry, a nie zły znak. W związku z tym jest wysoce prawdopodobne, że gdy stary katecheta odejdzie, a na jego miejsce przyjdzie następny, część osób przestanie pojawiać się na zajęciach. Ci zaś, którzy zostaną, będą porównywać obu i niekiedy uraczą "nowego" wyznaniem w stylu: "Tamten ksiądz był lepszy. Bardziej otwarty i wyluzowany. On umiał z nami gadać". Tego typu "przywitanie" bynajmniej nie dodaje skrzydeł. Przy tej okazji warto zasygnalizować problem częstych przenosin wikarych. W perspektywie skutecznej katechezy młodzieżowej przynosi to opłakane skutki. Jeśli połowa sukcesu w spotkaniu z młodzieżą na katechezie opiera się na silnej relacji z osobą lubianego księdza, to owe 50 %, zostaje zmarnowane poprzez zmianę personalną, mającą rzekomo służyć duszpasterskiemu wyrobieniu kapłana. Można wymagać, żeby np. wspólnoty neokatechumenalne nie kaprysiły, gdy otrzymują nowego prezbitera, czy kółko różańcowe kolejnego opiekuna. Brakiem roztropności jest jednak oczekiwać, że raczkująca w wierze młodzież z łatwością przestawi się na nowego katechetę (zwłaszcza, gdy poprzednik świetnie się spisywał w tej roli). Uczniowie nie napiszą do biskupa listu, z usilną prośbą o pozostawienie im ukochanego księdza, ale po prostu wycofają się z lekcji religii. Problem jest ważny i domaga się rozwiązania.

 

II. GŁOSIĆ PRAWDĘ

Druga strona "marchewki" -- to troska o atrakcyjność przekazu. Postulat atrakcyjności nie oznacza reklamiarskich zabiegów wobec głoszonej Bożej Prawdy, aby nawet za cenę zbanalizowania, uczynić ją interesującą dla uczniów. Nie oznacza również jednostronności w przedstawianiu Ewangelii tak, by miast "Dobrej", stała się "fajowską" Nowiną. Nie wolno oszukiwać młodzieży jakoby wiara była czymś łatwym i przyjemnym. Chrześcijaństwo jest trudne i wymagające. Chcąc pozyskać młodzież dajemy im fałszywą wizję naszej wiary. Nie można mówić li tylko o miłosiernym Bogu, ale trzeba ukazywać Boga Sprawiedliwego Sędziego. A tak na dobrą sprawę wszelkie zabiegi w celu uprzystępnienia i wyjaśniania wiary są chybione ponieważ oni wiedzą, co mają robić -- znają przykazania i mają świadomość, iż powinni się modlić, ale im się nie chce, bo są zbyt wygodni. Zacytowałem katechetyczne "credo" księdza, z którym niedawno rozmawiałem i sądzę, że wśród wielu osób zajmujących się katechizowaniem młodych ludzi, znalazłoby ono aprobatę. Jednakże tak wyrażana troska o integralność przekazywanej wiary zdradza dwa niepokojące przekonania: Wiara jest tu rozumiana jako system moralno -- religijnych idei, zachęt i zakazów, które należy uczynić własnością słuchaczy, w razie potrzeby tłumacząc co oznacza każdy z elementów owego systemu. W zacytowanych słowach kryje się również podejrzliwość wobec uczniów, których opór w przyjęciu wiary należy tłumaczyć jedynie oportunizmem i lenistwem.

Duszpasterska klęska do jakiej musi prowadzić wyznawanie obu zasad jest, jak mi się wydaje, dość powszechnym doświadczeniem, zwłaszcza w środowiskach szkół zasadniczych.

Najpierw pojawia się znudzenie i kontestacja "uporządkowanego systemu", który odbierany jest jako katolicka ideologia, wciskana dzięki przywilejom Rzymskiego Kościoła, sadowiącego się butnie i bezpardonowo w szkole. Depozytariusz przekazywanych prawd czuje się upokorzony odmową (tak odbiera zachowanie młodzieży) przyjęcia wspaniałego "prezentu" i z gorzkim uśmiechem wycofuje się na "z góry upatrzone pozycje". Odtąd lekcja religii ma szansę stać się dla katechety "czasem przeklętym": wymęczona, przegadana na byle jakie tematy, maksymalnie skrócona, a najchętniej unikana przez księdza (pretekstów do nieobecności znajdzie się niemało).

Kończąc już wątek fatalnej w skutkach podejrzliwości wobec poszukiwań atrakcyjnej i interesującej formy przekazu wiary, powróćmy do pytania: jak rozumieć tę troskę?

Chodzi tu o nic innego, jak o pasję, aby uczynić z wizji Ewangelicznej coś wiarygodnego i żywego dla kolejnej generacji. Fundamentalne pytanie brzmi zatem: Co zrobić, żeby Prawda zabrzmiała prawdziwie dla młodzieży? Otóż podobnie jak młodzi są gotowi słuchać z szacunkiem i ciekawością wiarygodnego świadka, dla którego głoszona prawda ma smak osobistej przygody życia, na tej samej zasadzie zapragną jej doświadczyć, gdy poczują, że jest to realna odpowiedź na poszukiwania ich nastoletniego serca. Stąd najważniejszą zasadą trafności języka, dobieranych form i tematów, jest znajomość ich świata. Trzeba stawiać sobie pytania: czym żyją, na co najbardziej są wyczuleni, na jakim gruncie ich doświadczeń, najłatwiej przyjmie się ziarno Ewangelii?

Na rozdrożach ich decyzji -- te właśnie trzeba znać i rozumieć -- staje przed nimi Jezus Mistrz i Zbawiciel. Takiego Boga trzeba głosić. Mówić o Tym, który kocha i działa, bez znajomości i odwoływania się do realiów ich życia, w których Pan może i chce ich spotkać -- jest rzucaniem słów na wiatr.

Dobry pasterz zna swoje owce. Zanim owce pójdą za pasterzem, najpierw on musi podążyć za nimi, aby je poznawać. Wyruszyć na ścieżki, po których chodzą. Rozmawiać, pytać, wychwytywać każdy okruch nadziei i rozpaczy, aby wskazywać na Jezusa, jedynego Pana i Zbawiciela ich życia. Być przy nich, aby czekać z Dobrą Nowiną na właściwy moment. Próbować dotrzeć, tysięczny raz podejmując to staranie.

Chcąc doprowadzić młodych do spotkania Chrystusa, trzeba oddawać swoje życie za owce, zamiast je zabijać: gniewem urażonej ambicji, pogardą, zniechęceniem, niewiarą w nich, nieustannymi oskarżeniami. Jedynie tak można poznawać swoje owce "po imieniu", aby je wzywać.

Wierność, otwiera oczy na ludzi, którzy początkowo wydają się "niby drzewa" (Mk 8,24): bezczelna młodzież, zlaicyzowana, bez autorytetów, cyniczna, niewyżyta, leniwa, głupia. Kto tak widzi uczniów, do których jest posłany, jest ślepcem, który powinien błagać Mistrza o uzdrowienie swojego spojrzenia.

 

 
Ludzie w osadzie
Na skraju pustyni
Mieli córkę
Która zmieniła się (jak myśleli)
W kucyka.

Z początku ganili ją:
"Dlaczego musisz być koniem?"
Nie umiała znaleźć odpowiedzi.

Wówczas wywiedli ją na postronku
Na gorącą pustynię
Gdzie w odosobnieniu
Żył święty
Imieniem Makary.

"Ojcze", rzekli,
"Ta oto młoda klacz
Jest, lub raczej była, naszą córką.
Wrogowie nasi, ludzie niegodziwi,
Czarownicy uczynili ją
Zwierzęciem, które widzisz.
Swą modlitwą do Boga
Przemień ją na powrót
W dziewczynkę, którą być powinna..."

"Moje modlitwy", powiedział Makary,
"Nie zmienią niczego,
Bo nie widzę tu klaczy.
Czemu to dobre dziecko
Nazywacie zwierzęciem?"

Lecz zaprowadził ją do swej celi
Wraz z rodzicami:
Tam modlił się do Boga
Namaszczając dziecko oliwą
A gdy widzieli z jaką miłością
Kładł dłonie na jej głowie,
Nagle zrozumieli.
Ona nie była zwierzęciem.
Nigdy się nie zmieniła.
Od początku była dziewczynką.

"Wasze własne oczy
(Powiedział Makary)
Są waszymi wrogami.
Wasze spaczone myśli
(Rzekł anachoreta)
Zmieniają ludzi wokół
W ptaki i zwierzęta.
Wasza własna zła wola
(Rzekł jasnowidzący)
Zaludnia świat widmami"

 

Jeśli nasza miłość będzie wytrwała w podążaniu za nimi, któregoś dnia jeden, drugi, kolejny, zechcą pójść tam, gdzie ich wzywamy. Będą w stanie słuchać nawet niełatwych wymagań. My dorośli, do których lgną, mamy najważniejszy obowiązek przywołania ich, ustawienia na drodze, wskazania punktów odniesienia. Potrzebują z naszej strony silnych słów, bez ustępstw: języka ludzi dorosłych, kochających, ale wzywających ich na wyżyny".

 

"MOC Z WYSOKA"

Jedynie Duch Święty może oświecać serca i nawracać. Bez osobistej modlitwy wstawienniczej za tych, do których kieruje się słowo, będzie ono zabrane przez diabła. Cała droga do serca i umysłu młodego człowieka poprzez ojcostwo i wytrwałość dobrego pasterza, który "zna swoje owce", musi być objęta łaską Ducha. On daje życie. Stawać przed młodzieżą bez wiary w miłość Bożą, która może stać się ich udziałem jest stratą czasu. To przede wszystkim my, zapraszający nowe pokolenie do życia wiarą w Chrystusa, potrzebujemy zanurzenia swoich wysiłków w mocy Ducha Świętego.

Za mną idzie Ten, który jest mocniejszy ode mnie. On was będzie chrzcił ogniem i Duchem. Jeśli będziemy umieli stanąć za tymi słowami własną wiarą, również dla naszych uczniów będzie jasne, że nie głosimy samych siebie, ale Chrystusa. Dopóki chcemy przekazać jedynie religijną wiedzę, wielokrotnie będziemy postrzegani jako przedstawiciele ideologizującej instytucji. Jeśli zaś będą słyszeli nieustannie rozbrzmiewające zaproszenie -- wprost, i w tle wszystkiego, co mówimy -- "chcę, byś doświadczył mocy kochającego cię Boga", staniemy się dla nich "przyjaciółmi Oblubieńca". Oblubieńca, którego nie znając, zaczynają widzieć poprzez nasze serca.

Dzięki naszemu świadectwu ojcowskiej i pasterskiej miłości, którą czerpiemy z Boga, On sam może pociągnąć młodych do swojego serca. Katechizowanie młodzieży to przede wszystkim ukazywanie pociągającego Światła Miłości, w którą tak trudno im uwierzyć.

Wojciech Jędrzejewski OP

 

Pisane dla "Ateneum Kapłańskiego"

 


początek strony
© 1996-1998 Mateusz