Duchowość

KRZYSZTOF MĄDEL SJ

Wiktoria Wielkiej Nocy

 

 

W tygodniu poprzedzającym Wielkanoc niemal bez przerwy rozmawiałem z ludźmi. Konfesjonał, rekolekcje, goście z bliska i z daleka, niespokojni petenci. Ponieważ osób było wiele, a czasu mało, te rozmowy były dość schematyczne. Schemat nie był jednak przypadkowy. Parę dni wcześniej znalazłem go na modlitwie. Teraz chcę się nim z Wami podzielić.

„Po co jest Wielkanoc? Co to znaczy, że Chrystus cierpiał, umarł i zmartwychwstał?” — to pytanie nawiedziło mnie z całą siłą podczas modlitwy na długo przed świętami. Uprzytomniłem sobie, że jeśli wielkanocnej prawdy nie przełożę na jakieś własne słowa, na kawałek mojego własnego życia, to jej w ogóle nie przyjmę. Będę jedynie powtarzać słowa cudze, będę zasłaniać się tymi słowami, ale z Chrystusem wielkanocnym się rozminę. Zrozumieć Wielkanoc po swojemu, zrozumieć może nawet błędnie, ale osobiście i wyraźnie, to warunek konieczny. Dlatego przed świętami i teraz powracam do tych samych pytań. W konfesjonale i w czasie rozmów zachęcam każdego, żeby sam zmierzył się z Chrystusową męką i powstaniem z martwych. Żeby nie tylko był na liturgii, słuchał, ale żeby również szukał swoich własnych imion dla tego, w czym uczestniczy. Kontemplowanie Chrystusa jest jak oliwa w lampach ewangelicznych panien (por. Mt 25,1–12). Tej oliwy nie można jej nikomu pożyczyć, tak jak nie pożycza się nikomu łez ani radości.

Dla mnie Wielkanoc to są dni, kiedy Bóg przychodzi do człowieka bliżej niż kiedykolwiek. W ewangeliach widać to bardzo wyraźnie. Na początku swej misji Chrystus wygłasza długie przemówienia, naucza w przypowieściach, uzdrawia, czyni cuda. Z czasem jego gesty i słowa stają się coraz bardziej powściągliwe i coraz bardziej dobitne. W czasie swoich ostatnich dni mówi tylko to, co najważniejsze. Wykonuje ostatnie, sakramentalne gesty. Tak jakby za każdym razem chciał powiedzieć: „To czyńcie na moją pamiątkę”. Jego obecność staje się coraz bardziej intensywna, co zresztą On sam podkreśla słowami: „Ja jestem”. U św. Jana bardzo często mówi już tylko to: „Jestem. Oto jestem”.

Pascha to czas niepojętego przybliżania się Boga do człowieka. A jak na to reaguje człowiek? Z ewangelii wynika, że człowiek nie tylko mało rozumie z tego, co się dzieje, nie tylko jest obojętny i zalękniony, ale wręcz gniewa się na Boga za to, że ten do niego przychodzi. Niemal wszyscy bohaterowie ewangelii są głęboko obrażeni na Chrystusa. Jego bliskość, a więc bliskość Boga, wydaje się im niepotrzebna, niemożliwa, a nawet bluźniercza. W Jego słowach i czynach widzą raczej własne zawiedzione nadzieje, a nie nadzieje i zamysły boskie. Niemal wszyscy woleliby mieć do Boga pewien „zdrowy dystans”, dzięki któremu mogliby się poczuć nieco swobodniej, i samemu zaplanować sobie modlitwę, życie religijne i całą resztę.

A jednak Bóg przychodzi. Chce być coraz bliżej nas, mimo, że my jak Piotr, Judasz, Piłat i inni tak niewiele z Jego przyjścia pojmujemy. On chce być coraz bliżej, żeby nam więcej siebie dawać. Jest dobrem nieskończonym, więc przybliża się po to, żebyśmy i my byli takim dobrem. Jest samą miłością, więc przychodzi, żeby i w nas była tylko miłość. Każdy jego krok w naszą stronę powoduje, że my stajemy się bliżsi sobie, bliżsi naszym bliskim, bliżsi Jemu, ale również bliżsi naszym nieprzyjaciołom. Jego bliskość jest tak wielka, że wszystkie nasze nieszczęścia, nawet te najbardziej tragiczne i osobiste, stają się wobec niej zewnętrzne i znaczą mało. Jego bliskość powoduje, że każdą z osób widzimy wyraźniej na wyraźnym tle, którym jest nasze wspólne trwanie w Bogu.

Męka i śmieć to wielki znak bliskości Boga do człowieka. Od czasu paschy Chrystusa nie ma już miejsc ani spraw na ziemi, o których ktokolwiek mógłby powiedzieć, że nie mają nic z Bogiem wspólnego. Dzięki Chrystusowi wiemy, że krzywdy i bóle mogą mieć z Nim nawet więcej wspólnego niż cichy błogostan i pomyślność. Dzięki Chrystusowi wiemy, że nieuniknione cierpienie nie tylko nie musi nas niszczyć, ale także, że może się stać znakomitym budulcem człowieczeństwa. Ileż to rodzin, małżeństw, osób zaczęło ze sobą serdecznie rozmawiać tylko dlatego, że powaliło ich jakieś cierpienie, utrata, ból? Zwyczajne radości i smutki codziennego dnia nie były w stanie im pomóc, natomiast niespodziewane i niedające się odsunąć w niepamięć cierpienie zrodziło w nich serdeczność, modlitwę, wdzięczność i w końcu uczyniło ich prawdziwymi ludźmi. To wszystko zasługa Chrystusa. Nikt przed nim i nikt po nim nie umiał tego zrobić.

Jeszcze większym znakiem bliskości Boga jest Chrystusowe powstanie z martwych. Wydaje mi się, że często patrzymy na zmartwychwstanie jak na ewangeliczny happy end. Oto przydarzyło się Bogu na ziemi wiele zła. Został odrzucony, umęczony i zabity. Spotkało Go wiele przykrości z naszej strony. Ale teraz powstaje do życia. Teraz zwycięża i to zwycięża ostatecznie. Odtąd będą już tylko same zwycięstwa. Ci, który zrobili Mu przykrość, teraz dostaną za swoje, zaś my obyśmy tylko nie należeli do tej grupy. Wszystko to są infantylne wyobrażenia. Oczywiście, Chrystus jest ostatecznym zwycięzcą, ale zastanówmy się na czym polega Jego zwycięstwo. Czy na tym, że kogoś pokonuje? Owszem, ale nie tylko. Pokonanie kogoś na pewno nie jest Jego głównym celem. Niezwykłość Jego wielkanocnej wiktorii polega na tym, że jest ona wygraną nas wszystkich. Taki właśnie ma sens. Przynosząc nam zmartwychwstanie Chrystus nie mówi nam przede wszystkim: „Nie lękaj się śmierci, bo to nie musi być tragedia. Każda śmierć to okazja do oddania siebie bez reszty komuś”. Chrystus mówi i robi znacznie więcej. Przede wszystkim gromadzi nas na Eucharystii i powiada: „Bierzcie i jedzcie...”, a następnie mówi: „Idźcie i nauczajcie narody...” Posyłając Piotra pyta go o miłość. Zmartwychwstały jednoznacznie daje nam do zrozumienia, że Jego zwycięstwo jest przede wszystkim nasze, a nie Jego. Nam wydaje się, że On, Zmartwychwstały, jest jakiś niepojęty, „mniej uchwytny”, a tymczasem On po prostu jest o wiele bardziej w nas niż przedtem, przed zmartwychwstaniem. Kiedy mówi: „Oto Ciało moje i Krew”, to tylko po to, żeby to Ciało i Krew natychmiast stało się naszym ciałem i krwią. Tak jakby o nic innego nie chodziło, jak tylko o serdeczną bliskość między Bogiem i człowiekiem. Bliskość większą niż jakiekolwiek odczucia, idee i czyny, a przecież ich nie pozbawioną, a wręcz ich pełną. Bliskość, która obejmuje całe życie człowieka i całe życie Boga.

Bóg się do nas przybliżył. Zostawił za sobą pusty grób i krzyż. Jest nad czym pomyśleć.

o. Krzysztof Mądel SJ

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz