Duchowość

STANISŁAW ŁUCARZ SJ

Czym jest modlitwa chrześcijańska?

 

W miesiącach letnich 2000 roku toczyła się w „Tygodniku Powszechnym” dyskusja na temat modlitwy, w której i ja sam wziąłem udział. Od tamtego czasu pytania tam postawione nie dawały mi spokoju, bo przecież modlitwa jest centralną sprawą chrześcijaństwa i to od niej zależy jego jakość w życiu konkretnych chrześcijan. Wykłady i konferencje na temat modlitwy, których w przeszłości nasłuchałem się co nie miara, i w tamtej dyskusji i moim życiu modlitwy nie na wszystkie pytania dawały odpowiedź. Gdzieś, w głębi czułem, że nie ujmują najgłębszej jej istoty. Owszem, modlitwa jest rozmową, dialogiem z Bogiem, wołaniem do Niego, trwaniem przed Nim, myśleniem o Bogu, tęsknotą za Bogiem itd.... To wszystko prawda. Lecz są w doświadczeniu modlitwy także takie momenty, kiedy czuje się, że nie jest do końca niczym z tych rzeczy, że jest wręcz pustką, milczeniem Boga, udręką, poruszaniem się po omacku w zupełnej ciemności, zaprzeczeniem wszelkich ideałów modlitwy, a przecież nie można powiedzieć, że nie jest modlitwą.

Kiedyś rozmawiając z pewną osobą o jej problemach w modlitwie, uświadomiłem sobie rzecz niesłychaną, która pewnie już od jakiegoś czasu we mnie drzemała, ale potrzeba było tej osoby z jej problemami, aby myśl ta mogła się obudzić. Otóż, dziwiąc się sam sobie, zacząłem jej tłumaczyć, że modlitwa jest stratą czasu dla Boga. A czas mój to nic innego jak moje życie, jest więc modlitwa w swej najgłębszej istocie jest traceniem życia dla Boga, zatem gdzieś w najgłębszej warstwie jest śmiercią. Wtedy też zdałem sobie sprawę, dlaczego wielu ludzi od prawdziwej modlitwy ucieka, dlaczego spycha ją na margines swojego życia, dlaczego modlitwy tylu ludzi niejako automatycznie wypełnione są rozproszeniami, czyli w gruncie rzeczy ucieczką od istoty modlitwy. Każdy przecież instynktownie stroni od śmierci i tego, co mu ją świadomie czy podświadomie przypomina. I tu tkwi istota naszych problemów z modlitwą. Nikt nie chce tracić czasu, nikt nie chce tracić życia, nikt nie chce umierać. Powie ktoś, że to filozofowanie. Ależ przecież my wszyscy jesteśmy świetnymi filozofami, niekoniecznie w sensie naukowym, ale w sensie najbardziej podstawowym – życiowym. Dlaczegóż to nikt nie chce tracić czasu? Ano dlatego, że nie chce tracić życia. Czas swój chętnie poświęcamy temu, co nam życie pomnaża i ubarwia, roznieca. Wtedy się nie nudzimy, nie mamy rozproszeń, nie chce się nam uciekać, a co więcej, mamy ochotę krzyczeć „chwilo trwaj”. Tak czasem bywa i na modlitwie, ale każdy, kto się modli, wie, że nie zawsze, a nawet raczej rzadko.

Modlitwa chrześcijańska, jak wszystko w chrześcijaństwie, ma charakter paschalny. Zaś pascha chrześcijańska to Jezus Chrystus w swoim przejściu ze śmierci do życia. Samo słowo pascha oznacza właśnie „przejście”. Bez udziału w tejże passze nie można być chrześcijaninem naprawdę. Stoi się wtedy gdzieś na obrzeżach chrześcijaństwa i narzeka, a to na swoją niedoskonałość, a to na wysokie wymagania lub wewnętrzne zahamowania. Szuka się recept, technik, strategii, które mają pomóc i owszem pomagają, ale tylko do pewnego stopnia, dopóty, dopóki nas znowu śmierć nie wystraszy i nie wypłoszy z nowej techniki czy strategii, albo nie zmusi do ślizgania się po powierzchni. To ostatnie dotyczy zwłaszcza tych, którzy muszą uczestniczyć w modlitwach wspólnych, co jest regułą większości zakonów i zgromadzeń zakonnych. Ostatecznie każda z tzw. szkół modlitwy, czy duchowości doprowadza nas wcześniej czy później na skraj przepaści, w którą trzeba się rzucić. Jezusowy paradoks: Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa...(Łk 9,24) odnosi się w pierwszym rzędzie do tego podstawowego zajęcia chrześcijanina, jakim jest modlitwa. Tu tkwi piękno modlitwy chrześcijańskiej i zarazem jej największa trudność. Dopóki bowiem tego tracenia życia nie czuć, dopóki modlitwa dostarcza postrzegalnych, czy wręcz namacalnych efektów, łatwo jest się modlić. Trzeba jednak pamiętać, że jest to modlitwa nie różniąca się od modlitwy pogańskiej, bo w gruncie rzeczy jest szukaniem siebie przy pomocy Boga. Jest to krzyk Syrofenicjanki, aby Jezus uzdrowił jej córkę, krzyk, którego Jezus zdaje się nie słyszeć, choć jest przecież tak głośny, że drażni Apostołów. Jezus w końcu uzdrawia jej córkę, gdy znajduje w niej wiarę. O jaką wiarę chodziło pierwotnemu Kościołowi, gdy zapisywał tę perykopę w Ewangelii? W pierwotnym chrześcijaństwie chodzi właśnie o tę wiarę, którą rozbłysła w sercu Jana Apostoła, gdy spojrzał do wnętrza grobu – o wiarę w zmartwychwstanie. To taka właśnie wiara jest strukturą nośną modlitwy chrześcijańskiej. Dlatego też dojrzała modlitwa chrześcijańska ustawicznie konfrontuje się z umieraniem, które przezwycięża mocą zmartwychwstałego Pana. Jest to modlitwa, w której wydajemy swe życie w ręce Pana i odzyskujemy je z Jego rąk, na wzór Jezusa, który mówi: Nikt mi go (życia) nie zabiera, lecz ja sam je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca (J 10,19). W owym nakazie Ojca, który jest samą Miłością, tkwi moc Jezusa i Jego modlitwy. On oddaje swe życie w ręce Ojca i je odzyskuje mocą łączącej ich miłości, a więc w Duchu Świętym. W gruncie rzeczy modlitwa chrześcijańska jest wejściem w dynamikę wewnętrznego życia Trójcy Świętej, gdzie nie liczę się już ja, lecz liczy się Ojciec i Jezus w Duchu Świętym.

Gdy nie umiemy się modlić tak jak trzeba... (Rz 8,26)

Zaskakujące jest to, że samo Słowo Boże mówi o tej naszej nieumiejętności modlenia się. Św. Paweł na pewno był człowiekiem modlitwy, był mistykiem, a mimo to napisał takie słowa. Otóż on, jak każdy chrześcijanin, doświadczył nieumiejętności modlitwy. Ta nieumiejętność, niewiedza, jak się modlić (tekst oryginalny mówi tu: ouk oidamen ti – „nie wiemy jak”), należy do istoty modlitwy chrześcijańskiej. (Nieprzypadkowo jedno z klasycznych dzieł o modlitwie chrześcijańskiej nosi tytuł Obłok niewiedzy) Jednak to żadna tragedia, albo inaczej: raczej to taka tragedia, jak Krzyż Jezusa. Nie umieć, nie wiedzieć, nie mieć skąd wziąć... Rzeczywiście, człowiek nie ma skąd wziąć, by się modlić po chrześcijańsku. Skąd bowiem ma wziąć życie, by je tracić? Gdzie jest owo źródło życia? Duch Święty, uosobiona Miłość Ojca do Syna i Syna do Ojca – oto prawdziwe źródło życia. Z Niego człowiek się zrodził i z Niego rodzi się ustawicznie, w sposób szczególny na modlitwie.

Duch sam przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (Rz 8,26). Tekst natchniony mówi, że to nie Duch Święty przez człowieka, czy człowiek w Duchu Świętym, ale Duch sam... Co Apostoł chce nam tu powiedzieć? Otóż to, że modląc się w naszej absolutnej nieumiejętności jesteśmy wprowadzani w naturę Boga, staje ona przed nami otworem. Czyż nie jest to zaskakujące, że nieumiejętność staje się bramą? To kolejny paradoks chrześcijaństwa i konkretny wyraz pawłowego: kiedy jestem słaby, właśnie wtedy jestem mocny. Słowo „przyczynia się” – hyper-entynchanei jest tu szczególne, to pawłowy neologizm. Apostoł nie chce tu wybierać innych słów, choć w religijnym słowniku Greków ma ich pod dostatkiem. Ale wyraźnie czuje ich nieadekwatność. Tworzy więc słowo nowe dodając przedrostek hyper – „ponad wszelką miarę”. Owo wstawianie się Ducha ponad wszelką miarę, dokonuje się poprzez „niewyrażalne westchnienia”. To niewyrażalność wewnętrznej Miłości Trójcy, której jedynym słowem jest Syn. Tak więc przez ludzką słabość, przez nieumiejętność, niewiedzę, jak się modlić, wchodzi się na najwyższe szczeble modlitwy chrześcijańskiej, podobnie jak przez słabość i śmiertelną niemoc na krzyżu Jezus przeszedł do Ojca i otrzymał nowe życie – życie nieśmiertelne. To samo dzieje się w chrześcijaninie, który się modli.

Tak pojęta istota modlitwy chrześcijańskiej rzuca zupełnie nowe światło na techniki i metody modlitewne. Wszystkie one muszą zawieść, aby przejął nas Duch Święty. Można by nawet powiedzieć: im wcześniej zawiodą, tym lepiej. Tu jednak może zrodzić się pytanie: czy takie techniki i metody są w ogóle potrzebne, skoro ostatecznie muszą zawieść. Równie dobrze jednak można by zadać pytanie: po co języki, skoro to, co najważniejsze i najpiękniejsze pozostaje niewyrażalne. Otóż tak jak języki prowadzą ostatecznie do odkrycia niewyrażalnego, tak też techniki i metody modlitewne prowadzą do modlitewnej paschy, do wydania swego życia w ręce Boga, aby je od Niego znów odzyskać. W chrześcijańskiej modlitwie techniki i metody są względne i ich zmiany na pewnym etapie już nie pomagają. Byłoby to podobne do przechodzenia z jednego języka na drugi, by próbując wyrazić to, co niewyrażalne. Co jednak nie znaczy, że nie jest dobrze znać wiele metod modlitwy, jak i pozytywną jest rzeczą znać wiele języków.

Ważną jednak jest rzeczą, by pamiętać, że technika czy metoda nie stanowi istoty modlitwy chrześcijańskiej, jak w medytacji Dalekiego Wschodu. Podobnie jak Prawo starotestamentalne (por. Rz 6-7), nawet gorliwie wypełniane, samo z siebie nie prowadzi do usprawiedliwienia i zbawienia, tak też techniki i metody modlitwy, same również będące pewnym rodzajem prawa, nie prowadzą do celu modlitwy chrześcijańskiej. Jedne i drugie prowadzą natomiast do odkrycia własnej niemocy i otwarcia się na Zbawiciela, który jest naszą Paschą.

Stanisław Łucarz SJ

 

 

 

na początek strony
© 1996–2001 Mateusz