ŻYCIE DUCHOWE  •  ZIMA 2000 

CHRZEŚCIJANIN W ŚWIECIE •


 

DZIĘKUJCIE NASZYM ŻONOM
ALBO O ZARZUCANIU SIECI

Rozmowa z Andrzejem Rozkrutem

 


 

 

KRZYSZTOF MĄDEL SJ: Andrzeju, jesteś osobą znaną szerszej publiczności jako jeden z twórców „Mateusza”. Razem z Krzysztofem Jurkiem i ojcem Wojciechem Jędrzejewskim, dominikaninem, stworzyliście ciekawe, czytane przez setki ludzi pismo internetowe o tematyce chrześcijańskiej. Zacznijmy zatem od „Mateusza”. Jak się narodził i w jaki sposób udaje się Tobie i innym znaleźć na niego czas?

ANDRZEJ ROZKRUT: Było bardzo zwyczajnie: Krzysztof, który jako szef firmy komputerowej zaczął eksplorować Internet, zaproponował, byśmy coś wspólnie zrobili, bo na początku 1996 roku z treściami religijnymi po polsku w sieci było bardzo krucho. Właściwie nic, poza kilkoma wyjątkami, nie było. Gdyby było inaczej, to pewnie „Mateusz” by nie powstał...

Skoro uderzył Was brak treści religijnych w Internecie, to czym zajmowaliście się wcześniej? Większość użytkowników sieci nie zastanawia się nad takim brakiem, a jeśli nawet go dostrzega, nie reaguje tak, jak Wy. „Mateusz” nie powstał chyba przez przypadek...

Ale przecież wiele z tego, co ciekawe w sieci, powstaje właśnie w podobny sposób – najpierw jest fascynacja możliwościami, jakie daje Internet: szybki kontakt przez pocztę elektroniczną z ludźmi rozsianymi po całym świecie, możliwość łatwego publikowania informacji o sobie, swoich zainteresowaniach, czy na jakikolwiek inny temat. Tak było w moim przypadku – zafascynowały mnie te możliwości. Oczywiście, nie każdy musi mieć potrzebę publikowania czegokolwiek w takiej czy innej formie, zapewne spora grupa tak zwanych internautów, jeśli nie większość, to tylko odbiorcy – bardzo wyraźne jest to choćby na przykładzie internetowych grup dyskusyjnych: aktywnie w dyskusji uczestniczy mała grupa, jakieś 10 może 20 procent wszystkich uczestników, reszta się tylko przysłuchuje.

Dlaczego akurat „Mateusz”? Myślę, że gdybym był zapalonym wędkarzem, to redagowałbym raczej jakiś serwis wędkarski. Jednak z Krzysztofem Jurkiem i ojcem Wojciechem poznaliśmy się przez zaangażowanie we wspólnotach „Wiary i Światła”. Są to wspólnoty skupiające osoby upośledzone umysłowo oraz ich rodziny i przyjaciół. Podstawowy cel „Wiary i Światła” to dawanie świadectwa, że osoby z upośledzeniem mają swoje miejsce w Kościele, oraz pogłębienie formacji religijnej każdego z członków tego ruchu. Jest coś takiego w tych wspólnotach, że człowiekowi łatwiej przychodzi dawanie świadectwa wiary w różnych innych środowiskach. To nie takie proste pokonać swoje zahamowania i na przykład pokazać się publicznie w towarzystwie kogoś o często niezwyczajnym wyglądzie czy zachowaniu albo usiąść z nim przy jednym stole. Gdy ktoś poradzi sobie z tymi oporami, to także łatwiej mu będzie przyznać się do swojej wiary. Poza tym zaangażowanie w tym czy innym ruchu ewangelizacyjnym sprawia, że stajemy się ludźmi lepiej przeżywającymi swoją wiarę.

Dlatego w momencie „odkrycia” przez nas Internetu zaczęliśmy szukać treści religijnych. I znajdywaliśmy ich bardzo wiele, ale w języku angielskim. Po polsku zaledwie kilkanaście adresów, większość zresztą tworzona przez polonusów z Ameryki Północnej, na przykład ogłoszenia parafialne księży chrystusowców z Los Angeles. Doszliśmy do wniosku, że możemy wypełnić tę lukę. Poza tym wszyscy mieliśmy już jakieś doświadczenia medialne, od szkolnego radiowęzła po telewizję, więc na pewno i z tego powodu było nam łatwiej ten pomysł urzeczywistnić.

Internet to nowe medium. Starsze formy przekazu, takie jak prasa, radio i telewizja łączyły jednego, często monopolistycznego, nadawcę z całą rzeszą odbiorców. Nie obywało się przy tym bez pewnych manipulacji. Reżimy totalitarne są tego przykładem. Później media stały się bardziej pluralistyczne. Pojawiła się konkurencja i mechanizmy rynkowe, które poniekąd oddalają media od wpływu ideologii, ale za to poddają je regule sprzyjania możliwie najmniej wyszukanym gustom. „Manipulacja” dokonuje się teraz jakby w przeciwnym kierunku i nieraz bywa odwzajemniana. Nowe media, takie jak Internet czy platforma cyfrowa, dają nowe możliwości. Pozwalają na przykład na kontakt pojedynczego nadawcy z pojedynczym odbiorcą. Pozwalają na częstą zamianę tych ról. Pozwalają także na szybki, spektakularny, wręcz lawinowy sukces medialny, który nie zawsze ma wiele wspólnego z ekonomią, ale za to bardzo wiele z wartościami. Charyzmat twórcy liczy się tu jakby bardziej. Wydaje się, że jest tu więcej wolności, ale może i więcej niebezpieczeństw? A jak Ty oceniasz Internet? Jak go spożytkować dla głoszenia Dobrej Nowiny? Jak to wygląda w Polsce?

Myślę, że mówiąc o sieci bardzo łatwo popaść w skrajny negatywizm, podkreślać wyłącznie problem uzależnienia od Internetu, pornografii czy włamań do systemów bankowych. Zło lepiej się „sprzedaje” niż dobro, dlatego zasypywani jesteśmy tego typu informacjami. Tymczasem uzależnienie od Internetu dołączyło po prostu do przebogatej kolekcji różnych innych uzależnień, a numer naszej karty kredytowej może nam „ukraść” nieuczciwy sprzedawca na stacji benzynowej.

Pewna obawa czy lęk wynika zapewne z troski o to, w jakim stopniu rozwój nowoczesnych technik komunikowania wpłynie na jakość kontaktów międzyludzkich. Zresztą wiemy już, czego się możemy spodziewać: programy do obsługi poczty elektronicznej będą z pewnością udoskonalane, ale sama jej istota pozostanie bez zmian. Pojawienie się radia i telewizji rodziło chyba podobne obawy. Dlatego tym, którzy pytają o sens głoszenia Ewangelii przy pomocy Internetu, odpowiadam, że jest on taki sam jak w przypadku medialnych „starszych braci”, czyli prasy drukowanej, telewizji...

Czy „Mateusz” to Twoje hobby, czy może bierze w nim udział cała rodzina?

W tej chwili to już coś więcej niż tylko hobby. Cała inicjatywa tak się rozrosła, że dawno przekroczyła rozmiar możliwy do objęcia pracą opartą wyłącznie na wolontariacie. Chcemy przyjąć jakąś formę instytucjonalną, co, mamy nadzieję, pozwoli na dalszy rozwój. Wiele zmieniło się także w samej sieci: dzisiaj mamy tysiące stron religijnych z oficjalnym serwerem kościelnym „Opoka” na czele, więc nie musimy już (ponaglani prośbami czytelników) zajmować się udostępnianiem na przykład tekstów encyklik czy innych dokumentów kościelnych, ponieważ istnieje już serwer niejako ze swej natury zobligowany do ich przedstawiania. Coraz więcej zgromadzeń zakonnych, tytułów prasy katolickiej, parafii i duszpasterstw ma swoje strony, co zwalnia nas z konieczności zajmowania się wszystkim; możemy spokojnie poświęcić się tym tematom, które najbardziej nas pasjonują.

Jeśli chodzi o rodzinę, to muszę tu powiedzieć jedną rzecz: dziękujcie za „Mateusza” nie nam, ale naszym żonom, bo gdyby nie ich wyrozumiałość, miłość po prostu, to nic by z tego nie było. Nie mogę powiedzieć, że rodzina bierze w tym jakiś udział, raczej ponosi ciężar tego, że nam to zabiera czas, który moglibyśmy poświęcić najbliższym. Zresztą nie byłoby to najszczęśliwsze, czasem trzeba się od „Mateusza” oderwać, odpocząć.

Jakie są Twoje osobiste doświadczenia z nim związane? Prowadzisz przecież korespondencję z wieloma ludźmi, potem czasem ich spotykasz... A oni sami – czego przede wszystkim szukają w religijnych serwisach WWW?

Kilka miesięcy temu ogłosiliśmy ankietę, w której pytaliśmy o oczekiwania czytelników, o to, czego szukają. Jedną z odpowiedzi zapamiętałem dokładnie: „Ja nic nie szukam – biorę co jest. Nie mam czasu na szukanie”. Ta myśl pojawiała się systematycznie w kolejnych ankietach, choć wyrażona mniej dobitnie. Pamiętam, że to mną wstrząsnęło, gdyż odpowiedź taka może sugerować brak krytycyzmu odbiorcy – wszystko, co mu podamy, przyjmie z pełnym entuzjazmem, bo na myślenie brak mu czasu. Z drugiej strony może to także dowodzić dużego zaufania do nas. W innej ankiecie ktoś napisał, że „Mateusz” tak się ma do Ewangelii, jak elektryczny pasterz do Dobrego Pasterza, co – wbrew pozorom – było komplementem, uznaniem za publikację „wartościowych, inspirujących tekstów”. W jednym z listów młody człowiek napisał, że najbardziej podoba mu się to, że chcąc trafić do „jego pokolenia”, nie ograniczamy się wyłącznie do modnego obecnie publikowania świadectw odrodzonych chrześcijan, że wydruki z „Mateusza” czyta także jego babcia, której wiara do tej pory wydawała mu się ograniczona do kółka różańcowego.

Często powtarzamy – autorzy „Mateusza” – że to, co robimy, wyraża także nasze poszukiwania, teksty, które publikujemy, nie są nam obojętne. I wiemy z listów, że ludzie doskonale to wyczuwają.

Zaledwie kilka osób, z którymi korespondowałem, miałem okazję poznać osobiście – z jedną z nich, jak się później okazało, mieszkaliśmy w jednej parafii i znaliśmy się wcześniej z widzenia. Ojciec Jędrzejewski opowiadał, że sporo pisywał pocztą elektroniczną z pewną dziewczyną, która szeroko rozpisywała się o swoich dylematach duchowych. Gdy po pewnym czasie umówił się z nią na rozmowę, zobaczył zupełnie inną osobę niż ta, która wyłaniała się z korespondencji. Rozmowa w cztery oczy okazała się zbyt trudna, więcej już nie pisała, kontakt się urwał. Tak więc łatwo w kontaktach elektronicznych udawać kogoś innego.

Kim są nasi czytelnicy? Podzieliłbym ich na dwie grupy. Pierwszą stanowią ci, dla których sieć jest czymś w rodzaju ostatniej deski ratunku: Polonia i jej duszpasterze, ktoś, kto nie ma dostępu do bibliotek czy choćby kiosku z prasą w mniejszych miasteczkach czy wsiach. Ale także w takim Szczecinie trudno jest dostać nowy numer „Więzi” czy „Znaku”... Internet może nie rozwiąże wszystkich problemów związanych z dostępnością takich czy innych tytułów, ale może pomóc.

Jednak coraz większą grupę stanowią w tej chwili ci, dla których Internet jest narzędziem pracy lub po prostu rozrywką – jeśli tu nie znajdą wartościowych rzeczy, to gdzie indziej, czyli poza Internetem, nie będą już raczej szukać...

Ostatnio otrzymujemy sporo listów z sugestią uruchomienia internetowej księgarni. Taka księgarnia to nic innego jak znana od lat sprzedaż wysyłkowa: przeglądam internetowy katalog, składam zamówienie i wkrótce po tym odbieram przesyłkę – wszystko to nie ruszając się z domu.

Dziękuję za rozmowę.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY