ŻYCIE DUCHOWE  •  WIOSNA 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

Czym jest dla mnie życie duchowe?

Ankieta

 


 

 

WILHELM DICHTER

 

Czym jest dla mnie życie duchowe? Nieustanną rozmową z samym sobą. Nikt nie pamięta, kiedy się zaczęła, i nie może jej przerwać. Ciągłe szukanie prawd i racji. Grzebanie coraz głębsze bez końca. Czy dobrze zrobiłem? Jak wypadłem w ich oczach i czy ich nie skrzywdziłem? Ale kim „oni” są? Krewni, nieznajomi, widziani przez chwilę, czasem pies, którego omal nie rozjechaliśmy autem, albo zraniony ptak. Podnieść go? Zabrać czy nie zabrać do domu? Dlaczego liczymy się z opiniami innych? Nawet nieznajomych. Dlaczego nie chcemy ich skrzywdzić? Czy może to obrócić się przeciwko nam? Nie znają przecież naszego imienia ani adresu. Może obawiamy się, że poskarżą się komuś? Czy mamy wbudowane w siebie poczucie wstydu? Może nawet dobra i zła? Ukształtowane przez ewolucję, wprowadzone na stałe w mózg, którym posługujemy się automatycznie, jak płucami. W odróżnieniu jednak od oddychania, fragmenty tego procesu są świadome. Jesteśmy własnymi świadkami.

Szalona płynność i niepewność budowania rzeczy tymczasowych, koniecznych, lecz nigdy nie wystarczających, wymaga zasad, według których sprawdzamy wszystko bez przerwy. Nie mamy nawet pewności, że same zasady są wystarczające. Ale to najlepsze, co mamy. Są one wrodzone w takim samym sensie, jak instynkt języka, z którym przychodzimy na świat. Otoczenie zmusza dziecko do wyboru jednego języka, lecz dzięki wrodzonej uniwersalnej gramatyce może to być każdy z możliwych. Ściślej, wrodzone są nie tyle same zasady, co raczej skłonność do nich. To tworzy szansę na naprawianie zła i czynienia dobra. Nieustanne wygrywanie, przegrywanie i zbieranie się do walki, bo raz na zawsze niczego załatwić się nie da.

Życie duchowe to nieustanny proces moralny, którego wyroki słyszymy. Dwie sprawy na wokandzie: „czy dobrze zrobiłem?” i „czy mogę tak postąpić?” Oglądamy rzeczy dokonane i oceniamy plany na przyszłość. Kiwają się szalki niewidocznej wagi. Nie można ich popchnąć palcem. Poczucie istnienia uczciwości i prawdy. Strzępy snów dowodzą, że proces ten trwa nawet w nocy, choć obrazowanie własnych chęci jest wtedy zakamuflowane. Zasady dobra i zła usiłują wydobyć się na wierzch.

Nie możemy od tego uciec, choć ciągle zmieniamy cele, pokonując strach przed nieznanym. Przyszłość bowiem, nawet odległa, nie jest nam obojętna. Jak potoczy się świat? Czy życie przestanie być podobne do naszego? Skutki technologii mogą wymknąć się spod kontroli.

Niespodzianki jednak obracają się także w dobro i to pociąga, zwłaszcza że życie jest trudne. Więc może się uda? Zaryzykujmy. Element ryzyka jest we wszystkim. I tak pokolenia przeżywają swoje nadzieje i umierają rozczarowane. Czy komuś udało się osiągnąć to, czego chciał? Patrząc wstecz, odczuwamy żal za straconym. Ogarnia nas poczucie osamotnienia i chęć przywrócenia świata, którego już nie ma.

Czy będzie to wszystko naprawione? Nie tutaj. A po śmierci? Kto wie?

Chcemy w to wierzyć.

Boston, 30 stycznia 2000

 

 

KRZYSZTOF KOEHLER

 

Życie duchowe jest dla mnie prymarnym, absolutnie pierwotnym, zasadniczym wymiarem egzystencji człowieka. Polega ono na nieustannym odniesieniu ludzkiej aktywności intelektualnej, wolicjonalnej czy też fizycznej – do Osobowego Boga. Życie duchowe w tym sensie nie może być nazwane drogą samodoskonalenia się; jest ono poszukiwaniem Boga; życiem w relacji jak najbardziej osobowej. Inaczej mówiąc: może ono być nazwane nieustannym zapraszaniem Boga do swojego życia.

Wszelka duchowość Wschodu jest z tego względu dla mnie niezmiernie trudna do zaakceptowania. Samodoskonalenie Wschodu pozbawione jest relacji osobowej; w istocie jest jakby egoistycznym, egocentrycznym egzystowaniem.

Dla nas, ludzi żyjących niełatwym życiem pośród świata, spełnia się ono w formie egzystencji, którą ofiarował nam Bóg. Szanując pełne dramatycznych rozstrzygnięć decyzje osób konsekrowanych – szczególnie tych, które zamknęły się za wysokimi murami klasztorów kontemplacyjnych – z podziwem dla wielkości Dzieła Bożego, przypatrując się ascetycznej drodze ku świętości kapłanów diecezjalnych, wiodę życie inne: jestem ojcem, mężem – tym, któremu powierzone zostało zadanie otoczenia swojej rodziny opieką. Obejmuje ona również codzienną ciężką troskę o finansowe przetrwanie. Pozornie jest to trud jak najdalszy od życia duchowego. Dni wypełnione wysiłkiem zmierzającym do zapewnienia rodzinie środków do życia są więc dla mnie siłą rzeczy horyzontem mojego życia duchowego.

Pełnia życia duchowego realizuje się dla mnie w życiu sakramentalnym. Uczciwie i poważnie przeżywane Sakramenty Kościoła Katolickiego są dla mnie wymiarem życia duchowego. Rachunek sumienia, Spowiedź święta, modlitwa zapewniają głębokie, pełne przeżywanie życia. Niezmiennie zadziwia mnie moja wiara, jej mądrość, pełnia, doskonałość. Doskonałość, która potrafi budować cywilizacje, ale zarazem wznosić na osobności wielkie pałace indywidualnej kontemplacji. Moja religia akceptująca ciało, więc i materię, ucząca mądrze i nieustannie wznosić w ciele świątynie Boga Najwyższego.

Trwało lata zanim zrozumiałem, że sakrament małżeństwa jest istotowo taki sam, tak samo święty, ważny i wielki jak sakrament kapłaństwa. Codzienne życie z drugim człowiekiem uczy pokory, wyrzeczenia się, ale też siły i umiejętności podejmowania decyzji.

Tak, z czasem wiem to coraz mocniej, że to jest moja forma życia duchowego. Nie prowadzę go „na własną rękę”, tylko w ramach mojej rodziny. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym dążyć do zbawienia, omijając trudności i rafy egzystowania wspólnego.

Myślę, że staram się prowadzić moje życie duchowe wykonując swoją pracę. W codziennym wysiłku spełnianym w odniesieniu do Boga. W swoich obowiązkach rodzinnych widzę formę pochwały Stwórcy. Staram się, aby moje życie duchowe przenikało moje życie codzienne, zwyczajne, zawodowe, domowe. Czy mi się to udaje?

Życie duchowe jest drogą do świętości każdego z nas. Gdy mamy go w nadmiarze, potrafimy się nim dzielić z bliźnimi. W wyznawaniu chrześcijaństwa jest radość i chęć dzielenia się. Kiedy życia duchowego jest w nas mniej, prosimy o pomoc innych.

Życie duchowe jest więc dla mnie wartością wiążącą społeczeństwo; jest ono spoiwem Kościoła. Przez wieki w Polsce życie duchowe realizowało się także w instytucjach państwowych. Dziś tak już nie jest. W potocznym myśleniu jest to powód do radości. W perspektywie bardziej odległej – a perspektywę taką ukazał ostatnio Papież wizytując polski parlament – jest to jednak brak. Życie duchowe sprowadzone tylko do wnętrz ludzkich, nie przenikające społeczeństw i grup ludzkich, staje się nieme. Tym bardziej w czasie, kiedy kultura współczesna w swojej masie – z dumą określa się poprzez sprzeciw wobec życia duchowego, szczególnie w jego wymiarze chrześcijańskim.

PS Wydobywam z siebie te nieskładne uwagi o życiu duchowym w okresie, kiedy w moim sercu panuje pustynia. Życie duchowe może się więc stać niespełniającym się pragnieniem. Wiara przynagla do ponawiania wysiłku. Nadzieja każe podnosić głos. Miłość podpowiada, że kołatanie ma sens.

ABP HENRYK JÓZEF MUSZYŃSKI

Refleksja nad moim życiem duchowym siłą rzeczy musi mieć charakter bardzo osobisty, by nie powiedzieć: intymny. Dotyczy on bowiem najgłębszych pokładów mojej duszy i kapłańskiej osobowości. O taką bowiem duchowość chodzi w moim wypadku. Nie jest ona jednak istotowo różna od duchowości chrześcijańskiej, jak ta ostatnia zakłada pełne człowieczeństwo, kształtowane jednak nie na podstawie filozoficznych założeń, lecz polegające na naśladowaniu i odtwarzaniu w sobie postawy Jezusa – jedynie pełnego i prawdziwego Człowieka. Ale Jezus to dla mnie Ktoś więcej niż nawet najwspanialszy i największy z ludzi, to Bóg-Człowiek, Odwieczne, Wcielone Słowo Boga, odkąd to, co Boże splotło się nierozerwalnie z tym, co ludzkie. Ta właśnie wiara pozwala mi doszukiwać się zamysłu obecności Boga nie tylko w każdym człowieku, ale także w każdej cząstce rzeczywistości ziemskiej. Z drugiej strony ta właśnie Tajemnica objawia, jak daleko posunęła się miłość Boga w swoim uniżeniu i zjednoczeniu z człowiekiem. Odtąd nie muszę szukać Boga poza sobą, bo noszę Go w sobie. Wiem, że tak niezwykłej prawdy nie spotkam w żadnej innej religii. Jednak nic też bardziej nie zobowiązuje do tego, by objawiać w sobie Chrystusa – Nauczyciela, Kapłana i Pasterza. Pełna tożsamość z Chrystusem znajduje swój wyraz nie tylko w wymiarze sakramentalnym wyrażonym w słowach „sacerdos agit – Christus agit”, ale także w wymiarze osobowym kapłana, w którym można spotkać Chrystusa nauczającego i oddającego życie za owce swoje.

Refleksja nad własną duchowością po prawie 43 latach kapłańskiej posługi to prawie jak podróż w głąb własnej duszy, jak rachunek sumienia nad czymś, co noszę w sobie, co samo w sobie jest drogą, rozwojem, upartym wspinaniem się i ustawicznym powrotem ku Chrystusowi jako Pełni, ku której mozolnie wracamy każdego dnia od nowa. Światło wiary i długa perspektywa pozwala wyraźnie dostrzec zarówno kierunek, jak i to wszystko, co na owej drodze jest z daru łaski, z miłosierdzia Bożego i przebaczenia z darmowej miłości Boga, ale i wyraźne etapy drogi duchowej. Najpierw była niepewna odpowiedź na wezwanie: „Pójdź za Mną” i lęk, dokąd to wezwanie zaprowadzi. A potem radosne światło, że to przecież nie droga w przestrzeń, lecz droga ku coraz pełniejszej wspólnocie życia i miłości z Tym, który jako Pasterz – szuka zagubionych, jako Król – pociąga wszystkich bezbronną i ukrzyżowaną miłością i wreszcie jako Kapłan – daje samego siebie światu. Ogromne ponad miarę ludzką wyzwania onieśmielały, ale pozwalały doświadczyć granic ludzkiej niemocy i uczyły pokory, a przez to torowały drogę Duchowi Świętemu, który „przychodzi z pomocą naszej słabości” (Rz 8, 26).

A potem jak błyskawica, jak grom z jasnego nieba, w chwili najbardziej nieoczekiwanej, po wielu latach służby kapłańskiej spotkanie z miłosiernym Ojcem w osobie „starszego syna”, który nigdy nie opuścił domu Ojca, ale także nie umiał się cieszyć ani Jego bliskością, ani też z odnalezienia brata. Było to najprawdziwsze spotkanie z rozbrajającą miłością Ojca. Odtąd Ewangelia odzyskała nieoczekiwanie swój pełny blask, właściwą sobie nowość i stała się księgą mojego własnego życia. Nie był to przy tym owoc wieloletnich wysiłków badawczych, lecz najczystszy niezasłużony dar. Odwróciły się proporcje i role wszystkiego, kiedy zrozumiałem, że to nie ja szukałem Ojca, ale On czekał i szukał mnie. Było to jedno z najradośniejszych w życiu odkryć, że Bóg nie tylko wzywa na wyżyny świętości, ale mocą Ducha Świętego sam na nie prowadzi. Nie ci bowiem „którzy się nazywają synami Bożymi”, ale ci,”których prowadzi Duch Boży” są nimi naprawdę (por. Rz 8, 14). Nieśmiała niepewność ustępuje powoli radosnemu doświadczeniu, że wystarczy wystawić żagiel duszy na tchnienie Ducha Świętego. On czyni niemożliwe możliwym. Nie tylko daje prawdziwe synostwo, ale wraz z nim serdeczną bliskość i obecność, która pozwala na wołanie serca: „Abba, Ojcze!” W następstwie zaś czyni nas „dziedzicami Boga” i „współdziedzicami” samego Chrystusa, a poprzez wspólnotę cierpienia daje także udział w chwale Zmartwychwstałego (por. Rz 8, 14-17).

W nowym Bożym świetle mogłem dostrzec, że to, co uważałem za swoje okazało się nagle owocem Ducha – nie tylko miłość, „rozlana w sercach naszych przez Ducha Świętego” (Rz 5, 5), ale także „pokój, radość, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność i opanowanie” (por. Ga 5, 22-23). Radość i pokój otrzymane od Boga sprawiają, że także cała posługa kapłańska staje się bardziej radosna. Świadomość otrzymanych darów pozwalała coraz pełniej stawać się prawdziwym „szafarzem” i z coraz głębszym przekonaniem usługiwać darami, których sam doświadczyłem, a których znaczenie nie zawsze umiałem docenić. Doświadczenie bliskości, obecności, ale i mocy Boga sprawia, że także modlitwy stają się coraz pełniej trwaniem, słuchaniem, patrzeniem i prawdziwą rozmową o wszystkim, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwam bezradność. A kiedy nic nie słyszę i nie widzę, powtarzam po prostu: Wiem, Komu zawierzyłem! Po tym wszystkim, czego doświadczyłem mogę mówić, że nie tylko wierzę, ale i sposobię się do tego, by usłyszeć i dać posłuch, z posłuszeństwem wiary przyjąć i wypełnić słowo Pana. Moja Matka Kościół tak obficie zastawiła „stoły Bożego chleba i słowa”, że z niepokojem i drżeniem patrzę na okruchy, które padają na glebę mojego serca, ale nie przynoszą owocu, którego Pan może oczekiwać.

Bóg zaskakuje mnie zawsze od nowa. Jemu zawdzięczam to, że moje życie jest ciągłym i radosnym odkrywaniem. Pragnę tylko jednego, aby stało się też coraz pełniejszą służbą Bogu w ludziach i ludzi w Bogu. Jakie to wspaniałe doświadczać zawsze od nowa „Deus semper maior”, zawsze większy – większy niż nasze oczekiwania, pragnienia, dążenia i możliwości, większy niż małoduszność, słabość i grzech.

 

 

KRZYSZTOF MYSZKOWSKI

 

Życie duchowe to życie według Ducha. Jest ono po to, żeby być jak najbliżej Boga. Jest to zadanie jednocześnie łatwe i trudne, tak jak miłość, którą się w sobie ma i którą trzeba ciągle rozpalać. Bóg, który jest miłością, jest duchem, i ten kto jest z Boga, jest także duchem i może kochać Boga w Duchu i w prawdzie. Miłość i myśl to dwa skrzydła życia duchowego. Z nich rodzą się modlitwa i przemiana, które jak po spiralnych kręgach prowadzą do nawrócenia. Ciągle trzeba się nawracać, przychodzić z powrotem. To jest moim zdaniem najważniejsze, to jest główna oś życia duchowego. Intensywność życia duchowego to sprawa życia i śmierci, sprawa życia wiecznego.

Cielesne jest to co ziemskie, to co jest z ziemi i dla ziemi; duchowe jest to co niebieskie, to co jest z nieba i dla nieba. Są dobra i dary materialne, są dobra i dary duchowe: dobra i dary duchowe są ważniejsze. To co jest w nas duchowe, jest od Ducha Świętego, a więc jest od Boga. To są sprawy bardzo proste i bardzo tajemnicze. Nie chcę niczego wyjaśniać. Nie wyjaśnienia są mi potrzebne, ale nawrócenie. Nic nie bierze się z niczego. Chrystus był i jest według Ojca. Wiem, że ja mam być według Chrystusa. To jest podstawa człowieczeństwa: człowiek został stworzony na obraz Boży. Chrystus jest duchową skałą i na niej buduję, wznoszę – cząstka po cząstce – moje życie duchowe. To jest walka, bo Diabeł ciągle psuje szyki, absorbuje powierzchnią. Ale to co duchowe, wewnętrzne jest bardziej wartościowe: pokazuje cel, którym jest Bóg i życie z Bogiem. Nie ma innej możliwości, a przynajmniej nie ma jej dla tych, którzy myślą i którzy kochają. Po drugiej stronie jest tylko glina i proch, ciemność i śmierć.

Życie duchowe ma związek z aniołami dobrymi, ale zwłaszcza ma związek z aniołami złymi, które uważane są za nieczyste i często opętują ludzi – walczył z nimi i wyrzucał je z ludzi Jezus.

Duch i Słowo Boże działają zawsze razem, wspomagają się i uzupełniają. Słowo objawia prawdę, a praca Ducha powoduje – krąg po kręgu – przemianę wewnętrzną, nawrócenie, nowe życie. Jedno bez drugiego jest niemożliwe. Duch jest przeciwstawieniem litery, uczy tego Chrystus: litera zabija, a Duch jest Duchem wolności i ożywia.

Podstawą mojego życia duchowego jest czytanie Biblii i modlitwa. Drogą do trwania w tym stanie jest miłość, medytacja i twórczość. To nie jest ani łatwe, ani proste. Człowiek jest słaby i upada każdego dnia wielokrotnie. Lecz Bóg jest miłosierny i podnosi człowieka z kurzu i pyłu drogi do rzeczy wielkich.

Jak zwykle proste pytania są najtrudniejsze i najważniejsze. Dlatego trzeba odpowiadać na nie prosto i krótko. Nie wiem, czy odpowiedziałem prosto, ale na pewno odpowiedziałem krótko, na tyle na ile potrafiłem. Mam nadzieję, że następnym razem odpowiem jeszcze prościej i jeszcze krócej.

 

 

ELŻBIETA TABAKOWSKA

 

Pytanie o to, „czym jest dla mnie życie duchowe” kryje w sobie trudność. którą znam dobrze z innej sfery swojego działania: z codzienności mojego życia zawodowego. Jestem językoznawcą i tłumaczem, więc konfrontacja obrazu myśli drugiego człowieka, ubranych w mniej lub bardziej konwencjonalne formy innego języka, z utrwalonymi w moim własnym języku zapisami innych myśli innych ludzi – a także moich własnych – wciąż stawia przede mną pytanie o możliwość wyrażenia niewyrażalnego. Postawione mi przez ojca redaktora zadanie stokrotnie wyostrza ten problem: odpowiedź wymaga podjęcia próby wyrażenia tego, co niewyrażalne w żadnym, najlepiej nawet znanym „od zawsze” języku. Życie duchowe charakteryzuje się bowiem w moim przekonaniu właśnie tym, że się o nim nie mówi, a skoro się o nim nie mówi, to i mówić się o nim nie da.

Praca z językiem i nad językiem oznacza bezustanne oscylowanie między zachwytem i frustracją: z jednej strony wspaniała, subtelna, niewiarogodna, wyrafinowana moc Logos – słowa wprawdzie ludzkiego, lecz powstałego z woli i inspiracji Słowa, z drugiej – świadomość wiecznej i nieuchronnej niemożności wyrażenia absolutu i pełni. Taka sama biegunowość doznań jest też udziałem każdego, kto próbuje zgłębiać tajniki ludzkiego języka, zwłaszcza jeśli – tak jak ja – robi to zawodowo. Konfrontacja z materiałem badań dostarcza wielu okazji do zachwytu. W zderzeniu z uderzającą trafnością potocznej metafory, z olśniewającą precyzją i urodą słownego obrazu budzi się zachwyt nad „autorem natchnionym”. Nie musi to być koniecznie zachwyt nad talentem poety – językoznawca ma najczęściej do czynienia z tworami anonimowych, nigdy nie uznanych, od dawna nieżyjących twórców jakichś z pozoru zwykłych nazw rzeczy, zjawisk, przymiotów, uczuć, zdarzeń. W zetknięciu z najróżniejszymi tekstami, w podziwie dla ich autorów, nie raz przychodził mi na myśl właśnie ten ewangeliczny epitet – „autor natchniony” – i nie raz zastanawiałam się, czy to jest bluźnierstwo. Myślę jednak, że nie: podobnie jak w badaniach dotyczących świata fizycznego, w badaniach nad językiem także ostatecznie zawsze dochodzimy do tajemnicy, którą jest pierwotny Boski akt stworzenia. Nosi różne nazwy – w zależności od takiej czy innej naukowej teorii – ale w gruncie rzeczy zawsze chodzi o to samo. I zawsze o to samo połączenie zachwytu i pokory; to na ich styku życie intelektualne spotyka się z życiem duchowym.

Próbując mimo wszystko wyrazić niewyrażalne, odwołujemy się najczęściej do utartych sloganów. Za Hermannem Hessem, na przykład, powtarzamy, że życie duchowe to „podróż do wnętrza siebie w poszukiwaniu sensu życia”. To tylko dobrze znana, banalna metafora, którą językoznawcy nazywają „metaforą podróży”; kolejny przykład „transcendencji” języka, która jest jego najgłębszą istotą, dążeniem do przybliżenia nieznanego (tajemnicy) poprzez budowanie analogii ze znanym (czyli tym, co dostępne doświadczeniu). Na tym polega sens metafory, i do tego sprowadza się dla mnie odpowiedź na pytanie o życie duchowe: to wielka metafora, plus świadomość, że w zetknięciu z absolutem wszelka metafora musi się okazać niedoskonała. Na tym polega dramat poety, tłumacza, badacza języka, człowieka.

Zgoda, życie duchowe jest „podróżą do wnętrza”, ale jest także czymś więcej. Taką podróżą jest przecież także każdy akt przekładu, każda refleksja nad znaczeniem słowa, nad funkcją gramatyki – wszystko to jest poszukiwaniem sensów. W umyśle. Próbując zdefiniować własne życie duchowe, opisuję życie intelektualne... Tymczasem chodzi chyba głównie nie o podróż w głąb własnego umysłu, lecz w głąb własnego serca. To, co uważam za moje życie duchowe jest więc może podróżą do wnętrza, ale podejmowaną po to, żeby ostatecznie móc wyjść na zewnątrz – wyjść do innych – widzieć w nich dzieło Boga, i szukać Boga w nich.

Często słyszy się inny slogan: ludzka „duchowość” to bardziej „być” niż „mieć”. Ale ja chciałabym „mieć”: znaleźć i „mieć” czas, bo wtedy można „być” w tym czasie. Duchowość osoby ludzkiej realizuje się w określonym kontekście czasu i przestrzeni – jest zatem funkcją historii. Natomiast życie duchowe jest oderwaniem się od czasowo-przestrzennych ograniczeń: jest transcendencją. Nigdy nie doświadczyłam niczego, co miałabym prawo nazwać przeżyciem mistycznym, ale myślę, że moje iluminacje – momenty zadziwienia światem, w różnych jego przejawach, trochę się do niego zbliżają. Tylko trochę, bo pozostają skażone intelektem: emocji towarzyszy refleksja. Żeby je opisać, musiałabym je dodatkowo okaleczyć, wtłaczając w ciasne ramy konwencji języka.

Mój problem polega na tym, aby znaleźć w swoim życiu zawodowym, rodzinnym, intelektualnym, kulturalnym czas na życie duchowe, a nie tylko na przeżycie, które jest ulotnym momentem. Tymczasem rytm narzucają życiu umysł i ciało, które nieuchronnie pośredniczą w doświadczaniu świata i drugiego człowieka, innymi słowy – we wszystkich aktach komunikacji. „Komunikacja” to hasło bardzo modne w dzisiejszych badaniach nad językiem – ale na ogół dostrzega się i opisuje głównie cielesność partnerów interakcji. Trudno winić językoznawców, psycholingwistów i socjologów o to, że nie zajmują się nąjwyższą formą komunikacji – transcendencją Sakramentu, dialogiem Boga i człowieka. Ale komunikacja międzyludzka także ma swoją „duchowość” i myślę, że to dobrze, że dzisiejsze językoznawstwo obejmuje swoim zasięgiem coraz więcej aspektów ludzkiego działania – fizycznego, umysłowego i duchowego właśnie – od których do niedawna programowo stroniło: intencjonalność, aksjologię, uczucia i emocje.

Jak już powiedziałam, życie duchowe jest dla mnie poszukiwaniem Boga, a poszukiwanie Boga – szukaniem wewnętrznego spokoju. Ten spokój – a doświadczam go bardzo rzadko – to ufność w Bożą moc i miłość, która czasem spływa na mnie jak fala, czasem po Komunii świętej, jeśli udaje mi się dobrze ją przyjąć. Ten spokój sprowadza się właściwie do wdzięczności za to, co zostało mi dane i do wiary, że moje życie (zawodowe, rodzinne, wewnętrzne, intelektualne, kulturalne) mimo wszystko ma jakiś sens.

Jestem wdzięczna ojcu redaktorowi za to, że mnie skłonił do tych rozważań, a także za to, że – prosząc o dwie strony tekstu – zmusił do ich werbalizacji. Sądzę, że konieczność dokonania tego zapisu sama w sobie także stała się przejawem życia duchowego, które na co dzień zbyt rzadko i zbyt krótko bywa moim udziałem. Teraz już mogę się przyznać, że przymierzając się do tego trudnego zadania podejrzewałam, że może ja wcale nie mam czegoś, co można by nazwać „życiem duchowym”... Jestem ojcu redaktorowi serdecznie wdzięczna także za to przerażenie.

Na koniec, jeszcze jedna myśl: w postawionym mi pytaniu nie było powiedziane, o czyje życie duchowe chodzi. Zinterpretowałam je zgodnie ze znaną naukom humanistycznym pragmatyczną zasadą „me first” (czyli „ja przede wszystkim”), ale czy słusznie? Przecież łatwiej by mi było pisać o tych, którym zazdroszczę bogactwa ich życia duchowego. Na przykład o Tomaszu Mertonie: miałam szczęście tłumaczyć jego książki, więc sądzę, że mogę się domyślać, czym życie duchowe było dla niego. (Nawiasem mówiąc, empatia, która jest koniecznym elementem warsztatu tłumacza, także nie jest pozbawiona znaczenia jako składnik jego własnej duchowości). Z porównań z innymi rodzi się poczucie ubóstwa mojego własnego życia duchowego. Bardzo bym chciała, żeby ono było bogatsze, i mam nadzieję, że ta chęć to równocześnie jego kolejny składowy element.

Kraków, 1 lutego 2000

 

 

MICHAŁ ZIOŁO OCSO

 

Przestroga i zachęta.

 

Zadziwiająca metaforyka, ale obraz wybrany przecież nieprzypadkowo na wczesnochrześcijańskim sarkofagu – kobieta cierpiąca na upływ krwi, która „podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza”, to w wyobraźni artysty „Kościół nieobrzezanych”! Czytamy bowiem w ósmym rozdziale Ewangelii według świętego Łukasza, że nieszczęśliwa „całe swoje mienie wydała na doktorów, a żaden nie mógł jej uleczyć”. Tradycja widziała w „doktorach” pogańskich filozofów ostatecznie bezradnych w zaspokojeniu pragnień niespokojnego ludzkiego serca. Brzmi to dla mnie jak ostrzeżenie, bo jestem spadkobiercą „Kościoła nieobrzezanych”. Ostrzeżenie to dotyczy zawsze obecnej skłonności do zastępowania życia w Bogu spekulacją i rozprawianiem na temat możliwości takiego życia, zastępowania cnoty pokory wiedzą o jej stopniach, wypierania czynnej miłości pisaniem usprawiedliwiających traktatów o toksycznych rodzicach...

Ale to przecież nie wszystko. „Kościół pogan” wyciąga rękę z ogromną wiarą w uzdrawiającą moc Zbawiciela! Przynależę więc również do dziedzictwa tego jednoznacznego i tak bardzo osobistego w życiu duchowym gestu.

 

To, co pierwsze.

 

W Kościele życie duchowe przyjmuje postać życia chrześcijańskiego i osobiście wolę używać tej nazwy, która zdaje się stępiać nieco ostrze możliwego a onieśmielającego wielu ekskluzywizmu. W tym też duchu zwraca się do swoich potencjalnych uczniów święty Benedykt w Prologu Reguły: „Kimkolwiek jesteś...” Ten zwrot jest również formą pokornego i pełnego wdzięczności wskazania na doskonale wolnego Dawcę, który pragnie spotkać się z każdym człowiekiem i obca Mu jest metoda eliminacji: zanim wyciągnąłem rękę, by dotknąć się poły Jego płaszcza, On poznał mnie i pokochał, wszedł w moje życie i odszukał mnie. Smak tego wstrząsającego dla nas grzeszników doświadczenia zaprawia później całe życie chrześcijańskie, które w konsekwencji staje się – jak napisał Merton – „ciągłym odkrywaniem Chrystusa w nowych i nieoczekiwanych miejscach”.

 

Tak, abym ustał na jednej nodze.

 

Czemu służyło to starożytne ćwiczenie rabinów polegające na takim „zagęszczeniu” wykładu Tory, aby lekcja składała się zaledwie z kilku słów, a słuchający jej uczeń mógł ustać nieruchomo na jednej nodze? Czyż nie była to próba wypowiedzenia przed sobą i światem „tego, co najważniejsze”, czym żyje moje serce i czym pragnę dodać odwagi innym na drodze do Boga? Czyż nie było to – używając słów świętego Pawła – „uzasadnienie swojej nadziei”? Czy jednak to uzasadnienie może dziać się w oderwaniu od tych, którzy poprzedzili nas w wierze? Czy „ciągłe odkrywanie Chrystusa w nowych i nieoczekiwanych miejscach” możliwe jest bez sióstr i braci, z którymi przyszło nam dzielić trudy życia? Nie, nie jest możliwe. Communio przekraczające granice czasu i wieczności jest bowiem zasadą życia i duchowego postępu w Kościele – wejście w ślady Chrystusa jest równoznaczne z odrzucaniem szukania własnego interesu i podjęciem tego, co służy innym. Tradycja naśladowania Chrystusa uczy, że nie wystarczy „wydać siebie (nawet z miłością!) na spalenie” – prawdziwa miłość to również zdolność przyjmowania z wdzięcznością wszelkiego daru – często ogromnie bezradnego – jaki mogą nam złożyć również upośledzeni, odrzuceni i najbardziej ubodzy. To zdolność przyjmowania może najtrudniejszego ze wszystkich darów – daru pouczenia... Nieprzypadkowo święty Benedykt rozpoczyna swoją Regułę słynnym „Obsculta, o fili, praecepta magistri...” – Słuchaj, synu, nauk mistrza... (RB, Prolog 1).

Gdybym miał więc podjąć to starożytne ćwiczenie rabinackie – co mógłbym powiedzieć uczniowi? Bez wahania sięgnąłbym do sławnego streszczenia Reguły świętego Benedykta w trzech słowach: SŁUCHAJ, BIEGNIJ... I gdybym widział, że wciąż jeszcze nie chwieje się i zachowuje rzadką w dzisiejszych czasach cierpliwość – dorzuciłbym: aż DOBIEGNIESZ. A gdyby i wtedy nalegał i pytał, skąd może mieć pewność, że tak się stanie – ofiarowałbym mu nakaz świętego Benedykta: I NIGDY NIE TRACIĆ UFNOŚCI W MIŁOSIERDZIE BOŻE (RB 4, 74).

 

Powiedz mi, jak mnie kochasz.

 

Nie szukam Chrystusa po omacku, ale znajduję Go i dotykam w Piśmie Świętym. I gdyby ktoś zapytał mnie, jak nazywam Go, w jaki sposób się do Niego zwracam – odpowiedziałbym krótko: Rabbi. W Jego szkole uczę się „szacunku do wszystkich ludzi” (RB 4, 8) i może nade wszystko tego, że nie wolno dyskredytować nikogo ni przez świetnie skonstruowane argumenty, ni przez ośmieszanie. Szkoła ta wymaga także, abym nikogo i niczego nie oskarżał, ale „zachował we wszystkich trudnych sytuacjach łagodną, milczącą i świadomą cierpliwość” (RB 7, 35). Nie jest to pasywizm czy przygotowywanie cichego odwetu przez człowieka resentymentu, lecz konsekwencja wypływająca z prawdy, że „Bóg patrzy na nas na każdym miejscu” (RB 4, 48) i wie czego nam potrzeba, zanim Go poprosimy. A ponieważ najczęściej potrzeba nam drugiego człowieka, On reguluje w swojej szkole nasze niecierpliwe kroki, tak aby „we wszystkim zachować umiar ze względu na tych, którym brak siły ducha” (RB 48, 9). W szkole tej Jezus ciągle wskazuje na Ojca. A ponieważ jest prawdziwym Mistrzem, dopuszcza do głosu także innych mistrzów, którzy mówią o Jego i naszym Ojcu. Także tych współczesnych, jak choćby wychowanego na Regule świętego Benedykta kardynała Basila Hume’a, który z ogromnie ciepłym humorem wspominał przed śmiercią, jak to w młodzieńczych latach nosił w sobie obraz Boga Nieubłaganego Obserwatora, rozliczającego z całą sumiennością nawet z małego ukradzionego jabłka... I jak ostatecznie przekonał się, że w cudzym sadzie raczej usłyszałby Boże: „Basil – bierz dwa”.

Nie szukam Chrystusa po omacku, ale znajduję Go i dotykam w Eucharystii. I gdyby ktoś mnie zapytał, czym dla mnie jest Eucharystia – odpowiedziałbym krótko: Pokarmem. Pokarmem, który nie tylko wyprowadza mnie z całej bałamutności i dwuznaczności tak zwanego prywatnego życia ku wspólnocie, ale nade wszystko buduje we mnie Chrystusowe reakcje na zło, krzywdę i niesprawiedliwość. Logika tego Pokarmu jest prosta – im więcej Chrystusa we mnie, tym więcej pokoju wokół mnie. Jestem trawiony przez ten Pokarm unicestwiający również wszystkie wzniosłe, smaczne, bezpieczne i pobożne ideały. W zamian (a jest to przerażająca wymiana!) ofiaruje mi się Bóg Żywy. Nie należę już więcej do siebie. W konsekwencji każdy może sięgnąć po moje życie – czy bezbronny, czy uzbrojony człowiek. Bo dla każdego z nich Bóg przez ten Pokarm przygotowuje tajemniczą odpowiedź nadziei i przebaczenia. Odpowiedź prawdziwie eucharystyczną, odpowiedź dziękczynienia – że nie ma „dzieci gorszego Boga”, ale wszyscy mamy Jednego Kochającego Ojca i przygotowane u Niego mieszkania.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY