ŻYCIE DUCHOWE  •  LATO 2000 

ŚLADY JEDNEGO ŻYCIA •


 

ZOFIA ZARĘBIANKA

Dwa w jednym, czyli kilka refleksji o Thomasie Mertonie – pisarzu i mnichu

 


 

 

Thomas Merton stał się dla współczesnego świata jednym z najważniejszych nauczycieli duchowych, zachodnim guru, wprowadzającym w tajemnice życia kontemplacyjnego i pociągającym setki, jeśli nie tysiące ludzi w Ameryce i Europie na drogi modlitwy wewnętrznej. Rzadko kiedy jednak, myśląc o Mertonie, o swoistym fenomenie szerokiego wpływu jego myśli i jej znaczeniu dla kultury modlitwy w naszych czasach, zdajemy sobie sprawę, iż oddziaływanie tego zamkniętego w klasztornej klauzurze trapistów mnicha dokonywało się w głównej mierze poprzez przekaz pisany.

Innymi słowy, rzadko naszej refleksji o Mertonie towarzyszy świadomość, iż w osobie jego mamy do czynienia nie tylko z wytrawnym mistrzem duchowym, ale także z równie wytrawnym, utalentowanym pisarzem świadomym słowa i wrażliwym na piękno artystą. Bardziej skłonni zdajemy się zaś do swoistego redukcjonizmu, ograniczającego go do roli duchowego przewodnika, z pominięciem – jako najzupełniej „przezroczystego” i umykającego uwadze faktu, że – najprawdopodobniej – właśnie w sposobie operowania słowem tkwi między innymi jeden z sekretów nie gasnącej popularności żyjącego w odosobnieniu mnicha z opactwa w Gethsemani.

Spróbujmy przeto spojrzeć na osobę nieprzeciętnego zakonnika od strony jego pisarskiego warsztatu oraz jego wypowiedzi na temat powołania i roli artysty, tak jak je rozumiał w odniesieniu do siebie samego. Zobaczmy, w jaki sposób w tym jednym człowieku godzą się dwa – na pozór różne, czy wręcz sprzeczne – powołania, prowadząc go ostatecznie do osiągnięcia upragnionej pełni i jedności...

Mówiąc o Mertonie w aspekcie jego pisarstwa warto zwrócić uwagę na trzy, ściśle ze sobą powiązane, sprawy; po pierwsze na fakt podstawowy dla wszystkich dalszych dywagacji: Merton to nie mnich, który został pisarzem, lecz pisarz, który został mnichem. Stwierdzenie to uzmysławia subiektywne (a także i chronologiczne) pierwszeństwo powołania pisarskiego przed odkrytym później powołaniem zakonnym. Obydwa, zespolone w losie jednej osoby, stały się trudnym udziałem, drogą życia, tego najbardziej chyba znanego zakonnika kontemplacyjnego naszych czasów.

Merton od najwcześniejszych lat, gdy tylko zaczął zastanawiać się nad kwestią swej tożsamości, czuł się pisarzem, ściślej rzecz biorąc – poetą; nie przestał też się za niego uważać po wstąpieniu do klasztoru, choć początkowo sądził, że będzie się musiał wyrzec pisania jako pozostającego w sprzeczności z istotą mniszego stanu: „Można powątpiewać, czy naprawdę stałem się mnichem – i to jest wątpliwość, z którą muszę żyć – ale nie można wątpić, że jestem pisarzem, że jako taki przyszedłem na świat i najprawdopodobniej jako taki umrę. Jest to rozczarowujące i mało budujące, ale taki zdaje się mój los i moje powołanie...” Swoją drogą z dzisiejszej perspektywy może dziwić, dlaczego Merton tak ostro, dramatycznie właściwie, doświadczał wewnętrznej niezgodności dwu wzywających go powołań... Dlaczego wcześniej nie dostrzegł szansy, jaką dawało ich twórcze zespolenie...

Po drugie więc, chcę podkreślić napięcie między tymi dwoma powołaniami, napięcie, które towarzyszyło Mertonowi przez długi czas. Przekraczanie go było znaczone kolejnymi etapami wewnętrznego rozwoju, stanowiąc świadectwo osiągania coraz większej duchowej integracji oraz zdobywania coraz większej wolności, w tym wypadku zarówno wolności wobec pewnego stereotypu zakonnika, jak i – co jako zadanie duchowe było o wiele trudniejsze – wolności od opinii o sobie i swoim pisaniu.

W końcu Merton dochodzi do przekonania, że być prawdziwym mnichem, być dobrym mnichem, oznacza być sobą i dążyć do pełni, także pełni ludzkiej, warunkującej przecież pełnię chrześcijańską. On zaś nie mógł pozostać sobą nie godząc się na to, że jest pisarzem, nie mógł wyrzec się pisarstwa nie sprzeniewierzając się sobie, ono bowiem od najwcześniejszej młodości określało bardzo głęboko jego samego, jego tożsamość.

Można by chyba powiedzieć wręcz, iż pisanie było dla Mertona sposobem istnienia, stanowiło nie tylko największą (oprócz czytania) pasję, lecz było jedną z dróg dochodzenia do wewnętrznej prawdy, odnajdowania i określania siebie. Rządziła nim nie tylko i nie tyle potrzeba wyrażania siebie (choć i ta była z pewnością obecna), ale przede wszystkim potrzeba odkrywania własnej prawdy wewnętrznej. Bez pisarstwa Merton po prostu byłby mniej sobą, a zatem, paradoksalnie, de facto byłby gorszym – choć dla wielu mniej kontrowersyjnym i kłopotliwym – mnichem.

Odkrycie, że będąc zakonnikiem, nie może przestać być pisarzem, oznaczało więc także posłuszeństwo wobec wewnętrznego głosu i wierność sobie, co – skądinąd – pozostaje kwestią duchowo zasadniczą... Paradoks Mertona, jak się wydaje, polega więc między innymi na tym, że swoje powołanie zakonne realizuje on poprzez pisarstwo. Z tego też względu spojrzenie na tę postać ograniczone do wymiaru życia mniszego, z pominięciem innych płaszczyzn, na których Tom – jak go powszechnie nazywano – realizował swoje człowieczeństwo i swoje chrześcijaństwo, siebie po prostu, w jedyności, oryginalności i niepowtarzalności ofiarowanych mu darów, spojrzenie redukcjonistyczne zatem, zapoznaje bogactwo osobowości tego mnicha – kontemplatyka, pisarza i poety, i nie jest w stanie objawić istotnej prawdy jego istnienia.

I choć największy rozgłos przyniosły mu książki poświęcone zagadnieniom modlitwy i życia wewnętrznego, nie należy sprowadzać tego pisarstwa do tej jednej dziedziny. Merton to przecież także krytyk literacki, zaangażowany publicysta pacyfistyczny, diarysta, epistolograf, powieściopisarz, wreszcie – poeta. Tematyczna i formalna różnorodność stworzonego przezeń dzieła jest wyrazem nieprzeciętnego bogactwa jego osobowości twórczej i ludzkiej jednocześnie.

Po trzecie wreszcie, zauważyć trzeba, że ten odosobniony za klauzurą mnich z Gethsemani miał gruntowne przygotowanie literackie, znał dobrze tajniki warsztatu pisarskiego, posługiwał się piórem w sposób świadomy i – po prostu – profesjonalny. Zdobyte w młodości akademickie wykształcenie humanistyczne nie pozostaje bez znaczenia zarówno dla jego świadomości artystycznej, jak i dla ścisłości w werbalizowaniu myśli oraz nadawaniu im najbardziej pożądanej z punktu widzenia procesu komunikacji formy...

Powtórzmy raz jeszcze wcześniejszą supozycję, iż w samym sposobie posługiwania się słowem ukrywać się może tajemnicza magia ogromnego wpływu Mertona na rzesze najrozmaitszych, bardzo zróżnicowanych co do wieku, wykształcenia, kręgu kulturowego i religijnego, odbiorców, do których trafiał i trafia do dziś jego głos. Przesłanie mnicha, od pewnego momentu – pustelnika, oddzielonego od świata murem klasztornym. Jest to zjawisko, którego nie da się wyjaśnić wyłącznie nasilonym głodem wartości duchowych współczesnych społeczeństw.

Sekret tkwi najpewniej zarówno w nieprzeciętnej osobowości tego pisarza-trapisty, w sile i autentyzmie jego duchowego doświadczenia, determinacji we wspinaniu się ku przyciągającej go z mocą Tajemnicy, jak i w określonych właściwościach jego pisarstwa, odzwierciedlającego wiernie przymioty jego wnętrza i rządzącą nim pasję poszukiwania Prawdy.

Sprawą pierwszej wagi wydaje się typ wrażliwości, charakteryzującej osobę Mertona i przejawiającej się w jego pisaniu. Nazwijmy ją wrażliwością poetycką, choć – trzeba zaznaczyć – iż nie zawsze człowiek odczuwający w taki sposób świat realizuje się jako artysta. Mowa więc raczej o pewnej dyspozycji psychicznej wyrażającej się w intensywności doznań i rozbudzeniu wewnętrznych zmysłów, umożliwiającym wgląd w sedno przedmiotu. Poetycka wrażliwość cechująca Mertona (i jego teksty!) objawia się więc nie tyle w takim czy innym użyciu języka, co – oczywiście – pozostaje dla pisarza sprawą niezmiernie istotną i czemu trzeba będzie także poświęcić chwilę uwagi, jakoś jednak równocześnie – wtórną wobec samego sposobu odczuwania rzeczywistości. Prawdziwa poetycka wrażliwość nie polega też, jak błędnie to sobie niektórzy wyobrażają – na „poetyzowaniu”, idealizacji, marzycielstwie czy unoszeniu się w obłokach, lecz na darze widzenia – głębiej, szerzej, prościej i więcej. Jest czymś, co pozwala przy pomocy intuicji docierać bezpośrednio do istoty rzeczy, wyostrzonym wewnętrznym wzrokiem, równoznacznym z postrzeganiem ejdetycznym. Ona też, na głębszym poziomie, warunkuje u Mertona jedność doświadczenia i odpowiadającego mu języka.

Język ten, nawet wtedy gdy autor porusza zagadnienia duchowe, religijne, pozostaje językiem zwyczajnym i prostym, pozbawionym emfazy, tak częstej przy tego rodzaju tematyce. Jest to zarazem zawsze język precyzyjny i konkretny, niekiedy uciekający się do celnej poetyckiej metafory, by unaocznić doznanie, które ze swej natury trudno poddaje się werbalizacji. Jako poetę charakteryzuje Mertona dar obserwacji oraz szczególne uwrażliwienie na obraz. Cecha ta znajduje odbicie w języku jego wypowiedzi (także wtedy, gdy dotyczy dyskursu teologicznego, duchowego, religijnego). Tę właściwość pisarstwa Mertona – nasycenie obrazem – wiązać by można także z jego fascynacją sztuką fotograficzną, której zresztą również z powodzeniem się oddawał, szukając i poprzez formę czysto wizualną środków ekspresji doświadczenia duchowego, które było jego udziałem.

Nie bez przyczyny wspomniałam tu o poetyckim nacechowaniu jego tekstów. Nawet jeśli twórczość liryczna nie zajmuje najważniejszego miejsca w dorobku Mertona (choć warto zauważyć, że w Ameryce uważany jest za bardzo interesującego poetę!), to sama jego wrażliwość, spojrzenie na rzeczywistość, sposób jej przeżywania zawsze przecież pozostawały wrażliwością poety, tego, który widzi więcej, pełniej, trafniej i boleśniej. Wrażliwość taka, pozostając darem, nie przestaje być ciężarem. Nic dziwnego więc, że można spotkać w Mertonowych wyznaniach słowa o potrzebie zmiany sposobu przeżywania i reakcji wewnętrznych, o konieczności wyzwolenia się z nadmiernej wrażliwości na wszelkie, najlżejsze nawet bodźce.

Piętno poetyckiej wrażliwości nosi większość pisanych przezeń tekstów; objawia się to przede wszystkim w charakterze obrazowania.

Nigdy też, bądź prawie nigdy, wyjąwszy wczesne prace podejmowane na polecenie przełożonych, nie operuje Merton dewocyjnym slangiem czy słodkawym pobożnym szczebiotem; słowo jest u niego jak najdalsze od kościelnej nowomowy, namaszczonej, łatwej i moralizującej. Nie ma u niego żadnego śladu pretensjonalnej „barokowości”, skrywającej jakże często za wielością słów intelektualną jałowość i duchową miałkość. Pisarstwo autora Nowego posiewu kontemplacji emanuje stylistyczną czystością, jest przejrzyste, poetyckie i soczyste. Znamienna wydaje się dla Mertonowych wypowiedzi umiejętność mówienia prostym, „codziennym, „ zwyczajnym językiem o sprawach ducha. Stanowi to zarazem pewien dowód na ich pełne wkomponowanie w całokształt życiowego doświadczenia autora Siedmiopiętrowej góry.

Sądzę, że można uznać, iż posługiwanie się wzniosłym, patetycznym, pretensjonalnym, „odświętnym” (i nadętym) idiomem w komunikowaniu treści duchowo-religijnych jest spowodowane nie tyle poczuciem świętej bojaźni przed majestatem i chęcią podkreślenia szacunku wobec bóstwa, lecz często świadczy o tragicznym rozbiciu naszego życia, w którym sfera duchowa pozostaje jakoś „na zewnątrz” całej reszty rzeczywistości...

Normalność, jędrność, nierzadko specyficzny humor języka Mertona również i od tej, formalno-stylistycznej, strony poświadcza kierunek drogi piszącego mnicha, drogi ku pełnej integracji, ku jedności.... ku przezwyciężaniu sztucznego w istocie podziału na „święte” i „świeckie”.

Z jednej strony więc twórczość Thomasa Mertona ma wyraziste znamiona jego indywidualności, poetyckiej wrażliwości i głębi osobistego przeżycia duchowego, z drugiej zaś – co warto zauważyć i podkreślić – wyrasta z bogatych źródeł tradycji łacińskiej, z którą był on świetnie obznajomiony i na której wyrastał.

Merton bowiem, niezależnie od otrzymanych talentów, to człowiek o solidnym wykształceniu i szerokich horyzontach, uformowany na wielkich dziełach kultury europejskiej, znający dziedzictwo nie tylko myśli religijnej i teologicznej, ale oczytany zarówno w klasykach jak i współczesnych mu pisarzach różnych języków, który po wstąpieniu do trapistów nadal uczestniczy w żywej wymianie intelektualnej.

Wystarczy przywołać garść nazwisk, by zobrazować rozległość jego zainteresowań literackich i filozoficznych: Dante, Blake, Hopkins, Dostojewski, Bierdiajew, Pasternak, Gilson, Huxley, Maritain, Camus, Marcel, Sartre, Miłosz, Herbert, Suzuki, Andrzejewski, Rilke, Sołowjow, Cycero, Hesse, Jung, Freud, Faulkner, Orygenes, Dylan Thomas, Wergiliusz, Simone Weil, Eliot, Beckett, Seneka, Prudencjusz, Hemingway, Joyce, Pascal, Pseudo-Dionizy, święty Tomasz, Duns Szkot, Marks, Orygenes... Listę długo jeszcze można by uzupełniać i nie o to chodzi, by sporządzać w tym miejscu dokładny wykaz Mertonowych lektur, lecz by pokazać – poprzez samo to wyliczenie – jego osadzenie w kulturze i swobodę poruszania się po odległych od siebie czasowo i treściowo obszarach. Myśl Mertona w tym kontakcie z wielkimi umysłowościami żywiła się nowymi ideami, co poniekąd umożliwiało mu krystalizację własnych poglądów i ich konfrontację z odmiennymi wizjami.

Sądzę, że nie bez znaczenia jest tu i to, że dzięki rozlicznym lekturom i wciąż ponawianemu kontaktowi z najwybitniejszymi dziełami i osobowościami współczesności (również dzięki rozległej korespondencji!), Merton doskonale wyczuwał ducha swoich czasów i umiał odnaleźć właściwy ton, współgrający z wrażliwością i mentalnością tysięcy czekających na jego książki odbiorców.

O radykalnym przezwyciężeniu dualizmu między sacrumprofanum świadczy także zdecydowanie krytyczny i wysoce podejrzliwy stosunek Thomasa Mertona do kategorii pisarza katolickiego i tak zwanej literatury katolickiej. Prawdziwa katolickość oznacza powszechność. Merton nie znosił zresztą żadnych etykietek, które uważał za ograniczające i szufladkujące. W określeniu „literatura katolicka”, „pisarz katolicki” wyczuwał (idąc być może tropem myśli Eliota) element deprecjonujący, zamykający twórcę w swego rodzaju wyznaniowym getcie... Trafiać zaś chciał swym pisaniem do wszystkich, niezależnie od wyznawanej wiary, i pisać o rzeczach ważnych dla wszystkich, dla każdego człowieka na serio przeżywającego swoje życie.

Wszystko to pokazuje zarazem, że żywe przepowiadanie Chrystusa – jeśli ma być skuteczne, czyli przemieniające i poruszające najgłębsze struny – nie może odbywać się w próżni kulturowej; teologia, myśl religijna i samo głoszenie Słowa żywią się także kulturą, i same są jej niezbywalnym elementem. Jałowe, gołosłowne i nieprzekonywające dla słuchacza musi pozostać przepowiadanie zamknięte dla inspiracji płynących z duchowego i artystycznego dorobku człowieka, przepowiadanie trwożliwie uciekające przed całą sferą sztuki jako dziedziną uważaną przez tak wielu duszpasterzy za „podejrzaną”, „nieczystą” w najlepszym zaś wypadku – zbyteczną.

W tym zakresie Merton może stać się wielkim wyrzutem sumienia dla polskich księży, w szczególności zaś dla osób odpowiedzialnych za formację seminaryjną kandydatów do kapłaństwa. Oczywiście, i to trzeba w tym miejscu dopowiedzieć: słowo Mertona dlatego tak silnie oddziałuje, że wyrasta z autentycznego duchowego doświadczenia, którego jest zapisem, wyrazem i świadectwem. Bez głębi własnego doświadczenia wewnętrznego słowo to, mimo erudycji, pozostałoby najpewniej martwe, pozbawione wymiaru mistagogicznego, obecnego w całym jego pisarstwie. Mistagogią odznaczają się także świeckie teksty Mertona z zakresu krytyki literackiej.

Bodaj Czesław Miłosz w korespondencji z Mertonem podsunął mu pomysł pisania o sprawach duchowych w sposób niejako zapośredniczony, przez medium omawianego w odpowiedni sposób tekstu literackiego. Warto zwrócić uwagę na ten aspekt wypowiedzi Mertona o literaturze, w których de facto nie porzuca on wcale głównych traktów swoich zainteresowań – sprawami podstawowymi dla ludzkiej egzystencji ujmowanej w perspektywie bycia wobec niewyrażalnego i zmagań z rzeczywistością wymykającą się nazwaniu. W wypowiedziach o literaturze zapośrednicza jedynie swój dyskurs, odwołując się do medium innego tekstu i poprzez namysł nad nim odkrywając wymiar duchowy.

Jeśliby pokusić się o odpowiedź, jak Merton, u kresu drogi, pojmował swoje powołanie pisarza, to bez wielkiego ryzyka pomyłki można by przywołać jedno zdanie z listu wspomnianego już tutaj Miłosza: „Zdaję sobie sprawę, że nie ma nic ważniejszego niż znalezienie wspólnego języka z tymi, którzy poszukują w rozpaczy, przez poezję, prozę, jakimikolwiek sposobami...”

Być mnichem oznacza dla Mertona odczuwać głęboką solidarność ze wszystkim i z każdym. Poprzez słowo pisane najpełniej wyrażał i niósł tę solidarność światu.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY