ŻYCIE DUCHOWE  •  JESIEŃ 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

KRZYSZTOF WOŁODŹKO SJ

Błogosławiona kraina słabości

 


 

Teraz więc niech wasz dostatek przyjdzie z pomocą ich potrzebom, aby ich bogactwo było wam pomocą w waszych niedostatkach i aby nastała równość według tego, co jest napisane: Nie miał za wiele ten, kto miał dużo. Nie miał za mało ten, kto miał niewiele.
(2 Kor 8, 14-15)

 

 

Na małym, wybetonowanym placu, ocienionym drzewami, stoją inwalidzkie wózki; siedzące na ławkach stare kobiety spoglądają na pokracznie drepczącego człowieka. Młody chłopak asekuruje idącą o kulach dziewczynę. Słychać śpiew, akompaniament gitary, szmery rozmów. Czyjś płacz, nieartykułowane dźwięki…

Niedaleko Warszawy, przy trasie do Poznania, leży niewielka wioska, Łaźniew. Na jej skraju – kościół pod opieką księży orionistów i ośrodek, w którym każdego lata odbywają się w pięciu terminach dziesięciodniowe wczasy-rekolekcje dla osób niepełnosprawnych, dla starszych ludzi. Jeżdżę tam od czterech lat, jako opiekun, na „jezuicki” turnus.

* Świt: mnóstwo słońca (albo ponure siąpanie deszczyku) i kubek kawy. Medytacja, zmaganie się z sennością. Nie śpi już część personelu i niektórzy z podopiecznych. Jeśli są wystarczająco sprawni, samodzielnie rozpoczynają toaletę. Dla nich poranek to pierwsza potyczka z własnym ciałem, z nieporadnością, z kalectwem. Moje rozmyślanie, ich wysiłek – jak jedna modlitwa o różnych obliczach.

Cierpienia nie można ogarnąć ani rozumem, ani sercem. Cierpieniu można spróbować ulżyć. Ono jest jak noc, którą pokona tylko światło. Wiem, wszystko to trąci patosem, lecz nie wtedy, gdy moje dłonie namydlają niedołężne ciało człowieka, którym na co dzień gardzą bliscy, pozwalając, by zarastało brudem, krępującą, poniżającą nieczystością.

* Każdy gest może być jak wejście w ludzką samotność. Może zniweczyć poczucie obcości. Siedzę na ławce obok starszego mężczyzny, który na co dzień ma za towarzysza jedynie siebie, gdyż z powodu jego starości, niedołęstwa i biedy – nikt nie ma dla niego czasu. Ileż w Łaźniewie można usłyszeć historii o ludziach spędzających czas na balkonie bloku. Czym się wtedy zajmują? Liczą samochody, przechodzących ludzi… Albo wywozi się ich na działkę. Mogą wtedy, siedząc na wózku, smętnie patrzeć na pracę i zabieganie innych. „Mam takiego znajomego psa, co mnie poznaje – mówi Pan L. – I jak jestem na spacerze, to zawsze się łasi”. Krótki komentarz do życia powszedniego.

Najtrudniej jest słuchać opowieści, których nikt nigdy wysłuchać nie chciał lub nie miał na to czasu. Można wtedy czytać z samego tembru głosu, niepokoju, pośpiechu wypowiadanych zdań. Oczy chcą przykuć do siebie uwagę, dłonie szukają dotyku. Wycofać się z takiej rozmowy – to odmówić miłości.

* Bardzo lubię przypatrywać się tym spośród pracowników ośrodka, którzy przyjeżdżają tu po raz pierwszy, nie do końca jeszcze zorientowani, co im przypadnie w udziale. Czas płynie, pierwsze zaaferowanie, zaskoczenie nowym doświadczeniem przemienia się w sposób bycia, postawę, która wpływa na jakość łaźniewskiego życia. Wszystko wynika z niezwykłości relacji między podopiecznymi a ich opiekunami. Młodość naprzeciw starości; wigor, pełnia sił wobec apatii, zniedołężnienia; błyskotliwość, wielkie perspektywy życiowe w konfrontacji ze świadomością kalectwa; wózek inwalidzki jak krzyż Jezusa Chrystusa.

A przecież podział ról nie jest wcale tak jednoznaczny, jakby się można było spodziewać. Zza masek niemocy wyłaniają się twarze szczęśliwie uśmiechnięte. Tajemnica cierpienia nie zawsze jest przekleństwem. A kto w swym bólu spotyka Boga – uczestniczy w życiu pełniej niż wielu tak zwanych zdrowych ludzi.

* Są sprawy zupełnie niepojęte. Uczestnicząc w nich, zawsze jest się trochę nieświadomym ich wartości, nie wiedzącym nic o nich. Najbardziej odnosi się to do tego, co w nas dobre. Do tego, co piękne. Gdyby wydobyć z dnia powszedniego każdy uśmiech, każdy serdeczny gest, okruch bezinteresowności – do niczego nie dający się sprowadzić i nie szukający swego – ujrzelibyśmy raj. Łaźniew ma swój własny kawałek raju, dobrze schowany przed okiem ciekawskich i postronnych osób. Często też schowany przed nami, którzy tu jesteśmy. Schowany za zmęczeniem, naszą nieporadnością, niezrozumieniem, że uczestniczy się w cudzie.

No bo jakiż to cud – gdy po raz setny, z coraz większą niecierpliwością, odpowiada się na to samo pytanie niewidomej dwudziestolatki, która wygląda i mówi jak dziesięcioletnia dziewczynka.

Jakiż to cud – gdy wymienia się kilka słów ze schorowaną kobietą, spiesząc się gdzieś indziej.

Jakiż to cud – gdy się milczy, spoglądając ze współczuciem na zaleczonego schizofrenika, całymi dniami palącego papierosa za papierosem.

Jakiż to cud, gdy zakłada się buty z szyną na wpół sparaliżowanemu człowiekowi (wylew krwi do mózgu), który co chwila zaczyna płakać i nagle przestaje – by opowiadać o tym, że był w AK. Że pracował w fabryce, produkującej V2 i upijał się wespół z amerykańskimi żołnierzami po wyjściu z lagru.

* Bez Ewangelii to miejsce byłoby przechowalnią nędzy i kalectwa. Śmietniskiem. Krzywym zwierciadłem świata. Mówię – bez Ewangelii. Chrystus cierpliwy, łaskawy, który nie zazdrości, nie szuka poklasku, w którym nie ma pychy i bezwstydu, który nie szuka swego ani nie unosi się gniewem i nie pamięta złego, który jest sprawiedliwy (por. 1 Kor 13) – jest tutaj. Cierpliwy w umęczonych ciałach, faszerowanych silnymi lekami psychotropowymi, ciałach poddawanych bólowi chorób i naszym nieporadnym próbom niesienia pomocy, ciałach zarośniętych brudem; łaskawy, wielkoduszny w nocnym czuwaniu nad tymi, którym trzeba pomóc dojść do ubikacji, choć dzieli ich od niej zaledwie kilka kroków; obecny w pogodzie ducha tych, co nie są ani majętni, ani zdrowi; obecny pośród ludzi, którym nie zależy na tym, by popisywać się dobroczynnością, ale którzy żyją po prostu tym, w co wierzą; Chrystus ukryty w obnażeniu nagiego, ułomnego kobiecego ciała, gdy trzeba zrobić wieczorną toaletę, zmienić pampersa, podać basen; Chrystus spokojny we wszystkich usłyszanych gorzkich słowach, które przyjmuje się bez buntu, ze zgodą, która nie jest obojętnością; Chrystus w szczerości uśmiechu, jakim obdarza się zarówno najśliczniejszą dziewczynę z personelu, jak i śmierdzącego nikotyną, grubego starca z wiecznie trzęsącymi się rękoma i załzawionymi, smutnymi oczyma.

Codzienna poranna modlitwa dla pracowników ośrodka, Anioł Pański, koronka do Miłosierdzia Bożego, Eucharystia, Apel Jasnogórski – są wypowiedzeniem tego, co w nas ukryte. Spotkaniem Boga i człowieka w słowach i w milczeniu, w sprawowaniu przez rekolekcjonistę sakramentów.

* Czasem ma się wszystkiego dość. Tego, że trzeba dostosować swój szybki, pewny krok do czyjegoś powolnego, chwiejnego dreptania, w którym czuć strach, wysiłek i zmaganie. Czasami ma się nawet żal, że ci niepełnosprawni, chorzy ludzie nie są potulnymi owieczkami, które pozwolą zrobić ze sobą wszystko. Że nie można rozdać ról tak, by każdego postawić na z góry określonej pozycji. To dziwne, ale nawet ci najbardziej zamknięci w sobie, jakby nieobecni, dobrze wiedzą, kiedy naprawdę poświęca się im swój czas, a kiedy tylko markuje zainteresowanie. Ileż razy przekonałem się, jak łatwo zranić człowieka, gdy niby dla dobra sprawy („zrób szybko to, tamto; pójdziemy tu, tam; posiedź chwilę sam, muszę coś szybko zrobić”) postępuje się z nim jak z lalką. Chory wcale nie jest skazany na „dobroczynność”, nie jest na mojej łasce. Najdłużej (i zawsze od nowa) uczę się w Łaźniewie, jak wiele trzeba delikatności, gdy w moje ręce powierzona zostaje czyjaś godność.

* Najbardziej niewinnie na świecie śpi M. Przy włączonej lampce, cichutkiej muzyce, dobrze komponującej się z nocną porą, M. jest jak królewna swego własnego, bezwładnego państwa – Ciała i Umysłu, do którego my, obcy, prawie nie mamy wstępu. Patrzę na jej sen – tajemnica w Tajemnicy.

Za dnia, umieszczona na wózku, śmieje się do własnych myśli albo z zabawnych gestów wykonanych przed jej twarzą. Często wpatruje się w przestrzeń przed sobą wielkimi oczyma pełnymi zachwytu albo wskazuje palcem kogoś nieopodal. Gdy zostawić ją samą, siedzi osowiała lub płacze jak niemowlak. Wie, jakie odgłosy wydaje konik, piesek i krowa, cieszy się na widok znajomych twarzy. Jest znacznie starsza ode mnie. Lubię ją za jej serdeczność. I wiem, że ma poczucie humoru. Jej królestwo jest nie z tego świata i szanuję to (bolejąc zarazem), że w nim żyje. Mam też cichą nadzieję, że spotkamy się po drugiej stronie rzeczywistości, już nie tak sobie obcy, jako domownicy jednego Pana.

* Nawet tutaj trzeba się bronić przed sekciarstwem, należy pamiętać, że każdy z naszych podopiecznych jest godzien zainteresowania. Nie ma smutniejszego widoku niż opuszczony, samotnie siedzący na ławce czy wózku człowiek, rozglądający się wokół siebie, szukający czyjegoś wzroku, zainteresowania. Łaźniew często ma być rekompensatą za długie miesiące rozczarowań, życia w klatce czterech ścian pustego mieszkania. Są tacy, co potrafią przyciągnąć do siebie innych, lecz są i kobiety, i mężczyźni pozostający w cieniu (nie zawsze z własnej woli), z wielkim pragnieniem ciepła, bliskości drugiej osoby. To kwestie bardzo drażliwe, rozgrywające się w wielkim napięciu wewnątrz serc. My dostrzegamy zaledwie część wszystkich tych przeżyć, oczekiwań. Jeszcze jeden znak równości międzyludzkiej – wszystkich dotyczy pragnienie miłości, stylu realizacji własnej seksualności, zdolności do przyjaźni, intymnej zażyłości. Nie można dać się zwieść grze pozorów, nie można się łudzić, że jednym należy się mniej dobroci, a innym więcej. Łaźniew to także śpiew psalmisty: „Z głębokości wznoszę głos do Ciebie!”

* Od trasy poznańskiej do naszego ośrodka prowadzi mniej więcej kilometrowa droga, pośród pól, nieopodal której mały, wiejski cmentarzyk strzeże pokoju zmarłych. Zdecydowanie mniej spokoju mają żywi, choćby mieszkańcy Łaźniewa, którym ciekawość obraca głowy o sto osiemdziesiąt stopni, gdy na drodze spotykają kawalkadę wózków. Wiem, trudno się powstrzymać od ciekawskiego spojrzenia. Sztuka raczej w tym, by w oczach wykrzesać ciepły blask, a nie – odrazę.

Tą drogą czasem spaceruje szybkim krokiem, wyciągając przed siebie długie nogi, ponaddwumetrowy, nadpobudliwy M., którego ulubioną rozrywką jest wkładanie osobom postronnym palców w oczy bądź szarpanie ich za ubranie. M. cierpi na zanik mięśni, nikomu silnemu krzywdy nie zrobi, gorzej, gdy jego ofiarą padnie ktoś słaby, niepełnosprawny. „Nie krzywdzi nikogo umyślnie” – tłumaczy, zająkując się, jego Mama, drepcząca krok w krok za prawie trzydziestoletnim synem. Ona jest najczęstszą ofiarą jego ułomności. I stoi pod Krzyżem, podobna Maryi, wpatrzonej w cierpienie Syna.

* Błogosławiona kraina słabości. Ziemia, gdzie serce może wyzbyć się ciężaru wygodnictwa i nieustannej pogoni za sobą samym. Ziemia, gdzie dojrzewa się od rana do wieczora pośród dziesiątków drobnych spraw, jakie sprawiają, że świat jawi się innym niż dotychczas. Znam wiele relacji moich rówieśników, opiekunów, opowiadających, jak bardzo Łaźniew przemienił ich życie, ile dał im nadziei i radości. Dziesięć dni w służbie drugiemu człowiekowi, dziesięć dni na służbie u Chrystusa – to czasem więcej niż całe miesiące normalnie spędzanego życia. W drugim człowieku poznaje się własne piękno i szpetotę, odkrywając przy tym niezwykłość życia tych, którzy pozornie nic nikomu do zaoferowania nie mają.

* Najdziwniejszy jest sentyment, przywiązujący do Łaźniewa. Zdawać się może, że zajmuje on w sercu jakieś wymierne miejsce, przestrzeń nasyconą konkretnymi obrazami (pawilony chorych, kościółek, droga), które brzemienne są wspomnieniem przeżyć, emocjami. W czasie roku akademickiego siedzieliśmy z Rafałem w jego pokoju; opowiadaliśmy sobie historie codzienności, a wczesnowiosenne, blade słońce nie umiało nas ucieszyć. Nasza rozmowa zeszła na Łaźniew, dość niespodziewanie. Zamilkliśmy zupełnie na kilka minut – dotknął nas ten sam, wydobyty z patyny czasu, obraz.

* Ciało wieczorne całe jest zmęczeniem. Myślę o tych, którzy nieustannie doznają tego stanu – słabości ciała wieczornego, na które czyha ciemność, śmierć. Utkane jest z bólu, powolności, z boleści najmniejszego ruchu. Najtrudniej kochać takie ciało, nieatrakcyjne, aseksualne, jakby zbędne. A czasem tylko oczy, jak mieszkania duszy, opowiadają o czymś innym.

Gdy nadchodzi czas odjazdu, trudno ukryć smutek. Życie zamiera, co rusz przyjeżdżają samochody, by „załadować” kogoś z podopiecznych. Najtrudniejsze jest oczekiwanie – ”Czy ktoś przyjedzie mnie zabrać, czy będzie wcześniej, czy później?” Są tacy, po których nikt z bliskich nie ma ochoty przyjechać, trzeba zorganizować im transport. To straszne, to niespełnione oczekiwanie, znak samotności. Trudno jest się żegnać, tym bardziej że serce drąży niepokój – ”A co, jeśli on umrze w ciągu tego roku?” Przecież zdarzają się takie przypadki, i choć to zupełnie naturalne – to jednak żal osadza się na sercu jak popiół ze wspomnień, które już nie odżyją.

Nie warto tworzyć mitów, lepiej uczestniczyć w życiu. Parę zapisanych stron – to jeszcze za mało, by pojąć to miejsce, ludzi, którzy je tworzą. Wiem tylko tyle, że na co dzień mojej głupocie i egoizmowi, natarczywemu szukaniu własnych korzyści i żądzy sukcesu wychodzi naprzeciw bogactwo Łaźniewa, czyli ludzie stamtąd, którzy ślą pocztówki zapisane kulfoniastymi literami; którzy potrafią powiedzieć przez telefon tyle dobrych słów, że aż wstyd człowiekowi, bo nie zasłużył. Ludzie, którzy w ciągu roku modlą się za nas, niby zdrowych, którzy na co dzień dźwigamy swoje chore życie pełne powierzchowności i rutyny. Bo Łaźniew – to cudowna wymiana darów, komunia, o jakiej pisał święty Paweł: ich bogactwo przyjdzie wam z pomocą w waszych niedostatkach.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY