Nadzieja poddawana próbom
WIERNOŚĆ MAŁŻONKOWI NIEWIERNEMU

 

Po piętnastu latach małżeństwa żona oświadczyła mi najzupełniej nieoczekiwanie, że wniosła pozew o rozwód. Od półtora roku byłem za granicą. Wypchnęła mnie tam ciągłym narzekaniem, że nasza sytuacja materialna jest nie do wytrzymania. Myślę, że wtedy nie była jeszcze związana z tym mężczyzną, raczej wypchnęła mnie za granicę jej chciwość. Przez ten czas jeden raz odwiedziłem rodzinę, wszystko zastałem w porządku, w każdym razie nie zauważyłem niczego podejrzanego. W ogóle wydawało mi się, że jesteśmy małżeństwem udanym. Kiedy wróciłem, żona bez mrugnięcia okiem oświadczyła mi, że kocha innego i żąda rozwodu. To był dla mnie szok. Nie pomogły żadne perswazje. Żeby już szybciej mieć to wszystko za sobą, zgodziłem się na rozwód bez orzekania o winie.

Nigdy bym się nie domyślił, że jest w niej tyle zła. Nie odczuwa żadnego wyrzutu, że tak ciężko mnie skrzywdziła. Twierdzi, że ponieważ mnie już nie kocha, to jej postępowanie jest bez zarzutu, inaczej byłaby hipokrytką i tylko byłoby nam coraz duszniej w naszym małżeństwie. Dalej mieszkamy razem, ona na soboty i niedziele wyjeżdża do swojego pana, bo on za kilka miesięcy przenosi się do innego miasta i wtedy zamieszkają razem. Ksiądz może sobie wyobrazić, jak ja to wszystko przeżywam. Jeździ tam razem z naszym jedynym dzieckiem (wytęsknionym, ukochanym, ma dopiero siedem lat, bo długo nie mogliśmy mieć dziecka). Ono, jak to dziecko, bardziej związane z matką, zresztą przez półtora roku nie było mnie przecież w domu.

Nie na tym jednak kończy się mój dramat. W swojej niedoli poznałem dziewczynę. Była dla mnie psychicznym oparciem w najgorszych chwilach, toteż bardzo do niej przylgnąłem. No cóż, ale jestem wierzącym katolikiem i czuję się nadal związany z poprzednią żoną, a w każdym razie nie czuję się wolny. Żona takich skrupułów nie ma, przekreśliła całą swoją religijność, do kościoła przestała chodzić. Z tym swoim typem wzięła ślub cywilny, no i wszystko gra. A co ja mam zrobić? Ja, który nie ponoszę żadnej winy, chyba że byłem za dobry? Czy do końca życia mam się męczyć? Za co? Jestem jeszcze młody, zdrowy, normalny. W celibacie żyć nie potrafię, więc pod tym względem nie mogę obiecać poprawy przy spowiedzi. Czy nie byłoby jakoś czyściej związać się cywilnie z kochaną osobą i jakoś ułożyć sobie życie? Tak, ale wtedy nie będę dopuszczony do sakramentów świętych, a to byłaby dla mnie tragedia.

Ciężko robi się na sercu, kiedy się człowiek dowiaduje, że znowu zawaliło się jakieś małżeństwo, które, również z czysto ludzkiego punktu widzenia, miało wszystkie cechy związku trwałego! Żeby przynajmniej tyle dobra z tego rozwodu wynikło, że Pan -- dzięki swoim bolesnym doświadczeniom -- komuś innemu pomoże powstrzymać się przed błędami, jakie wy popełniliście!

Myślę, że uświadomienie sobie tych błędów jest dla Pana poniekąd obowiązkiem wiary. Tak łatwo, niestety, życie Pana może się ześlizgnąć w takim kierunku, że zacznie się Panu wydawać, iż rozwód jest czymś normalnym, a stanowisko Kościoła na ten temat będzie Pana coraz więcej denerwować. Proszę mi wierzyć, że jest to realne niebezpieczeństwo, przed którym Pan obecnie stoi. Żeby tego niebezpieczeństwa uniknąć, musi Pan zobaczyć możliwie w całej prawdzie to wszystko, co was doprowadziło do rozwodu. Niejako nagrodą za tę gotowość zobaczenia własnych błędów będzie to, że Bóg pozwoli Panu przyczynić się do uratowania jakiegoś innego małżeństwa, które znalazło się w podobnym kryzysie.

Pierwszy błąd popełnił Pan, zgadzając się na tak długą separację od żony. Powiada Pan, że wypchnęła Pana za granicę jej chciwość. Kto wie, może w ten sposób objawiało się w niej poczucie, że jest za mało kochana. Jak ktoś zauważył: ludzie, którzy kochają i czują się kochani, nie mają żadnych kłopotów z przyjęciem słów Apostoła Pawła: "mając żywność i odzienie, i dach nad głową, bądźmy z tego zadowoleni!" (1 Tm 6,8) Dopiero kiedy człowiekowi brak miłości, zaczyna on szukać innych zabezpieczeń: jeden zaczyna ponad miarę zabiegać o rzeczy materialne, inny pragnie imponować ludziom albo się im przypodobać, albo budzić w nich strach, a jeszcze inny angażuje się nadmiernie w sprawy może i ważne, ale kosztem spraw ważniejszych.

Gdyby zatem miał Pan tę mądrość, którą ma Pan dzisiaj, po szkodzie, być może zauważyłby Pan w narzekaniach żony na waszą sytuację materialną (zdaniem Pana, niesłusznych) sygnał, że coś w waszym małżeństwie się psuje. I być może udałoby się wtedy Panu tchnąć nowego ducha w wasze małżeństwo, tak że żona nawet by się nie spostrzegła, jak przestałaby narzekać i wysyłać Pana za granicę.

Jednak skoro już Pan za granicę wyjechał, to nie powinien Pan tam siedzieć tak długo. W życiu wygłosiłem jakieś dziesięć serii rekolekcji dla Polaków za granicą i widziałem z bliska co najmniej sto tragedii rodzinnych, spowodowanych przedłużającą się separacją małżonków. Znajomi zarzucają mi nawet, że jestem w tym punkcie przeczulony, bo kiedy tylko dowiaduję się o takim rozdzieleniu małżonków, gorąco namawiam do skrócenia tej separacji oraz do zwiększenia sygnałów wzajemnego przywiązania i miłości.

Wydaje mi się ponadto, że błędem była Pańska zgoda na rozwód. Zdarza się niekiedy, że czterdziestoletnia mężatka (albo jej mąż) zakochuje się w kimś trzecim. Kto wie, czym jest małżeństwo, zachowa się wówczas tak, jak powinno się zachować w innych pokusach, mianowicie będzie się starał nie podsycać tej pokusy, a na jej ewentualne ataki będzie reagował spokojnie i bez paniki, najlepiej modlitwą.

Z listu Pańskiego wynika, iż żona zachowała się inaczej: zakochanie się pozamałżeńskie zachęciło ją do ułożenia sobie życia z innym mężczyzną. Emocjonalne zaangażowanie się w tego człowieka spowodowało w niej -- fałszywą, jak sądzę -- świadomość, że już Pana nie kocha. Dlatego myślę, że była to świadomość fałszywa, bo przecież nie było w historii waszego małżeństwa wydarzeń, które by wskazywały na jego ruinę. Jeśli zapach kapusty bierze górę nad zapachem ambry, nie znaczy to, że ambra wywietrzała. Właśnie tej mądrości Panu zabrakło. Zraził się Pan nieskutecznością swoich perswazji i swoją szybką zgodą na rozwód właściwie nie dał Pan żonie szansy powrotu do duchowej przytomności.

Niestety, oboje (jeśli dobrze zrozumiałem Pański list) kierowaliście się jakimiś pogańskimi dogmatami. Żona uwierzyła w pogański dogmat, że jak się pokochało kogoś innego, to już wolno męża porzucić. Pan postąpił zgodnie z pogańskim dogmatem, że jeśli współmałżonkowi ogromnie zależy na rozwodzie, to nie należy mu tego utrudniać. Pańska niezgoda na rozwód -- jeśliby wynikała z nadziei nawet wbrew nadziei -- mogłaby wasze małżeństwo uratować. A już w każdym razie byłaby ważnym, choć trudnym darem miłości wobec żony: może właśnie dzięki temu żona zrozumiałaby, przynajmniej kiedyś, że jej spokój moralny po tym wszystkim, co zrobiła, jest czymś bardzo niepokojącym.

Najwięcej w tej sytuacji może ucierpieć wasze dziecko. Pomińmy te szkody, jakie zagrażają dziecku z rozbitej rodziny, o których piszą psychologowie, bo o tym może się Pan dowiedzieć gdzie indziej. Zwrócę uwagę tylko na to jedno, że Pańskie dziecko zapewne już otrzymało całkiem bogate wtajemniczenie w różne pogańskie dogmaty na temat małżeństwa. Zapewne już wie o tym, że jeśli mąż przestanie kochać żonę lub żona męża albo jeśli się bardzo pokocha kogoś innego, to wtedy wolno się rozejść, bo przecież każdy człowiek ma prawo do szczęścia. Jeśli się Pan zwiąże z nową partnerką, dziecko otrzyma następne potwierdzenie, że rozwody i kolejne małżeństwa są czymś normalnym i trzeba je przyjmować ze zrozumieniem. Kto wie, może z czasem stanie się jeszcze bardziej postępowe i zacznie uważać, że w gruncie rzeczy to coś bardzo nudnego mieć przez całe życie jednego i tego samego małżonka. Trudno przewidzieć, jak będzie działał zmysł moralny u kogoś, komu mocno namieszano w głowie już na samym początku życia.

Proszę Pana, my nigdy nie wygrzebiemy się z pogańskich dogmatów, które tak nas niszczą, jeśli nie opowiemy się jasno po stronie dogmatów Bożych. Może właśnie Pańska wierność zawartemu małżeństwu stanie się tym świadectwem, które w duszy waszego dziecka zdobędzie sobie ostatni głos i w ten sposób ocali je Pan przed moralną dezorientacją w sprawie tak ważnej, która niedługo jego samego będzie dotyczyła.

Jak Panu wiadomo, Kościół stanowczo prosi małżonków, których małżeństwo uległo rozbiciu, aby za życia współmałżonka nie wchodzili w nowe związki. Wierzymy bowiem Chrystusowi, że Jego zasada: "co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela", stoi na straży naszego dobra. Dokładniejsze omówienie nauki Bożej na ten temat znajdzie Pan w liście pt. "Czy Ewangelia dopuszcza rozwód?" w książce pt. Szukającym drogi.

Zwłaszcza jeden pogański dogmat musi Pan w sobie przezwyciężyć, ażeby mógł Pan pójść za tą nauką Bożą, tak trudną dla Pana w tej chwili: że bez kobiety żyć Pan nie potrafi. Ufam, że w ciągu półtorarocznego pobytu za granicą nie zdradzał Pan jednak żony. To prawda, że wtedy to było coś zupełnie innego, to była samotność tylko zewnętrzna. Teraz staje przed Panem perspektywa samotności niewyobrażalnie trudniejszej i zgniecie ona Pana albo przemieni w kłębek goryczy, jeśli nie napełni jej Pan jakimś głębszym sensem. Jednak ten świat jest naprawdę Boży i jeśli Bóg dopuścił na Pana tę próbę, to On sam roztoczy opiekę nad Pańską samotnością i podpowie Panu taki sposób życia, aby ono było naprawdę dla innych, mimo że samotne.

Wiem, że to, co teraz powiem, zabrzmi w Pańskich uszach naiwnie, ale niech Pan nie odrzuca natychmiast tej myśli: Jeszcze mieszkacie razem, może jeszcze teraz, w najzupełniej ostatnim momencie, małżeństwo dałoby się uratować. Może właśnie związek z tamtą dziewczyną gasi w Panu przedwcześnie nadzieję nawet wbrew nadziei. Znacznie większe cuda zdarzają się na świecie. A nawet gdyby żaden cud w Pańskim małżeństwie nie nastąpił, ten jeden cud zdarzy się na pewno, jeśli tylko będzie go Pan chciał: że Jezus będzie dla Pana Kimś ważniejszym niż najbardziej nawet atrakcyjna perspektywa ułożenia sobie życia bez Niego.

W bardzo głębokich słowach zachęca skrzywdzonych małżonków do takiej postawy Jan Paweł II w swojej adhortacji Familiaris consortio: "Samotność i inne trudności są często udziałem małżonka odseparowanego, zwłaszcza gdy nie ponosi on winy. W takim przypadku wspólnota kościelna musi go w szczególny sposób wspomagać, okazywać mu szacunek, solidarność, zrozumienie i konkretną pomoc, tak aby mógł dochować wierności także w tej trudnej sytuacji. Wspólnota musi pomóc mu w praktykowaniu przebaczenia, wymaganego przez miłość chrześcijańską, oraz w utrzymaniu gotowości do ewentualnego podjęcia na nowo poprzedniego życia małżeńskiego.

Analogiczny jest przypadek małżonka rozwiedzionego, który -- zdając sobie dobrze sprawę z nierozerwalności ważnego węzła małżeńskiego -- nie zawiera nowego związku, lecz poświęca się jedynie spełnianiu swoich obowiązków rodzinnych i tych, które wynikają z odpowiedzialnego życia chrześcijańskiego. W takim przypadku przykład jego wierności i chrześcijańskiej konsekwencji nabiera szczególnej wartości świadectwa wobec świata i Kościoła, który tym bardziej winien mu okazywać stałą miłość i pomoc, nie czyniąc żadnych trudności w dopuszczeniu do sakramentów" (nr 83).

Ufam, że wielu czytelników tego listu pomodli się za Pana najszczególniej, aby w tej tak trudnej dla siebie sytuacji umiał Pan wybierać po Bożemu, a nie w duchu tego świata. Rzecz jasna, również swoją modlitwę serdecznie Panu obiecuję.

 

Nadzieja poddawana próbom: spis treści

 

 

 


początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz