Łagry -- za "Fatimę"
II. Droga do kapłaństwa

 

Czy będąc w Rydze, nie usiłowałeś wstąpić tam do seminarium duchownego?

Oczywiście, że tak. Po roku pobytu w Rydze złożyłem podanie o przyjęcie do seminarium. Rektor przyjął mnie ale władze świeckie nie wyraziły na to zgody. W owych czasach takie pozwolenie było bezwzględnie potrzebne, by młody człowiek mógł rozpocząć naukę w seminarium.

 

Czyli były to już nie tylko "sygnały opieki", ale pierwsze bariery, by nie powiedzieć pęta. Co w tej sytuacji postanowiłeś robić?

Odbyłem z księdzem rektorem długą rozmowę. Powiedziałem mu, że będę śpiewał w chórze kościelnym przy parafii, której on był proboszczem i będę eksternistycznie zdawał egzaminy. Ksiądz rektor powiedział, że to jest absolutnie niemożliwe. By zostać księdzem -- mówił -- oprócz wiedzy, potrzebna jest jeszcze formacja, czyli duchowe przygotowanie do kapłaństwa.

 

Co zrobiłeś po takim jego oświadczeniu?

Poszedłem do kleryków wypożyczyłem skrypt z łaciny i za pół roku przerobiłem więcej materiału niż klerycy. Potem poprosiłem księdza rektora, by mnie przeegzaminował. On bowiem uczył łaciny. Egzamin wypadł nadzwyczaj dobrze. Ksiądz rektor powiedział nawet, że opanowałem materiał lepiej niż klerycy. Potem klerycy mi pożyczyli drugi skrypt do egzaminu z Pisma świętego. Było to "Introductio Generalis in Scriptura Sacra". Egzamin ten trzeba było zdać po łacinie. Gdy się do niego przygotowałem poszedłem znowu do księdza rektora, by mnie przesłuchał z tego materiału. Egzamin ten musiałem powtórzyć, gdyż mówiłem trochę po łacinie, a trochę po łotewsku. Do powtórki tak się przygotowałem, że praktycznie cały skrypt umiałem na pamięć. W ten sposób miałem już zdane dwa egzaminy. Trzeci egzamin przygotowałem z filozofii. Była to ontologia, logika i krytyka. Na ten egzamin poszedłem do przyjaciela księdza rektora, którego wcześniej poznałem.

-- Dlaczego chcesz zdawać te egzaminy -- zapytał mnie profesor? -- Wie ksiądz profesor -- mówiłem -- nie mogę obecnie wstąpić do seminarium, ale być może, w przyszłości zaistnieje taka możliwość i wtedy będę już miał kilka egzaminów zaliczonych. -- Ale ja ci nie mogę dać żadnego zaświadczenia. Wiesz przecież jakby to się skończyło dla mnie i dla seminarium, gdyby ono wpadło w ręce KGB? Już wtedy zdawałem sobie sprawę z tego, że groziło to zamknięciem seminarium i zsyłką księdza profesora. -- Mnie żadnego zaświadczenia nie potrzeba -- oświadczyłem. Wtedy on przyjął ode mnie egzamin. Ontologię, logikę i krytykę, czyli cały materiał. Zdałem go na piątkę. Potem chodziłem kolejno do innych profesorów i zdawałem egzaminy. I tak w ciągu kilku lat pozdawałem egzaminy ze wszystkich przedmiotów.

 

Gdzie i kiedy się uczyłeś?

Wstawałem o godz. 5.00 i uczyłem się przed pójściem do pracy. Gdy była taka możliwość, brałem ze sobą skrypty na dźwig i w chwilach jakiegoś przestoju lub z powodu wichury, kiedy trzeba było przerwać załadunek uczyłem się do egzaminu. Kabina mieściła się na wysokości 17 metrów nad ziemią. Byłem sam. Nikt nie widział ani słyszał, co ja robię i czego się uczę. Nikt mi nie przeszkadzał.

 

Myślę, że wszystko ci tak dobrze szło, bo uczyłeś się tak blisko nieba.

Ksiądz żartuje, ale tak naprawdę, było to dobre miejsce na naukę. Byłem sam, nie musiałem z nikim rozmawiać -- było cicho.

 

Czy do KGB nie doszło, że ty masz kontakt z seminarium i zdajesz egzaminy?

Niestety, kagiebiści dowiedzieli się o tym. Nie bardzo wiem jaką drogą. Prawdopodobnie wygadał się jakiś kleryk. KGB zaczęło przesłuchiwać profesorów, że przygotowują eksternistycznie do święceń jakiegoś Stanisława. Profesorowie stanowczo zaprzeczyli, że nic nie wiedzą o jakimś Stanisławie.

 

Skąd się wziął Stanisław? Przecież ty masz na imię Józef?

Tak i nie. Okazało się, że KGB miało rację. W dokumentach, jakie mi wystawiono, gdy wyjeżdżałem z domu, pomyłkowo, zamiast Józef wpisano mi Stanisław.

 

Czyli KGB się nie myli...

Niestety, nie. Gdy rozmowy z profesorami niczego nie dały, oficer KGB przyszedł do mnie, do pracy i powiedział, że musi ze mną porozmawiać.

 

Czyli przestały to być już tylko sygnały i pętla zaczęła się zaciskać wokół ciebie.

Rzeczywiście tak było. Kagiebista zaprosił mnie do hotelu, gdzie na mnie czekał jego kolega -- kapitan z KGB, który na wstępie mi powiedział: -- My wiemy, że chodzisz do seminarium i zdajesz egzaminy. Zaprzeczyłem, co do egzaminów ale powiedziałem, że owszem chodzę do seminarium, bo tam są moi koledzy. -- Czy chciałbyś wstąpić do seminarium? -- zapytali. Odpowiedziałem twierdząco. Wtedy oni zaproponowali mi pomoc w dostaniu się do seminarium pod warunkiem, że będę z nimi współpracował. Zdecydowanie odmówiłem. Jeszcze kilka razy wzywali mnie na takie spotkanie. Pewnego razu trzymali mnie od 14.00 do 19.00 godziny wieczorem. W końcu powiedziałem im, że ja nie mogę się z nimi spotykać, ponieważ mam obowiązki zawodowe i nie mam czasu. I wtedy dali mi spokój.

 

Czy nie sądzisz, że mimo tej inwigilacji i nękania oni już inaczej, czyli nie tak brutalnie, odnosili się do ciebie?

Istotnie, ma ksiądz rację. W tym okresie, a były to czasy Czernienki, KGB czuwało, ale sposób "załatwiania spraw" uległ wyraźnemu złagodzeniu. Jednak cel pozostał ten sam: Nie dopuścić do odrodzenia się religijności wśród ludzi.

Po roku pracy na dźwigu zdarzył się wypadek. Zapalił się skład bawełny, który był usytuowany w pobliżu kilku dźwigów. Idąc do stołówki razem z kolegami zauważyliśmy, że z tego składu wydobywa się dym. Zaczęliśmy krzyczeć, że się pali.

 

Jaka była przyczyna tego pożaru?

Skład podpaliła pewna kobieta, która przewidując zamieszanie, jakie z tego powodu wyniknie, myślała że uda się jej wejść na pokład jakiegoś zagranicznego statku i uciec z Łotwy. KGB podejrzewało jednak nas, że to myśmy spowodowali ten pożar. Badali tę sprawę około trzech miesięcy. W końcu winę złożyli na mnie. Przesłuchali trzysta osób, pytając, gdzie ja byłem, co robiłem. Pytali nawet o godziny, w której wychodziłem z kabiny dźwigu? Jak długo przebywałem poza nią. Potem wezwali mnie do KGB i powiedzieli: -- Przyznaj się, że to ty podpaliłeś. Wtedy odpowiedziałem bardzo ostro: -- Ja nie jestem Murzynem i niewolnikiem z nad Missisipi. Jeżeli uważacie, że jestem przestępcą, z powodu tego, że chcę się uczyć na księdza, to mnie zastrzelcie. Proszę bardzo strzelajcie. Po tej mojej reakcji oni zmiękli i zaczęli mówić, żebym im pomógł wykryć sprawcę podpalenia. Wtedy powiedziałem: -- To, co ja mogłem, to zrobiłem. Powiadomiłem z kolegami o pożarze. Więcej nie mogę.

 

Mój Boże, jakie to były czasy i jakich pretekstów czepiało się KGB. Ale, gdyby cię przesłuchiwano wiele lat wcześniej, to za taką odzywkę, co najmniej wybito by ci zęby i połamano żebra. Co było dalej?

Po tych przesłuchaniach przerwałem studia na dwa lata. Chciałem, by wszystko ucichło. Zacząłem znowu jeździć z chórem po Łotwie i Litwie. Chodziłem też na wesela i zabawy do Łotyszów, by oddalić podejrzenia. W roku 1966 przyjęto mnie do seminarium.

 

Czyżby przewidywania księdza Wysokińskiego i twoje spełniły się, i nastały lepsze czasy?

Tak i nie. Przyjęto mnie oficjalnie, ale przez pomyłkę.

Ten kagiebista, który się mną "opiekował" był na urlopie i w KGB zapomniano o mnie. Gdy on wrócił zażądano, bym opuścił seminarium. W seminarium byłem od września do grudnia 1966 roku. Potem kanclerz kurii, późniejszy arcybiskup, ksiądz Jan Pujat powiedział mi, że był telefon z KGB, i muszę opuścić seminarium. I tak się skończyła moja formacja seminaryjna. Jestem chyba jednym z niewielu księży, a może nawet jedynym, który był najkrócej w seminarium.

 

Czy nadal pracowałeś na dźwigu w Rydze?

Tak. Porozumiałem się jednak w tym czasie z księdzem Chomickim, który był wtedy proboszczem w Murafie. Ksiądz Chomicki jadąc do rodziny w Białymstoku zatrzymał się na krótko w Rydze. W czasie tej rozmowy powiedział, że pomoże mi otrzymać święcenia, jeżeli zdam egzaminy w Polsce i podporządkuję się jego decyzjom. Bardzo się tym ucieszyłem i przyrzekłem mu, że w stu procentach wykonam to, co on mi każe. W toku jednak dalszej rozmowy wyszło, że ja mam jechać do niego do Murafy. Będę tam organistą i po kryjomu będę zdawał pozostałe egzaminy. Na to nie mogłem się zgodzić. Powiedziałem, że tak długo nie wyjadę z Rygi, dopóki nie pozdaję wszystkich egzaminów. W końcu on na to przystał. W 1967 roku zdarzył się cud.

 

Jaki cud? Co się stało?

Otrzymałem paszport i pozwolono mi wyjechać do Polski. W Polsce przebywałem czterdzieści dni. Z księdzem Chomickim byliśmy u księdza kard. Stefana Wyszyńskiego. Spotkaliśmy się z nim na Jasnej Górze. Ksiądz Kardynał polecił mnie księdzu Kobyłeckiemu w Lublinie. Zwolnił mnie z egzaminów i poręczył za mnie, dopuszczając tym samym do święceń. Pojechaliśmy do księdza Kobyłeckiego, ale było już za mało czasu -- tylko trzy dni, by przygotować się do święceń. W tej sytuacji powiedziano mi, żebym przyjechał do Polski w następnym roku i wtedy otrzymam święcenia. Niestety, władze sowieckie nie pozwoliły mi na wyjazd do Polski -- nie otrzymałem paszportu. KGB już chyba wiedziało, o co chodzi. Ksiądz Chomicki nalegał, żebym przyjechał do niego, zapewniając, że tam otrzymam święcenia. Ale ja odmówiłem. Powiedziałem, że dopóki nie będę miał konkretów, między innymi pracy i mieszkania, to nie mogę wyjechać z Rygi.

W czasie urlopu pojechałem do matki, która dalej mieszkała w Murafie i ciężko chorowała. Ona koniecznie chciała wiedzieć, czy uczę się na księdza, czy nie? Czy otrzymam święcenia, czy nie? Moi koledzy zostali już wyświęceni, a ja nie. To jeszcze bardziej mamę zaniepokoiło. Postanowiłem wszystko utrzymać w wielkiej tajemnicy. Matka uczestnicząc we Mszach świętych prymicyjnych moich kolegów, zapłakiwała się myśląc o mnie. Mówiłem matce, że KGB nie pozwala mi wstąpić do seminarium... W końcu pożegnałem się z matką i wyjechałem do Rygi. Matka zmarła w 1969 roku.

 

 
I. DZIECIŃSTWO III. ZAWIROWANIA


początek strony
© 1996-1997 Mateusz