TĘSKNOTA I GŁÓD II. CZY SYTUACJA BEZ WYJŚCIA?

 
JAN GRZEGORCZYK

13. Szukać tego, co zagubione...

(Rozmowa z ojcem Janem Nepomucenem Brzaną, duszpasterzem małżeństw niesakramentalnych w kościele Ojców Karmelitów Bosych pod wezwaniem Św. Józefa w Poznaniu)

Jan Grzegorczyk: Jak doszło do tego, iż zajął się Ojciec duszpasterstwem osób rozwiedzionych?

o. Jan Nepomucen Brzana: Przez siedem lat zajmowałem się w Lublinie dziećmi z rodzin rozbitych, rodzin alkoholików, narkomanów, dziećmi przeżywającymi różne problemy religijne. Gdy przeniesiony zastałem do Poznania i rozmawiano o potrzebie tworzenia duszpasterstw środowiskowych, zgodziłem się poprowadzić duszpasterstwo osób rozwiedzionych. Jest ono jakby kontynuacją mojej poprzedniej pracy. Duszpasterstwo skupia ludzi żyjących w różnego typu związkach, poza ich sakramentalnym związkiem małżeńskim i nie mogących do niego z rozmaitych względów wrócić. Oczywiście badamy każdą sytuację osobno, ale najczęściej powrót do sakramentalnego związku jest niemożliwy. Z reguły są dzieci z drugiego związku albo małżonek sakramentalny jest związany z kimś innym. Trzeba uznać ten fakt, nie można na to zamykać oczu i formułować "pobożnych" postulatów w oderwaniu od tej sytuacji.

J.G.: Czy duszpasterstw tego typu w Polsce jest więcej?

o. J.N.B.: Słyszałem o trzech: w Gdańsku, Lublinie i w Warszawie. Z tym że w Gdańsku jest to duszpasterstwo typu rekolekcyjnego. Z tego, co usłyszałem od prowadzącego je ojca kapucyna, polega ono na głoszeniu raz do roku rekolekcji dla tej grupy ludzi i udzielaniu później pomocy duszpasterskiej zainteresowanym, gdy się zgłaszają.

J.G.: Jaki jest stosunek hierarchii kościelnej do duszpasterstw osób rozwiedzionych?

o. J.N.B.: Trudno mi coś na ten temat powiedzieć. W diecezji, w której pracuję, nie spotkałem się ani z naganą, ani też z jakąś zachętą czy propozycjami. Natomiast w lecie ubiegłego roku zostałem zaproszony przez biskupa pomocniczego warmińskiego, ks. prof. Juliana Wojtkowskiego, na VI Warmińskie Dni Duszpasterskie, gdzie byłem bardzo życzliwie przyjmowany i gdzie dzieliłem się moimi doświadczeniami, zresztą bardzo skromnymi. Nie mamy w Polsce żadnych gotowych wzorów, tradycji w pracy z tego typu grupami.

J:G.: Jaki zasięg ma duszpasterstwo?

o. J.N.B.: Zależy mi raczej na ludziach z Poznania i okolic, jako że nasze spotkania odbywają się co tydzień, a więc w przypadku osób spoza Poznania dojazdy byłyby mało realne i w efekcie praca niesystematyczna. Uważam, że aby poważnie myśleć o pracy z ludźmi rozwiedzionymi, w każdym większym mieście winno być takie duszpasterstwo.

J.G.: Kto i z jakimi oczekiwaniami trafia do duszpasterstwa?

o. J.N.B.: Przychodzą zarówno starsze, jak i młodsze małżeństwa. Przeważa inteligencja, docierają także ludzie z niższym wykształceniem. Wiele osób chce po prostu wybadać, czym jest to duszpasterstwo, i po jednej rozmowie czy spotkaniu w grupie wykruszają się. Zależy im raczej na zbadaniu możliwości kościelno - prawnego zalegalizowania ich powtórnego związku. Dowiadują się, że w prawie nic się nie zmieniło, i że nie mogą liczyć na jakieś "ulgi". Tych jednak, którzy przychodzą tylko się zorientować, jest mniej, bo kontakt z księdzem wymaga mimo wszystko mobilizacji i większości po prostu się nie chce. Natomiast ludzie, dla których ten problem stanowi istotę ich duchowych zmagań - przyjdą. W szukaniu odpowiedzi na swe dramatyczne pytanie angażują się często bez reszty. Naturalnie tych, którzy nie zastanawiają się nad religijnymi konsekwencjami zburzenia swego sakramentalnego związku, jest zdecydowana większość.

Tym najgłębszym motywem, dla którego tu przychodzą, jest troska o zbawienie. Ludzie ci przeżywają różne lęki spowodowane niekiedy obawą o to, że w chwilach ostatecznych będą osamotnieni, pozbawieni możliwości przyjmowania sakramentów i dostępu do Pana Boga. Przychodzą zazwyczaj z tragicznym pytaniem, czy są już potępieni. Szukają uspokojenia. Często mają przykre doświadczenia w kontaktach z księżmi. Czasami zostali z góry potraktowani jako gorszyciele itp., bez wnikania w ich jednostkowy los. Dano im może do zrozumienia, iż chodzenie do kościoła nie ma większego sensu. Niekiedy słyszą, że udział we Mszy świętej bez przyjmowania Komunii mija się z celem. Ksiądz może chce powiedzieć coś innego, ale oni te słowa biorą do siebie i bardzo poważnieje przeżywają. Często w konfesjonale, gdzie przecież ci ludzie trafiają, gdy próbują opowiedzieć o swoim życiu, napotykają mur, są odsyłani. A przecież wina ich za tragiczną sytuację, w jakiej się znaleźli, jest różna, niekiedy jej w ogóle nie ma. "Trzeba by rozpruć serce człowieka, by zobaczyć, czego doświadczył" - powiedział jeden z uczestników naszych spotkań. Zdarza się, że kierowani jakąś gorliwością i troską o rezonans moralny kapłani omijają tych ludzi przy kolędzie, tworząc z nich inną kategorię. "W rym domu nie można się modlić, bo tu rządzi diabeł" - powiedział ksiądz jednemu z naszych małżeństw podczas kolędy. Opowiadano mi to z płaczem. Rozumując w ten sposób, nie moglibyśmy się modlić praktycznie nigdzie.

J.G.: Trudno mi to zrozumieć, bo przecież zasięg zjawiska, jakim jest rozpad małżeństw, ma tak wielki wymiar, że trudno je tuszować, izolować, uważać za margines, który wystarczy przykryć, by się nie rozprzestrzenił. Optymistycznie rzecz biorąc, rozpada się w Polsce co piąte małżeństwo. A przecież rozwody są tylko czubkiem góry lodowej, jaką jest patologia małżeństwa. Niebezpieczeństwem rozpadu dotknięty jest znacznie większy ich procent. Małżeństwo kończy się często duchową separacją czy wrogością i wspólnym mieszkaniem ze względu na interesy bądź dzieci. Niekiedy kończy je śmierć czy samobójstwo jednego z małżonków. Tych spraw nie wlicza się w statystykę rozwodów.

o. J.N.B.: Tak, jest to niezrozumiałe. Jan Paweł II mówi wyraźnie, iż rozwody są plagą. Zalicza je do tych sytuacji trudnych, którymi winniśmy się ze zdwojoną troską interesować, opiekować. Wśród wielu osób w Kościele pokutuje błędne mniemanie, że tego typu duszpasterstwa będą jak gdyby "rozmiękczać", niszczyć motywacje osób przeżywających trudności w małżeństwie, stwarzać chęć pójścia na łatwiznę. Niektórzy - powiadają oni - zaczną myśleć w ten sposób: "Po cóż mam walczyć, zmagać się ze swym losem, nieudanym małżeństwem. Kościół i tak zajmuje się tymi, którzy zerwali swe związku sakramentalne. Będę mógł sobie życie jakoś inaczej ułożyć, nadal być w Kościele, a tego piekła już dalej znieść nie mogę". Tak może być, gdy będziemy milczeć na ten temat. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że duszpasterstwo służy ludziom "chorym". Zainteresowani muszą wiedzieć, że może ono im służyć pomocą, ale ich problem się ani nie zmienia, ani nie zmniejsza.

J.G.: A czy według Ojca ludzie, którzy przychodzą do duszpasterstwa, te obawy potwierdzają?

o. J.N.B.: Nie, przeciwnie. Są to osoby, które doskonale rozumieją swoją sytuację. W większości przypadków oceniają siebie zbyt surowo. Tym ludziom trzeba podnosić głowy, bo trudno im uwierzyć; że są nadal dziećmi Bożymi. Oczywiście, są i tacy, którzy chcą swoją winę przenieść na Kościół, ale dlatego też nazywamy to wszystko sytuacjami trudnymi. I Kościół ma obowiązek tym ludziom pomagać, tłumaczyć.

Trzeba z nimi poszukiwać, dawać im tę wiarę, która należy się każdemu człowiekowi. Nie jest to łatwe, gdyż ci ludzie są nieufni. Towarzyszy im jakieś przeświadczenie, że to nasze duszpasterstwo jest czymś nieformalnym, by nie powiedzieć nielegalnym. Że owszem, znalazł się jeden ksiądz, który chce być lepszy od innych, lituje się nad nimi, ale w gruncie rzeczy te ich poszukiwania nie są przez Kościół akceptowane. Nie dociera do nich głos Kościoła, który określiłby jasno ich sytuację. Oni chcą być pewni, że to duszpasterstwo może ich dokądś prowadzić konkretnie, że to nie jest pomysł jednego czy drugiego zwariowanego księdza. Episkopaty, duszpasterze i teologowie w innych krajach sytuacji tych osób poświęcają dużo uwagi.

J.G.: Jak Ojciec widzi sens swojej pracy w duszpasterstwie?

o. J.N.B.: Sens jest dla mnie oczywisty, wynika wprost z Ewangelii. Mamy szukać tego, co zagubione. Tak jak czynił Chrystus, który przyszedł do grzeszników, do tych, którzy źle się mają. Zdarza się często, że w naszym Kościele ten ewangeliczny akcent bywa jakoś pomijany, większa troska towarzyszy tym sprawom i tym ludziom, którzy znajdują się w sytuacji religijnej - powiedzmy - wygodnej. Zależy mi na stworzeniu wspólnoty, która byłaby oparciem dla ludzi podejmujących duchową walkę, szalenie trudną walkę, w której po wielekroć upadają. Często ja sam jestem bezradny, jako kapłan znam niektóre problemy małżeństwa teoretycznie. Wówczas oni sami mogą sobie nawzajem pomagać. Z kolei są momenty, kiedy ich zmaganiom potrzebna jest perspektywa, którą może dać im kapłan. Gdy człowiek czuje się potępiony, kiedy stanie przed jakąś potężną barierą odcinającą go od Boga, wówczas najczęściej w ruinę idzie całe jego duchowe życie. W tej perspektywie nie sposób żyć. Człowiek czuje się poza nawiasem i sądzi, że nie ma już nic do uratowania. Wyobraża sobie, iż nie ma to znaczenia, czy będzie zachowywał te czy inne przykazania, skoro nie ma to już wpływu na jego sytuację wobec Boga. To jest dochodzenie do być może nawet nie uświadamianej rozpaczy, tego najbardziej destrukcyjnego stanu człowieka. Trzeba go przed tym bronić. Jest on nadal dzieckiem Bożym. Istnieje cały obszar powinności, przykazań, które winien on zachowywać. Tak jak potrafię, chcę im w rym pomagać. A często słyszę od nich, że najważniejsze, co im daję, jest uśmiech. "Jest ksiądz pierwszym kapłanem, który się do nas uśmiechnął."

J.G.: Jaki jest program zajęć?

o. J.N.B.: W każdy wtorek miesiąca mamy innego typu spotkanie. W pierwszy prowadzimy dyskusję na temat katechezy. W większości przypadków ludzie ci pozbawieni byli kazań, pogłębiania życia religijnego. Nim się odnaleźli, przeżyli bowiem długi okres rozżalenia na Kościół, odejścia.

Drugi wtorek poświęcamy ściśle sytuacji małżeństw niesakramentalnych. Rozważamy też wówczas, w jaki sposób jako rodzice mogą być wzorem dla swoich dzieci, wychowywać je religijnie, gdy wiadomo, że nie wolno im na przykład przystępować do komunii. Rozważamy też, jak ustawić relacje: rodzice - dzieci, aby były one uczciwe, oparte na prawdzie. Jak mogą przestrzec je przed dramatem, który sami przeżyli. Jest to ważny problem, bo przecież rodziny rozbite stwarzają najczęściej atmosferę, która usposabia w przyszłości dzieci do podejmowania łatwej decyzji o rozpadzie ich własnych małżeństw. Choć często jest odwrotnie.

W trzeci wtorek mamy spotkania biblijne, w czwarty zaś Msze święte i spotkania modlitewne.

Ostatnio zwrócono się do mnie z propozycją jakiejś formy spowiedzi. Wiadomo, że osoby te nie rezygnują ze współżycia w ich związku niesakramentalnym, że nie mogą formalnie otrzymać rozgrzeszenia. Niemniej jednak potrzebna im jest próba refleksji, oceny swych zmagań.

J.G.: Czy są również propozycje jakiejś zastępczej Komunii świętej?

o. J.N.B.: Nie jest to możliwe. Przeżywanie wspólnoty jako komunii, przebywanie wśród osób cierpiących na ten sam głód Ciała Chrystusa jest jakąś ulgą, a z drugiej strony zdarzają się - choć nieliczne - rezygnacje ze współżycia, by przystępować do Komunii świętej.

J.G.: Jak to jest dokładnie określone? Czy musi to być jakiś uroczysty ślub? Czy zdarza się też tak, że osoby okresowo ze sobą nie współżyją i przystępują wówczas do Komunii?

o. J.N.B.: Według nauki Kościoła nie może to być jedynie okresowe powstrzymanie się od współżycia, ale całkowite zerwanie czy zrezygnowanie z niego ze względu na pragnienie głębszego życia religijnego i wspólnoty z Chrystusem. Nie wymaga się jakiegoś uroczystego ślubu. Rzeczywiste staje się to jednak tylko wtedy, gdy powrót do jedności w małżeństwie sakramentalnym jest niemożliwy. Istnieje też potrzeba realnego sprawdzenia możliwości wypełnienia takiego przyrzeczenia, gdyż jest ono bardzo wymagające; okoliczność ustawicznego przebywania razem stwarza wiele trudności. I tylko głębokie życie religijne, i ustawiczne pragnienie łączności z Chrystusem w Eucharystii daje taką możliwość.

J.G.: Jakie Ojciec widzi sposoby przeciwdziałania coraz częstszemu rozpadowi małżeństw?

o. J.N.B.: Kościół jest prawie bezradny, gdy chodzi o te wszystkie czynniki ekonomiczne, które wpływają na wzrost liczby rozwodów. Fatalne niekiedy warunki mieszkaniowe, zanik życia rodzinnego poprzez ciągłą pogoń za pieniądzem. To jest wszystko prawda. Tylko trzeba odróżnić obiektywne potrzeby materialne od po prostu określonej preferencji wartości, od przedkładania zwykłego dorabiania się ponad rodzinę, współmałżonka, dzieci. Trzeba uświadamiać ludziom te momenty, które łamią ich rodzinę. Wszystkie małżeństwa mają kryzysy i Kościół powinien wówczas pomagać człowiekowi. Nie zostawiać go samego, skazując na rady "życzliwych" przyjaciół.

Czy robimy to w wystarczającym stopniu? Wątpię. Myślę, że poza różnymi trudnościami brak po prostu mądrych, dobrze przygotowanych księży. Brak też jakiegoś szerszego programu. Są duszpasterstwa rodzin, małżeństw...

J.G.: Ich działalność jest bardzo pożyteczna, ale myślę, że skupiają one osoby nie najbardziej potrzebujące pomocy.

Czy nie sądzi Ojciec, że duże możliwości stoją teraz przed telewizją. Przez lata była ona utożsamiana z ośrodkiem wypracowującym wzorce, które sprzyjały rozpadowi małżeństw, choć ocena ta moim zdaniem nie jest do końca sprawiedliwa. Emitowano przecież również filmy, które w sposób głęboki, interesujący psychologicznie ukazywały problemy małżeństwa, rodziny. Wchodziły w lukę, którą nie bardzo potrafił zapełnić Kościół, prasa i literatura katolicka.

o. J.N.B.: Tak, oczywiście. Sądzę, że otwierają się tu duże perspektywy. Będzie można tworzyć audycje adresowane do konkretnych grup widzów, osób przeżywających specyficzne problemy. Trudno to niekiedy zrobić w Kościele, gdy trzeba mówić kazanie do ogółu wiernych, młodych, starych, inteligencji, robotników itd. Istnieje czasem ryzyko, że słowo Boże nie trafia do nikogo. Zdarza się, że ksiądz nie rozumie, iż ludzie czekają na słowo dotyczące ich konkretnych spraw. Przykładowo, ogłasza się rekolekcje dla osób rozwiedzionych, a w rezultacie prowadzi się normalne rekolekcje wielkopostne, "bo im się to też przyda". To nie tak Jeśli mówimy o tym, co Kościół może jeszcze zrobić: to lepiej prowadzić kursy przedmałżeńskie. Młodzi ludzie nie mają faktycznie świadomości sakramentalnego charakteru ich związku oraz konsekwencji tego sakramentu dla całego ich życia. Nie myśli się o jedności, czyli nierozerwalności związku. Sądzę także, że trzeba szukać sposobów wychowania do odpowiedzialności, której brak jest częstym powodem trudności i rozbicia rodziny.


J.G.: Można sobie wyobrazić doskonały kurs przedmałżeński, ale i tak w rzeczywistości młodzi będą ślubować, "mówiąc" o czymś, czego naprawdę nie znają. Życie, które przed nimi stoi, zweryfikuje ich wyobrażenia o małżeństwie.

o. J.N.B.: Z pewnością, choć w wielu przypadkach, już przed przystąpieniem do Sakramentu Małżeństwa, widać de facto lekceważenie przez młodych ich przyszłego związku i sytuacji tej do końca nie naprawimy. Tak więc musimy myśleć o tym, w jaki sposób docierać do małżeństw, towarzyszyć im po udzieleniu sakramentu, również wówczas, gdy przeżywają trudności. A często niestety sądzimy, że sakrament ten oznacza koniec konkretnych starań o wychowywanie religijne człowieka.

("W drodze" 1990, nr 3, s. 16-21 )

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Przyjmij cierpienie rozdarcia Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym "Gaudium et spes"

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz