SIEĆ

 

ROZDZIAŁ II,

w którym rozpoczynają się nasze wspólne studia, notatki i dokumenty zaczynają krążyć w Sieci, pomału orientujemy się w naszych zadaniach i uczymy się stawiać coraz bardziej wnikliwe pytania; a kiedy trzeba Stary Profesor pojawia się znowu — tym razem w interesującym towarzystwie — i wprowadza nas w dzieje badań nad życiem Jezusa.

 

 

Byłem dość niespokojny. Nie bardzo mogłem skupić się nad jakąkolwiek pracą. Co pewien czas zaglądałem do naszej skrzynki, ale nie działo się prawie nic. Tylko jakiś dowcipniś (który najwidoczniej również czytał „Świat Zofii”), skomentował nasze poszukiwanie bohaterki tej książki. „Mili teologowie, czasy, w których filozofia stawiała się na każde wasze wezwanie, dawno już minęły.” Oczywiście nie mogą nam tego zapomnieć. Philosophia ancilla theologiae. Filozofia służebnicą teologii. Tak rzeczywiście mówiono. Ale pobożny i gorliwy człowiek, który w jedenastym wieku ukuł takie hasło, nie był bynajmniej typowym teologiem. Przeciwnie — teologom sprawiał kłopoty nie mniejsze niż filozofom. Nazywał się Piotr Damiani, był świętym mnichem, reformatorem życia kościelnego, a zarazem jawnym wrogiem nauki. Skoro jednak raz przypięto nam za jego sprawą tę antyfilozoficzną łatkę, trudno się od niej uwolnić. Ale dajmy temu na razie spokój. Czekałem raczej na wiadomość od Karla i miałem mimo wszystko nadzieję, że może Zofia także się odezwie. Wypadałoby pewnie napisać kilka słów do Tomasza i Teofila, przynajmniej dla potwierdzenia nadesłanych przez nich listów, wolałem jednak i z tym poczekać, aż wróci główny pomysłodawca naszej „lwiej” korespondencji.

Odezwał się wcześniej niż myślałem. Już we wtorek rano nadszedł od niego pierwszy sygnał. „Dość niespodziewanie dla mnie samego” — pisał — „mam już taki porządek w moich notatkach i materiałach, że mogę zacząć wysyłać je do Ciebie. Niektóre z tych rzeczy mogą Ci się wydać całkiem proste i oczywiste. Nie dziw się jednak. Po tym, co wczoraj przeżyłem, muszę zacząć od kilku najprostszych pytań i wyjaśnień. To znowu jest bardzo dziwna historia. Wolałbym sam w nią nie wierzyć, ale było dokładnie tak.” Dalej był opis wydarzeń poprzedniego popołudnia i wieczora, który już znasz, bo w całości znalazł się w poprzednim rozdziale. List kończył się zapowiedzią „sieciowego” kursu teologii fundamentalnej.

Podziękowałem mu natychmiast i przypomniałem zarazem o naszych korespondentach z Rzymu i Chalcedonu. O tym, że Zofia się nie odezwała, zapewne już wiedział, skoro wrócił do Sieci. Musiałem go jednak zapytać, co to za pomysł z tym kursem teologii fundamentalnej. Wiem wprawdzie, że na tych studiach jest w perspektywie i taki przedmiot, ale zupełnie nie wzbudza to mojego entuzjazmu.

„Przecież prosiłeś, żebym Ci opowiedział o mojej fascynacji dawnymi Antiocheńczykami” — odpisał. „To właśnie o to chodzi. Nic się nie bój. Nazwa jest wprawdzie mało zachęcająca, ale mam nadzieję, że przekonam Cię do tego, co się za nią kryje. Kiedy ja ją po raz pierwszy usłyszałem, też byłem raczej zniechęcony. Wydawało mi się, że rzecz cała musi mieć coś wspólnego z fundamentalizmem — a to dla wielu jest dzisiaj prawie brzydkie słowo. Nasz profesor przedstawił się nam na pierwszym wykładzie jako fundamentalista i do tego dogmatyk. Wprawdzie prędko okazało się, że to mało wyrafinowany żart słowny, ale do dzisiaj pamiętam powiew niepokoju, który przebiegł wtedy przez audytorium. Chciałbym uniknąć takich nieporozumień. Dlatego nie będę teraz próbował wprowadzać Cię w gąszcz dawniejszych i współczesnych dysput o kształcie i zadaniach teologii fundamentalnej, ale zacznę od prostych pytań, które zapewne obchodzą Cię tak samo jak mnie.

Ja bez specjalnych trudności wrosłem w życie Kościoła — przede wszystkim dzięki moim rodzicom. Nie mam zamiaru kwestionować własnej czy cudzej wiary. Ale spotykam coraz więcej ludzi, którzy to właśnie robią. Nie widzę też powodu, żebym miał zmieniać moje poglądy religijne i tym bardziej, żebym miał odstąpić od ich życiowych konsekwencji, ale czuję się niezbyt pewnie, kiedy co rusz natrafiam na ludzi wierzących, myślących i działających zupełnie inaczej niż ja. Wydaje mi się, że w takich wypadkach trzeba pytać o rzeczy najbardziej podstawowe i sięgać do samych źródeł. Ewangelia Jezusa jest źródłem. Ale Ewangelia nie istnieje przecież poza czasem i przestrzenią. Ewangelia jest wspólną sprawą wielu ludzi — od czasów Jezusa (i moich miłych Antiocheńczyków), aż po dzień dzisiejszy. Są tacy, którzy traktują ją tak, jakby dosłownie kiedyś spadła z nieba. Ja już tak myśleć nie mogę. Widziałem, jak ci, którzy tak myślą, potrafią równocześnie — może niezupełnie świadomie — naginać słowa Ewangelii do swoich aktualnych pragnień, tęsknot, uczuć i potrzeb. Ja jestem człowiekiem podejrzliwym (w naszych kręgach wypada raczej mówić „krytycznym”). Czasem podejrzewam, że z tym naginaniem, to już tak było zawsze — od samego początku. Oczywiście wierzę w prawdziwość Ewangelii Jezusa. Ale moja wiara — odkąd otarła się o wspomnianą właśnie podejrzliwość — każe mi stawiać pytania. Najważniejsze z nich brzmią: Co możemy wiedzieć o początkach chrześcijaństwa? O samym Jezusie? Co o powstaniu Jego Ewangelii? Jak możemy to wiedzieć?co z takiej wiedzy wynika dla naszej dzisiejszej wiary? Wiem, że z tym ostatnim pytaniem nigdy nie poradzę sobie sam. Dlatego stawiam je także Tobie i razem z Tobą chciałbym je postawić naszym „lwim” korespondentom, Tomaszowi i Teofilowi, a także Zofii i wszystkim, którzy zgodzą się włączyć w nasze poszukiwanie prawdy. Uwaga! Za chwilę się zacznie. Karl”

 

Trochę mnie uspokoił. To rzeczywiście były także moje pytania. Tyle tylko, że ja je raczej zbyłem i zepchnąłem na bok. Wiesz, nie jestem wcale pewien, że odpowiedź na nasze dzisiejsze religijne niepokoje można znaleźć na drodze, którą proponuje Karl. Ja wolę spotykać się z żywymi ludźmi, niż z martwymi śladami historii — choćby to była historia naprawdę fascynująca. Może lepiej za dużo nie pytać? Trzymać się tego, co jest. Nie pozwolić sobie odebrać wiary — jasno i zdecydowanie odpowiadać tym, którzy próbują nam wmówić, że wszystko naprawdę było i jest inaczej, niż myślimy i wierzymy. Ale to wcale nie jest takie łatwe. Kiedyś już próbowałem — nic z tego nie wyszło. To byli moi dwaj koledzy klasowi. Prawdę mówiąc zagadali mnie rzeczami, o których prawie nie miałem pojęcia i poczułem się dosyć bezradnie. Chodziło przede wszystkim o sprzeczności, jakie według nich można znaleźć w Ewangeliach, a także o to, czy przyjęta przez Kościół interpretacja słów Jezusa jest jedyną możliwą. Może jednak Karl ma trochę racji z tym pytaniem o źródła… W jednym zgodziłem się z nim natychmiast. Ja też nie znoszę ludzi, którzy na wszystko mają zawsze gotową odpowiedź. Zobaczymy, co on wymyślił.

 

Dopiero po dłuższej chwili mój komputer zasygnalizował nadejście następnej korespondencji. Byłem bardzo ciekaw, co to będzie. Tym razem nie był to jednak list, ale plik tekstowy pod nazwą „Karl1.txt”. Szybko go otwarłem. Wyglądało to na zwięzły wykład pod niezbyt oryginalnym tytułem

 

 

CO TO JEST TEOLOGIA?

 

Nie dziw się, że zaczniemy od tego pytania. Nie mów też, że znasz już na nie odpowiedź. Wiem, masz ochotę powiedzieć: „nauka o Bogu”. Sądzisz, że to dobra odpowiedź? Biologia — nauka o organizmach żywych, metodologia — nauka o metodzie nauki, a teologia — o Bogu? Świadomie użyłem tych właśnie biologiczno–metodologicznych analogii, bo obie szczególnie jasno pokazują absurdalną pułapkę takiego określenia teologii. Teologia także mówi o kształtach życia. Teologia również szuka dróg do prawdy. Ale przecież my nie zajmujemy się żywym Bogiem, tak jak biologia zajmuje się formami życia, a metodologia drogami nauk do prawdy. My w ogóle nie zajmujemy się żywym Bogiem.

— Tu chyba przesadziłeś, mój drogi — pomyślałem.

Bogiem nie można się zajmować tak, jak czymkolwiek innym.

— A to co innego.

Zajmujemy się więc raczej tym, co w naszym świecie mówi nam o Nim. On właśnie tak do nas przemawia — nie wprost, ale prawie zawsze przez ludzi i rzeczy, przez wydarzenia i przez znaki, które same przecież boskie nie są. Powiedziałem „prawie zawsze”, bo nie mogę wykluczyć, że Bóg przemawiał i przemawia do (niektórych) ludzi także wprost. Czasem bardzo bym chciał, żeby tak było częściej albo nawet zawsze. Ilu nieporozumień udałoby się wtedy uniknąć… Ty też byś tego chciał?

Dobrze. To teraz pomyśl, jakie byłyby tego skutki. Na co byłoby wtedy jeszcze potrzebne ludzkie myślenie i słowo, na co słowo od człowieka do człowieka, gdyby każdy z nas miał — w sobie? przy sobie? za sobą ? — mówiącego Boga? To byłby prawdziwy koniec świata.

No to w takim razie, co to jest teologia? Miałbym ochotę powiedzieć: Ludzka rozmowa o Bogu. Ale kiedy tak powiem, natychmiast nasuwa mi się szereg nowych i wcale nie łatwiejszych pytań. Jaka rozmowa? Czy tylko ludzka? A Bóg? Czy zupełnie nie uczestniczy w tej rozmowie? Powiedzmy, że w niej uczestniczy. Ale jak? Jako jeden z rozmówców? Przecież nie. I czy w każdej ludzkiej rozmowie o Bogu uczestniczy sam Bóg? Z pewnością nie w każdej. Znam wiele takich, w których na pewno nie uczestniczy — sam też już takie prowadziłem. Są więc takie ludzkie rozmowy o Bogu, w których Bóg sam nie uczestniczy, i być może są też takie, w których On uczestniczy. Byłoby pięknie, gdybym mógł powiedzieć, że teologia to taka ludzka rozmowa o Bogu, w której uczestniczy sam Bóg. Rzecz jednak w tym, że żeby to móc powiedzieć, muszę wiedzieć, że tak jest i kiedy tak jest. Muszę umieć odróżniać jedne nasze rozmowy od drugich. Te, w których Bóg uczestniczy i te, w których nie. Jak mogę wiedzieć, kiedy jest tak, a kiedy tak?

Jak widzisz, postawiliśmy strasznie dużo pytań. Odpowiedzi na razie nie ma i nie wiem, czy w ogóle istnieją takie, jakich bym sobie życzył. W każdym razie trzeba będzie o nie powalczyć.

 

Musiałem przerwać czytanie, bo w narożniku ekranu migało okienko z sygnałem nadejścia nowej elektronicznej poczty. Karl był naprawdę szybki. Zajrzałem do mojej skrzynki i ze zdumienia przetarłem oczy. To wcale nie był Karl. List brzmiał tak:

„Uwaga: «Jeśli jakieś pytanie daje się w ogóle postawić, można też znaleźć na nie odpowiedź». To powiedział Ludwik Wittgenstein — filozof, który rozumiał, jak wiele zależy od jasności języka.

Serdecznie pozdrawiam. Zofia

PS. Wittgenstein powiedział jeszcze coś więcej. Może i to będzie dla Was ważne, mili teologowie: «Czujemy, że nawet jeśli wszystkie możliwe pytania naukowe znajdą odpowiedź, nasze problemy życiowe nie zostały wcale jeszcze poruszone.» Nie dajcie się zbić z tropu! Z.”

Nie mogłem dalej czytać. Musiałem natychmiast porozumieć się z Karlem. Okazało się, że on już też wiedział o pojawieniu się w Sieci listu Zofii. Był tym wyraźnie podniecony. „Mój plan działa!” — napisał — „Wprawdzie nie zostawiła adresu, ale tak to już bywa z filozofami. Jestem pewien, że jeszcze się odezwie. Mimo wszystko przeczytaj to, co napisałem dalej. Też przecież wiem, że odpowiedź nie może być całkowicie poza naszym zasięgiem.” Wróciłem zatem do lektury. Dalej było tak:

 

Jedno jest pewne. Gdybym nie przyjął, że Ewangelia Jezusa należy do takich właśnie rozmów ludzi o Bogu, w których uczestniczy Bóg sam, moje pytanie o teologię, a za nim wszystkie inne pytania, które właśnie postawiłem, nie miałyby sensu. Ewangelia, którą głosili z początku tylko Żydzi, uczniowie Jezusa, i teologia, której początek dali greccy filozofowie, związały się ze sobą od blisko dwu tysięcy lat na dobre i na złe. Dlatego dzisiaj nie można pytać o istotę teologii, nie pytając najpierw o Ewangelię. Pytanie o Ewangelię jest jednak — nie tylko moim zdaniem — najpierw pytaniem czysto historycznym. Jest tak dlatego, że sama Ewangelia jest najpierw zapisem i świadectwem pewnej historii. Skoro chcemy być teologami, naszym pierwszym — powiedzmy nawet: fundamentalnym — zadaniem jest zatem dotrzeć do tej historii — takiej, jaką była i jest. To właśnie chciałbym ci teraz zaproponować, chociaż nie wiem jeszcze od czego konkretnie zacznę. Napisz, co o tym sądzisz.

 

Rzecz zaczynała mi się podobać. Napisałem do Karla, że się zgadzam — i jestem bardzo ciekaw, jak zamierza dotrzeć do historycznych początków Ewangelii. Poza tym przypomniałem mu o Tomaszu i Teofilu, którzy pewnie uważają nas za źle wychowanych gburów, skoro dotąd się do nich nie odezwaliśmy. Odpisał natychmiast:

„Do obu posłałem już krótkie wiadomości. Przedstawiłem nasze dotychczasowe doświadczenia i nas samych i zapytałem, czy chcieliby brać udział w dalszej rozmowie. Okazało się, że oni obaj studia teologiczne mają już za sobą. Teofil jest sekretarzem Komisji, która z ramienia Patriarchatu w Konstantynopolu przygotowuje dialog ekumeniczny i międzyreligijny. Napisał, że chętnie przyjmie naszą korespondencję. Nie gwarantuje jednak, że będzie w niej czynnie uczestniczył, bo ma dużo obowiązków, a poza tym w związku ze swoją funkcją często podróżuje. To jest dla nas bardzo cenny rozmówca! Bardzo mi zależy na podtrzymaniu kontaktu z nim, bo czuję, że zna się na rzeczach, o których my dotąd nie mamy zielonego pojęcia. On studiował w Paryżu — teologię prawosławną i jeszcze różne dziwne rzeczy. Jestem pewien, że wiele nam pomoże. Tomasz natomiast okazał się ku mojemu zdumieniu znacznie bardziej tajemniczy. Studiował teologię w Rzymie — blisko trzydzieści lat temu. Napisał, żebyśmy na razie nie pytali, co w tej chwili robi, bo się tylko niepotrzebnie przestraszymy. Mam niejasne podejrzenie, co by to mogło być. Jest pewien gatunek teologów, którzy wciąż jeszcze budzą lęk. Skoro jednak nie chce o tym mówić, to nie mówmy. Poza tym wydaje mi się bardzo sympatyczny. Także jego zainteresował nasz pomysł i jest gotów się włączyć. Obu posłałem nasz pierwszy dokument i wspomniałem też o Zofii. Teraz na razie muszę się wyłączyć, bo przyszedł profesor i mamy posiedzenie zespołu przygotowującego sympozjum. Karl

 

Nie spodziewałem się, że moim pierwszym listem do Karla wywołam taką historię. Może zresztą to nie tyle mój list, ile raczej lwy? Bardzo dziwne pomieszanie materii: coś ze snu, coś z naszej elektroniczno–sieciowej współczesności i do tego poważne studia teologiczne. Brakuje tylko spisku tajemniczych mocy i gotowa sensacja. Jedna „tajemnicza moc” zresztą już się pojawiła. Ja też miałem pewne podejrzenia co do charakteru pracy Tomasza. Skoro jednak decyduje się z nami rozmawiać, nie może z nim być aż tak źle.

Popracowałem jeszcze trochę nad moimi bieżącymi sprawami i zszedłem do metra. „Proszę skończyć wysiadanie i wsiadanie. Drzwi się zamykają. Następna stacja «Staronowa». Kobiecy głos w wagonowym głośniku falował na niskich tonach. Popatrzyłem na drzwi. Tu przynajmniej nie ma żadnych lwów. W tym momencie automatyczne szczęki zacisnęły się ze stukiem i o mało nie przytrzasnęły mi ręki. Może jednak coś lwiego w tym jest — pomyślałem. Dopiero w tym momencie dotarło do mnie to, co właśnie usłyszałem z głośnika. Co ona powiedziała? „Następna stacja «Staronowa»?” Przecież nie ma takiej stacji! Tymczasem pociąg już zwalniał. Postanowiłem wysiąść. Stacja jak stacja — wystrój też jak wszędzie. Również napis na ścianie „STARONOWA” był zupełnie podobny do napisów na wszystkich stacjach tej linii. Ruszyłem do ruchomych schodów, żeby wydostać się na powierzchnię. To dziwne. Byłem tu zupełnie sam. O tej godzinie? W porze popołudniowego szczytu — sam jak palec na całej stacji metra? Ach jednak niezupełnie. Z przeciwnej strony, drugim pasem schodów ktoś właśnie zjeżdżał na peron. Nieco staroświecko ubrany starszy pan. Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem i lekko się uśmiechnął. Musiałem się odwrócić, bo trochę zakręciło mi się w głowie. Zupełnie nie wiem, co się w tej chwili stało. Teraz to ja zjeżdżałem w dół — z powrotem na peron. Szybko zeskoczyłem ze schodów, ale to nie był ten sam peron metra, który przed chwilą opuściłem. Wyglądało to raczej na ulicę nieznanego mi starego miasta. Mój starszy pan stał kilka metrów ode mnie na chodniku, a obok niego dwaj inni — zupełnie w tym samym stylu. Wszyscy trzej wyglądali na profesorów. Ten, który wydawał mi się najstarszy, żywo coś mówił, a obaj pozostali odpowiadali mu, jak zauważyłem, z pewnym szacunkiem — chociaż zdaje się niezupełnie po jego myśli.

Podszedłem do nich, żeby zapytać, gdzie jestem, ale zupełnie nie zwracali na mnie uwagi. Rozmawiali ze sobą tak, jakby mnie w ogóle nie widzieli i nie słyszeli. Wreszcie nie wytrzymałem i zdecydowałem się jednego z nich chwycić za łokieć. Zupełnie nic. Żadnej reakcji. Nie pozostawało mi nic innego, jak (trochę mało kulturalnie — przyznaję) wsłuchać się w ich rozmowę, w nadziei, że może w ten sposób coś się wyjaśni.

Byłem już tak zdziwiony całą tą historią, że temat rozmowy wcale mnie nie zaskoczył. Rozmawiali o możliwościach i metodach rekonstrukcji historycznych początków Ewangelii Jezusa. Stałem zupełnie blisko, nie zauważony, i starałem się możliwie wiele z tego zapamiętać. Byłem pewien, że to ważne, i chciałem zapis tej rozmowy przesłać następnie Karlowi.

 

Tak też zrobiłem, kiedy wreszcie wróciłem do siebie. Powrót okazał się bardzo łatwy — zupełnie jak we śnie. Nadjechał pociąg, a ja najzwyczajniej do niego wsiadłem i wysiadłem na mojej stacji, trzy kroki od domu. Natychmiast siadłem do komputera, spisałem moje przeżycia i całość posłałem Karlowi. Ledwie skończyłem nadawanie pliku (Jan1.txt) pojawiła się odpowiedź. „Przecież to jest prawie słowo w słowo to, co ja zamierzałem Ci posłać jako następny dokument. Porównaj sam!” Zaraz potem nadszedł kolejny tekst — Karl2.txt. Był podobny do tamtego, ale zaczynał się dość obszernym cytatem:

„Nie interesuję się «osobowością» Jezusa. Nie dlatego jednakże, jakobym chciał uczynić z konieczności cnotę. Oczywiście jestem zdania, że o życiu i osobowości Jezusa nie możemy się dowiedzieć prawie nic więcej niż wiemy, skoro źródła chrześcijańskie tym się nie interesowały, a poza tym są bardzo fragmentaryczne i przerośnięte legendą, a inne źródła nie istnieją. W ogóle nie uwzględniam tego pytania, i to ostatecznie nie dlatego, że na ten temat nie da się powiedzieć nic pewnego, ale dlatego, że uważam to pytanie za drugorzędne.”

Zaraz napisałem do Karla: „To jest rzeczywiście słowo w słowo to, co na tamtej dziwnej stacji metra mówił najstarszy z trzech podsłuchiwanych przeze mnie dyskutantów.” „To są słowa Rudolfa Bultmanna” — odpisał — „ewangelickiego teologa i filozofa, który zapoczątkował współczesną dyskusję o znaczeniu przekazu nowotestamentowego. Nie przestrasz się, ale on już dosyć dawno nie żyje. Cała historia zaczyna się oczywiście znacznie wcześniej. Przeczytaj, co napisałem dalej.” Dalej, po cytacie z Bultmanna, był tekst zatytułowany

 

 

KRÓTKA HISTORIA WĄTPLIWOŚCI

co do historycznej wiarygodności przekazu o Jezusie

 

Chciałbym Ci najpierw wyjaśnić, skąd wziął się sceptycyzm Bultmanna (i wielu podobnie myślących badaczy) co do możliwości dotarcia do ściśle historycznej prawdy o Jezusie. Musimy w tym celu cofnąć się przynajmniej do drugiej połowy osiemnastego stulecia — a właściwie jeszcze dalej. Nasza historia zaczyna się na przełomie stuleci dwunastego i trzynastego. To był naprawdę niezwykły moment w dziejach myśli chrześcijańskiej — będziemy musieli do niego jeszcze kilkakrotnie wracać. Wątpliwości co do wiarygodności używanego w Kościele tekstu Ewangelii zgłaszali wtedy niektórzy przedstawiciele wielkich ówczesnych ruchów heretyckich w sporach ze zwolennikami papieża. Bywał to jednakże w ich wypadku zwykle tylko doraźny wybieg, pozwalający uzasadniać ich własne odstępstwa od przyjętej kościelnej interpretacji Pisma. Musimy też wspomnieć głęboki kryzys kościelnego autorytetu w okresie tak zwanej Wielkiej Schizmy na przełomie wieku czternastego i piętnastego i jego konsekwencje w stosunku piętnasto– i szesnastowiecznych humanistów i reformatorów do źródeł biblijnych. Wobec zachwiania dotychczasowych autorytetów średniowiecznego świata jest to czas wołania o „powrót do źródeł” — to znaczy przede wszystkim do oryginalnego hebrajskiego i greckiego tekstu Biblii, który sam ma być autorytetem — nieskażonym i niezafałszowanym żadną późniejszą ludzką interpretacją. Prawie nie kwestionowano wówczas jednakże historycznej wiarygodności pism nowotestamentowych, a tylko narosłe wokół nich interpretacje i wyobrażenia.

Dopiero osiemnastowieczni oświeceniowi racjonaliści i ich dziewiętnastowieczni następcy postawili pytanie o Jezusa historycznego w taki sposób, że w końcu doprowadziło to do zachwiania i porzucenia zbyt naiwnych wyobrażeń o dokumentarnej ścisłości ewangelicznego przekazu o Jezusie. Ale po kolei.

Skąd w ogóle biorą się wątpliwości, o których chcemy tu mówić? Ich najważniejszym źródłem jest pewien specyficzny przesąd, któremu ulegają ludzie skądinąd nieprzesądni, myślący samodzielnie i niezależnie. Są oni mianowicie skłonni sądzić, że ich samodzielność i niezależność zabezpiecza ich przed błędami w poznaniu, rozumieniu i ocenie rzeczy i zjawisk. Świat musi być taki, jakim oni go widzą, ponieważ ich spojrzeniem kieruje jasne światło rozumu — zamiast niejasnych uprzedzeń, przesądów i błędów, którym ulegają inni — ignoranci, czy też ludzie pozbawieni krytycyzmu. Jednakże takie przekonanie o własnej umysłowej niezależności i wolności od przesądów bywa także przesądem. I jest to przesąd szczególnie trudny do pokonania, bowiem ci, którzy mu ulegają, są właśnie wskutek tego zupełnie pewni, że ich trzeźwym umysłom niczego nie brakuje. Takich ludzi spotykamy w końcu osiemnastego wieku, u początku naszej historii. Czuli się niezależni od wszelkich autorytetów. Byli przekonani, że w swoich sądach kierują się wyłącznie światłem rozumu. Byli też pewni, że wyprzedzają wszystkich innych, i że ich najważniejszym zadaniem jest uczyć i wychowywać biednych ignorantów — prowadząc ich w ten sposób z ciemności do światła.

 

— „Ale to przecież nie dotyczy wcale tylko wieku osiemnastego.” — pomyślałem przerywając na chwilę czytanie. „I dzisiaj można spotkać ludzi, którzy myślą całkiem podobnie. Ci dwaj moi koledzy, z którymi kiedyś próbowałem dyskutować, byli właśnie tacy. Chociaż może oni tylko powtarzali rzeczy zasłyszane czy przeczytane u innych. Idźmy jednak dalej”.

 

Taki zabarwiony oświecicielskimi ambicjami racjonalizm kazał niektórym z osiemnastowiecznych myślicieli kwestionować także powszechnie dotąd przyjmowane przekonania religijne — w tym i kościelną naukę o Jezusie Chrystusie. Nic z tego, co możemy historycznie prawdziwie wiedzieć o jakimkolwiek człowieku, — uważali — nie może nam pozwolić nazywać go Bogiem. Są to bowiem prawdy z dwu zupełnie różnych porządków. Jeśli zatem spotykamy się z przekazem, w którym o Jezusie z Nazaretu twierdzi się, że jest Bożym Synem, nie należy ani bezkrytycznie przyjmować takiego twierdzenia, ani go pochopnie odrzucać. Należy raczej kierując się światłem nieuprzedzonego umysłu wyjaśnić, kim ów Jezus jest z całą pewnością. Oznacza to najpierw próbę oddzielenia w dostępnym nam historycznym przekazie o Jezusie tego, co możemy o Nim wiedzieć jako o człowieku, od tego, co jest nadto wyrazem wiary dawnych twórców i dzisiejszych odbiorców tego przekazu. Należy więc spróbować napisać krytyczną biografię Jezusa — w oparciu o tekst Ewangelii.

Kto jednak podejmie się takiego zadania trzymając się założeń, które właśnie przedstawiliśmy, napotka trudności prawie nie do pokonania. Będą to trudności dwojakiego rodzaju. Trudność sprawi mu najpierw sam tekst Ewangelii — z powodu braku i zarazem z powodu nadmiaru wiadomości o Jezusie, z których mielibyśmy ułożyć udokumentowaną całość. O blisko trzydziestu pierwszych latach życia Jezusa nie wiemy prawie nic, o pozostałym jego czasie natomiast tak wiele, że tylko z najwyższym trudem możemy wszystkie te wiadomości połączyć w jeden, czytelny i wolny od sprzeczności obraz. Znacznie poważniejszą trudnością okazuje się jednak to, że nie mamy prawdziwie niezależnego kryterium, które pozwoliłoby nam jednoznacznie odróżniać ściśle historyczną wiedzę o człowieku Jezusie od tego, co jest wyrazem dawnej i współczesnej wiary w Niego i od tego, co jest naszym własnym błędem, przesądem czy nieporozumieniem.

Historia podejmowanych odtąd aż do początku naszego stulecia kolejnych prób stworzenia „niezależnej” biografii Jezusa jest bardzo pouczająca. Próbowało wielu. Najbardziej znani z nich to w osiemnastym wieku Hermann Samuel Reimarus, a w wieku dziewiętnastym David Friedrich Strauß i jego francuski uczeń Ernst Renan. Okazało się jednak, że dzieła, które oni i inni podobnie myślący stworzyli (skądinąd naprawdę piękne!), więcej mówią o nich samych, niż o Jezusie. Co więcej, wbrew ich zamiarom okazało się również, że Jezus z tych biografii, programowo odarty ze wszystkiego, co odkrywa w Nim chrześcijańska wiara, stał się jedynie zajmującą, postacią historyczną, wybitnym człowiekiem swoich czasów, który jednak naszym czasom ma już niewiele do powiedzenia. Pewną rolę odegrał tu również fakt, że prawie wszyscy twórcy takich biografii Jezusa byli skłóceni z chrześcijaństwem kościelnym i oficjalnym swoich czasów. Albert Schweitzer, który na początku naszego stulecia krytycznie przedstawił ich usiłowania, napisał dlatego: „Zerwali więzy, którymi Jezus przez stulecia przywiązany był do skały nauki kościelnej, i cieszyli się, że przywracają Jego postaci ruch i życie, i że w ten sposób przybliża się do nich historyczny człowiek Jezus. Ale On się wcale nie zatrzymał, minął nasze czasy i wrócił do swoich”.

To niepowodzenie większości biografów Jezusa (cały ten nurt przywykło się nazywać niemieckim określeniem „Leben–Jesu–Forschung” — badaniem życia Jezusa) stało się z początkiem naszego stulecia powodem krytycznego spojrzenia na założenia i metody rekonstrukcji historii Jezusa, którymi dotąd się posługiwano. Pierwszym wnioskiem z tego doświadczenia było, że nie można traktować czterech ewangelii jako źródeł historycznych w nowoczesnym znaczeniu tego słowa. Są one raczej obrazem wiary uczniów narodzonej wprawdzie z ich spotkania z historycznym Jezusem — ale ostatecznie ukształtowanej długo po Jego śmierci. Są zapisem i świadectwem tego, co uczniowie Jezusa zdecydowali się „głosić wszystkim narodom”, by uznały w Nim Zbawiciela, któremu oni sami już uwierzyli. To właśnie jest stanowisko Bultmanna. Nie jest ważne, co dokładnie wydarzyło się za dni życia Jezusa ani jak doszło do Jego śmierci, nie jest też sprawą pierwszej wagi, co On sam o sobie myślał i czego nauczał. Nigdy nie będziemy tego wiedzieli z dostateczną pewnością. O wiele ważniejsze jest natomiast odkrycie sensu, jaki spotkanie z Jezusem nadaje życiu człowieka, który w Niego wierzy. Ważna jest „kerygma”. To greckie słowo oznacza „to, co się głosi” o Jezusie Chrystusie jako Zbawicielu i dawcy sensu. Dlatego także Bultmann pragnął uwolnić obraz Jezusa od tego, co wniosła weń „mitologizująca wyobraźnia” współtwórców Nowego Testamentu. Mówił o zadaniu „demitologizacji” przekazu. W tym jest dziedzicem myśli oświeceniowej.

 

Znowu przerwałem czytanie. Tak, z pewnością najstarszym z trzech profesorów, którym się wtedy przysłuchiwałem, musiał być Rudolf Bultmann. Pamiętałem wszystkie jego wątpliwości i argumenty. Ale dzięki mojemu cichemu uczestnictwu w tamtej rozmowie wiedziałem już też, co mógłbym mu odpowiedzieć. Odłożyłem tekst nadesłany przez Karla i spróbowałem powtórzyć w myśli to, co usłyszałem z ust pozostałych dwu uczestników tamtej rozmowy. Byłem prawie pewien, że jednym z nich był ten sam Stary Profesor, którego Karl spotkał w poniedziałek w bibliotece. To on patrząc mi wówczas tak przenikliwie w oczy porwał mnie na chwilę do ich świata. Czy to był świat umarły, czy żywy? Zupełnie nie wiedziałem, co o tym myśleć… Wyglądało na to, że granica między jednym a drugim jest bliżej niż myślimy. I że w tajemniczy dla nas sposób możemy ją teraz przekraczać — Karl i ja. Ma z tym oczywiście coś wspólnego Stary Profesor, który najwyraźniej postanowił nam pomagać, ważną rolę odgrywają w całej sprawie także lwy. Kim jednak był ów trzeci rozmówca? To on właśnie najbardziej zdecydowanie odpowiadał Bultmannowi. Twierdził mianowicie, że w ostatnich dziesięcioleciach dokonała się prawdziwa rewolucja w dziedzinie metod historycznych badań nad tekstem ewangelii. To, co dzisiaj w tej dziedzinie potrafimy, sprawia że nie mamy już powodu do sceptycyzmu. Ewangelie pozwalają nam dobrze poznać historyczną postać Jezusa, jakkolwiek czynią to w zupełnie inny sposób, niż zazwyczaj kroniki czy przekazy historyczne. „Nauczyliśmy się jednak radzić sobie z tą innością” — mówił z zapałem — „i wiemy dzisiaj więcej, niż śniło się kiedykolwiek naszym poprzednikom”.

Jeszcze raz zajrzałem do tekstu Karla. Miał rację. Na końcu jego wykładu znalazłem prawie dokładnie to, co właśnie przedstawiłem jako poglądy mojego Trzeciego Profesora. Karl najwyraźniej także go znał, chociaż nie podał jego nazwiska. Muszę go jeszcze o to zapytać. Tymczasem zrobiło się już strasznie późno. Czas spać. Dalsze oświecanie mojego biednego umysłu niech poczeka przynajmniej do jutra. Kiedy zasypiałem po tym naprawdę bogatym w niespodzianki i wyczerpującym dniu, przed moimi oczyma przesunął się długi szereg mniej lub bardziej zadziwiających postaci. Jak to we śnie: doskonale wiedziałem, że to ci, o których dzisiaj była mowa. Zdaje się, że była tam również Zofia. Ostatni nadszedł Stary Profesor. Wyglądał tym razem dość groteskowo. Rozwiane włosy i powiewający szeroko płaszcz. Na mocnej smyczy prowadził skaczące wesoło młode lwiątko. Pogłaskał je i znowu tajemniczo się uśmiechnął. „Nic się nie martw,” — powiedział — „gdyby za dużo od ciebie chcieli, ja ci zawsze pomogę”.

 

 

ROZDZIAŁ III,

w którym Karl odbywa oryginalną i pouczającą wycieczkę do dziewiętnastowiecznego salonu i przysłuchuje się pewnemu zadziwiającemu referatowi oraz dyskusji zebranych tam duchownych, a następnie sam zaczyna wykład o najważniejszych zasadach odczytywania historycznego przekazu o Jezusie. Jednak zanim skończy pierwszy odcinek, pojawiają się zupełnie nowe pytania i sytuacja nieco się komplikuje.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz