SIEĆ

 

ROZDZIAŁ V,

w którym znajdujemy prawie same dopowiedzenia i wyjaśnienia — autorstwa Zofii, a także (co nas szczególnie cieszy) autorstwa Teofila i Tomasza. W ten sposób i tym razem przydarza nam się coś niezwykłego.

 

 

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem we wtorek rano po przyjściu do pracy, było przypomnienie Karlowi o Teofilu i Tomaszu. Żebyśmy tylko nie zaniedbali i nie stracili szansy, jaką jest dla nas ich gotowość włączenia się w naszą grę. Niepotrzebnie się martwiłem. Karl też już o tym pomyślał i posłał do Rzymu i Chalcedonu całość naszej korespondencji. Byłem teraz ciekaw, czy się odezwą i co powiedzą na nasze dotychczasowe osiągnięcia.

Musiałem jednak na pewien czas zostawić te sprawy i zająć się moją biblioteką. Trochę się bałem, że w czasie kiedy będę z komputerem krążył między regałami, nadejdzie korespondencja. Napisałem dlatego szybko do Karla, przedstawiając mu swoją sytuację i prosząc, żeby wszystko, co ewentualnie nadejdzie, zebrał w naszej skrzynce @interteol.fund.

Kiedy po południu wróciłem do mojego pokoju i po skończonej pracy znowu znalazłem się w Sieci, skrzynka była pełna. Obok listu od Karla były tam trzy nieco większe pliki tekstowe i jeszcze kilka dodatkowych komentarzy, które dosłali inni sieciowi zapaleńcy, zapewne zwabieni i zainteresowani ruchem w naszej skrzynce. Na pierwszym miejscu był jednak zapowiedziany tekst od Zofii przeznaczony specjalnie dla mnie. Jak się pewnie domyślasz pozostałe dwa przyszły od Teofila i Tomasza. Dość niecierpliwie zabrałem się do czytania. Najpierw Karl. Pisał, że jest zdziwiony i trochę zmartwiony tym, co nadesłali nasi korespondenci. Zdaje się, że oczekiwał samych pochwał dla swojej metodycznej wiedzy. Tymczasem wszyscy troje jego zdaniem zbyt nieufnie potraktowali zarówno Metodę, jak i osiągane z jej pomocą wyniki. Jak twierdził, taka nieufność przynajmniej po części wyrasta z nieporozumień — niestety dość rozpowszechnionych. Dalej trochę polemizował z Teofilem i Tomaszem, ale niewiele z tego rozumiałem, jako że jeszcze nie czytałem ich tekstów. Postanowiłem wobec tego sam wyrobić sobie zdanie w tej sprawie.

Już miałem zabrać się do czytania pozostałych rzeczy, kiedy ktoś ostro zapukał do drzwi i nie czekając natychmiast wszedł. „Czy to tutaj można… ? O Boże!” — krzyknął i cofnął się gwałtownie, zatrzaskując drzwi. Pewnie powinienem się zdziwić, ale kto pracuje w bibliotece, przyzwyczajony jest do różnych dziwaków. Tego wprawdzie nigdy dotąd u nas nie widziałem, ale to nie ma nic do rzeczy. Zrobiłem sobie herbatę i otwarłem plik nadesłany przez Zofię. Znowu pukanie do drzwi — tym razem delikatniejsze. Zawołałem „Proszę!”, ale nikt nie wchodził. Podszedłem do drzwi i wyjrzałem na korytarz. „Czy pan się dobrze czuje?” — usłyszałem. To był nasz dyrektor. Dziwne. Pierwszy raz pofatygował się do mnie osobiście i do tego jeszcze z tak troskliwym pytaniem. Stał dwa kroki od drzwi i wyraźnie starał się zajrzeć ponad moim ramieniem do pokoju. „Proszę bardzo, panie dyrektorze.” — powiadam. „Ach, nie, ja tylko tak… Wszystko w porządku, jak sądzę?” „Mam nadzieję.” — odpowiedziałem coraz bardziej zdumiony. Dyrektor obrócił się teraz do kogoś stojącego nieco dalej: „To co mi pan tu naopowiadał?” To był mój poprzedni gość. Wzruszył ramionami i najwyraźniej chciał odejść. „Hola,” — zawołał dyrektor — „to nie jest miejsce na głupie żarty.” „Kiedy ja go naprawdę widziałem!” — jęknął tamten. Wyglądał jak przerażony szczurek. Teraz sobie przypomniałem, że jednak już tu kiedyś był. Szukał materiałów do pracy o zwyczajach akademickich w czternastym wieku, ale niewiele tego u nas znalazł. „Kogo pan widział?” — zawołałem. „Ten pan twierdzi, że w pańskim pokoju widział żywego lwa” — dyrektor wrócił już do swojego zwykłego rzeczowego tonu — „i dlatego narobił alarmu. Bardzo pana przepraszam. Powinienem od razu wiedzieć, że to jakiś sensat.” Uśmiechnąłem się do siebie. „Widział lwa?” — powiedziałem — „A to doskonale, to naprawdę świetnie!” „A panu co się znowu stało?” — dyrektor spojrzał teraz na mnie ze zdumieniem. „Nic.” — powiadam — „ale jeśli naprawdę w moim pokoju widział lwa, to bardzo się cieszę.” „Niech pan już lepiej idzie do domu.” — szef wyraźnie nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. „Niech pan już idzie, jest późno; młody człowiek nie powinien zbyt wiele czasu spędzać przy komputerze. A pan” — to było do Szczurka — „pan otrzyma zakaz wstępu do biblioteki, jeśli pan nam będzie urządzał takie historie.” Szczurek zniknął mamrocąc coś pod nosem, a ja ukłoniłem się dyrektorowi i wróciłem do pokoju po moje rzeczy. Widziałem kątem oka, że zatrzymał się i spojrzał za mną, a potem kręcąc głową poszedł do swojego gabinetu.

Na to, że w pokoju zastanę lwa, oczywiście nie liczyłem. Wiedziałem jednak, że skoro pojawił się taki sygnał, znowu będzie się działo coś ciekawego. Było już rzeczywiście późno i postanowiłem wracać do domu. Nie chciałem zostawiać tekstów ze skrzynki, skopiowałem je wobec tego na mój twardy dysk, spakowałem komputer i ruszyłem do metra.

 

Nie mogłem wytrzymać. Zwyczajnie nie używam komputera w metrze. Po co drażnić ludzi. Ale dzisiaj nie mogłem wytrzymać i postanowiłem przeczytać przynajmniej list Zofii.

Najpierw było krótkie motto — całkiem w jej stylu: „«To ludzie a nie metody tworzą naukę.» Henri Poincaré.” Tym razem jednak na tym się nie skończyło. „Miły Janie,” — pisała dalej — „nie jestem pewna, czy to, co Ci napiszę, przyda Ci się na coś, i czy Ci to w czymś pomoże. Zwyczajnie to raczej inni piszą do mnie i o mnie. Ja sama wolę czytać, niż pisać. Dość dużo czytam, ale też chętnie rozglądam się wokół siebie. Właśnie dlatego wolę być ostrożna. Wiem, że wszystkiego na świecie jest więcej niż pomysłów filozofów, chociaż im przecież pomysłów nie brakuje. Może jednak mimo wszystko mam Ci coś ważnego do powiedzenia. Teraz przyszedł mi do głowy trochę dziwny pomysł. Wiesz co? To, co będzie dalej, spróbuję napisać tak, jakby to pisał Karl. Właściwie to on sam powinien Ci to wszystko powiedzieć, ale chyba jeszcze nie potrafi. A ja przez cały ten czas zastanawiałam się nad tym, co on Ci zaproponował. Nie powinieneś tego lekceważyć. I to nie tylko ze względu na Karla, który żyje i oddycha swoją nauką, ale z powodów o wiele głębszych. To jest naprawdę wielka sprawa. Ja dobrze znam Starego Profesora i jego żyjących i zmarłych przyjaciół — domyślasz się pewnie, że on też już nie żyje? Teraz posłuchaj: Ci ludzie wykonali ogromną pracę i stworzyli w ten sposób metodę, której w większości wypadków można ufać. Może jedyną ich słabością — bo przecież nie winą! — było to, że tak ich wciągnęła fascynująca przygoda ich własnych badań, tak wypełniła ich świat, że prawie przestali widzieć cokolwiek poza tym. Ja to tylko spokojnie stwierdzam. Wcale się temu nie dziwię. Każde prawdziwe odkrycie jest jak stworzenie świata i ten, kto go dokonuje, ma potem bardzo długo czym żyć — tak, że niewiele dba o całą resztę. Kto wie, może tak właśnie powinno być? Może bez tego nie działoby się w ogóle nic mądrego? W każdym razie rzecz cała rzeczywiście wymaga «zarazem dokładności i wyobraźni, chęci do systematycznej pracy i umiejętności syntezy» — jak to kiedyś ujął profesor Karla. Są tacy, u których wszystkie te cechy występują razem i we właściwych proporcjach. Więcej jest jednak takich, którym czegoś pod tym względem brak — niestety najczęściej wyobraźni. Tu zresztą nie chodzi jedynie o tę wyobraźnię, której potrzebuje każdy, kto ze skromnych pozostałości i śladów usiłuje odtwarzać zatopione kontynenty ludzkiego doświadczenia czy wiedzy. Tu chodzi jeszcze bardziej o taką wyobraźnię, która widzi nie tylko to, co sama tworzy, ale także to, co jej twory mogą sprawić w drugich — w ludziach, którym przecież mają służyć. Dlatego właśnie tak bardzo podoba mi się to powiedzenie o ludziach i o metodzie, które przytoczyłam na początku.”

Musiałem przerwać czytanie i zamknąć komputer, bo znajomy głos z megafonu zapowiedział moją stację. Ruszyłem do wyjścia. Teraz rozumiałem, dlaczego Karl nie dyskutował z Zofią, chociaż i jej listem nie był, zdaje się, wcale do końca zachwycony. Ona jest najzwyczajniej mądra. Nie tyle wie więcej niż my (chociaż i pod tym względem zdaje się niczego jej nie brak), ile raczej widzi więcej i dalej. To właśnie było samo sedno trudności. Ja przecież wcale nie wątpię, że to, co egzegeci zgodnie z regułami wypracowanej przez siebie metody odkrywają w tekście ewangelii, jest prawdą. Tyle tylko, że nie bardzo wiem, co mam z tą prawdą zrobić. Może ktoś powiedzieć, że to już jest tylko mój problem. Oczywiście, to jest mój problem — ale przecież nie tylko mój. Tych, którzy mnie tak zaniepokoili swoją przenikliwą analizą tekstu, też. Z całą pewnością Zofii nie brakło tej wyobraźni, o której mi pisała.

Doszedłem do domu, wspiąłem się na moje piętro i znalazłszy się w mieszkaniu najpierw posprzątałem zostawione rano naczynia, a potem ugotowałem sobie na kolację moją codzienną porcję spaghetti z serem i porządnym włoskim sosem. Odkąd byłem w Italii, strasznie to lubię. Teraz mogłem wrócić do czytania. Zofia pisała dalej tak:

„Kiedy powtarzam za Poincaré, że to ludzie a nie metody są twórcami nauki, mam na myśli najpierw bardzo prostą rzecz: że prawda nie jest ani właściwością, ani produktem takiej czy innej metody postępowania. Wprawdzie mówimy o metodach, że wskazują drogi albo nawet prowadzą do prawdy, ale też nic więcej — tymi drogami muszą przejść żywi ludzie. Jeśli okazuje się, że ludzie, którzy mieliby dojść do prawdy, źle czują się na drogach, które do niej mają prowadzić, jeśli wchodząc na nie czują się sprowadzeni na bezdroża, nie wolno tego ich poczucia lekceważyć. Mamy wtedy dwa wyjścia: albo przyjmiemy, że prawda, do której poznania miałaby prowadzić taka czy inna droga, jest złudą, że nie jest w ogóle prawdą — bo jest nie do przyjęcia dla tych, dla których miałaby być; albo też pokażemy inną do niej drogę — taką, którą ci, dla których została ona przygotowana, gotowi będą rzeczywiście pójść. Ja wiem, że to brzmi dziwnie — trochę zbyt ogólnikowo i zarazem zawile. Ale przecież można to przełożyć na całkiem zrozumiały konkret. Co właściwie zraziło Cię w wywodach zwolenników metody historyczno–krytycznej? Jak sądzę, to przede wszystkim, że odbierają Ci rzeczy, które sam w tekście widzisz, i każą Ci się w nim dopatrywać takich, których nie widzisz. Nie wiesz, po co właściwie miałbyś się na coś takiego zgadzać. Dotąd wszystko rozumiałeś, teraz okazuje się, że jednak nie. To bez sensu — powiesz w takim wypadku. Sens — «sensus» — to jest inaczej «kierunek». Poczucie bezsensu — to w naszym wypadku przede wszystkim niejasność co do kierunku drogi i wynikający stąd niepokój. Dokąd zajdziemy, jeśli będziemy kwestionowali rzeczy, które są dla nas oczywiste, a przyjmowali takie, które wcale oczywiste nie są? To nie jest bezsensowny niepokój. On też ma sens — on też ma swój kierunek. Ale jeśli rzeczywiście gotów jesteś tak myśleć, muszę Ci postawić bardzo zasadnicze pytanie: Jaki to jest kierunek? Dokąd prowadzi ten nowy niepokój? Czy aby na pewno do prawdy? Czy nie czasem raczej do (bardzo moim zdaniem niebezpiecznego) stanu ducha, dla którego prawdziwe jest tylko to, co jest oczywiste — tak że wszystko się zawsze zgadza i że właściwie nie ma już pytań? Zwolennikom Metody można zarzucić, że poza nią nie widzą świata, że nie widzą ludzi, dla których przecież mają robić to, co robią, i że nie zdają sobie sprawy z ich trudności; jej przeciwnikom natomiast, że wierzą tylko w to, co mają w rękach — i że w gruncie rzeczy nie chcą widzieć ani wiedzieć niczego więcej. Dla jednych i dla drugich Słowo, które odczytują, nie ma już tajemnic — dla tych pierwszych dlatego, że te, które były, właśnie ustępują — zostają jedna po drugiej rozwikłane i wyjaśnione; dla tych drugich dlatego, że w ich oczach wszystko sprowadza się do kilku prostych zasad, których źródłem jest taki czy inny uznawany przez nich autorytet. W autorytecie — pojmowanym tak, jak oni go pojmują — nie ma nic tajemniczego. Pismo (to znaczy Bóg) mówi, i nie należy wątpić czy też kwestionować tego, co mówi, ale przyjmować każde słowo tak, jak zostało powiedziane. Wszystko jest jasne: na wezwanie i słowo Boga są tylko dwie możliwe odpowiedzi — tak albo nie. Reszta jest niepotrzebnym komplikowaniem rzeczy prostych.”

Znowu na chwilę przerwałem czytanie. Ta część listu Zofii podobała mi się zdecydowanie mniej. To chyba rzeczywiście trochę zbyt zawiłe i za mało konkretne. Dwie rzeczy przemówiły do mnie jednak bez wątpienia: to, co powiedziała o ludziach, którzy żyją oczywistościami (często tylko pozornymi) i dlatego sądzą, że nie mają pytań, i te ostatnie słowa o niekomplikowaniu rzeczy prostych. Chętnie przyznaję, że to właśnie było moje odczucie, kiedy przyglądałem się pracy naszych egzegetów. Po co ten rodzaj komplikacji? Nie wydawało mi się to do czegokolwiek potrzebne. Wiesz, musiało upłynąć trochę czasu zanim zacząłem coś z tego rozumieć, a i dzisiaj nie jestem jeszcze w pełni przekonany. Na razie jednak szybko dokończyłem czytanie.

„To jeszcze daleko nie wszystko.” — pisała dalej Zofia — „Jednym i drugim mam do zarzucenia jeszcze coś więcej, niż tylko próbę zapanowania nad słowem biblijnym przez usunięcie czy nie dostrzeganie tajemnicy. Nie bardzo potrafię nazwać i opisać teoretycznie to, o co mi teraz chodzi. Dlatego posłużę się przykładem — może trochę zbyt jaskrawym — ale czasem dopiero taka jaskrawość pozwala zobaczyć istotę problemu. Co byś mianowicie pomyślał o kimś, kto niezwykłe słowa świętego Augustyna z dziesiątej księgi «Wyznań»: «Sero te amavi, pulchritudo tam antiqua et tam nova, sero te amavi!» — «Późno cię pokochałem piękności tak dawna a tak nowa, późno cię pokochałem!», skomentowałby mniej więcej tak: «Augustyn tu mówi, że późno pokochał piękność. Nie mówi, o jaką to piękność chodzi. Stwierdza jedynie, że jest ona dawna i zarazem nowa.»? Oczywiście nie chcę uogólniać, nie mam do tego prawa. Jednak spotykam zbyt wielu ludzi, którzy tylko tak czytają to, co czytają, i tak tylko słyszą to, co słyszą. Spotykam takich zarówno wśród doskonale przygotowanych fachowo egzegetów, jak też wśród obrońców prostego przyjmowania słowa Bożego, tak jak ono zostało spisane (co najczęściej oznacza nieufność do stosowania jakiejkolwiek poważnej metody objaśniania Pisma). Bardzo mi żal takich ludzi. Mam wrażenie, że są bez własnej winy okaleczeni. Oni nie czują, że to, co nam przed chwilą powiedział Augustyn, może być wypowiedziane tylko tak, jak zostało przez niego wypowiedziane — i że te jego słowa przekazują nierównie więcej niż tylko kilka prostych informacji. Próba potraktowania takich słów jedynie jako przekazu wiadomości («O czym mówi?» i «Co mówi?» — ewentualnie «Dlaczego mówi?») prędzej czy później kończy się żałośnie. Ale to, co szczególnie jaskrawo widać na przykładzie słów Augustyna, dotyczy przecież każdego słowa, które ma być czymś więcej niż tylko mechaniczną instrukcją; dotyczy każdego słowa skierowanego do żywego człowieka — w najwyższym stopniu dotyczy zatem tekstów biblijnych. Wszystkie one mówią i dają nierównie więcej, niż mówią i dają same użyte w nich słowa czy formuły. Nie wiem, co zrobić, żeby pomóc tym, którzy tego nie widzą i nie czują. Nie wiem, jak można w kimś stworzyć lub zbudzić i ożywić wrażliwość, której mu najwyraźniej brak. Wciąż jeszcze za mało wiem, i z całą moją filozoficzną wiedzą czuję się tu zupełnie bezradna. Dlatego teraz lepiej zamilknę. Ale zanim zamilknę, zrobię jeszcze coś, czego może robić nie powinnam — a przynajmniej nie w imię filozofii. Raz jeszcze każę przemówić świętemu Augustynowi. A właściwie nie jemu samemu, ale jemu i jego wierze. Posłuchaj, co napisał w komentarzu do Ewangelii według świętego Jana: «Jeśli kochasz, chodź. Kocham, mówisz, ale dokąd mam pójść? (…) Szukasz drogi? Słuchaj tego, który ci mówi: Ja jestem drogą. (…) Nie powiedziano ci: Szukaj drogi własnym wysiłkiem. Nie to ci powiedziano. Wstań, leniwcze! Droga sama przyszła do ciebie i śpiącego obudziła cię ze snu — ufam, że cię obudziła! Wstań i chodź! Chciałbyś iść, ale nogi bolą? Dlaczego bolą? Czy może dlatego, że gnany chciwością chadzałeś po bezdrożach? Ależ Słowo Boga uzdrawiało chromych. Nogi, mówisz, mam zdrowe, tylko samej drogi nie widzę. On i ślepcom oczy otwierał!» Tyle Augustyn. Teraz to już naprawdę zamilknę. Nic się nie martw. Może Ci kiedyś jeszcze napiszę o 'filozoficznym' czytaniu takich tekstów. Serdecznie pozdrawiam. Zofia.”

 Przez chwilę nie mogłem dojść do siebie. Ta dziewczyna jest niemożliwa! Jeszcze nigdy nikt do mnie tak nie mówił. To rzeczywiście brzmiało bardzo podobnie do nauczycielskiego tonu Karla, ale on nie potrafiłby się chyba zdobyć na tak mocny wykład. Powinienem teraz usiąść i pomyśleć nad tym, co usłyszałem. Bardzo jednak chciałem przeczytać jeszcze pozostałe teksty. Już przy ich kopiowaniu w bibliotece zauważyłem, że Teofil i Tomasz przejęli nasz system oznaczania korespondencji. Otrzymaliśmy pliki „Teofil1.txt” i „Tomasz1.txt”. Najpierw otwarłem to, co nadesłał Teofil. Trochę się zdziwiłem. Na początku było zwięzłe motto całkiem w stylu Zofii, tyle że po grecku — na szczęście nie zapomniał o tłumaczeniu.

„«e)/sti ga/r a)paideusi/a to\ mh\ gignw/skein ti/nwn dei= zhtei=n a)po/deicin kai\ ti/nwn ou) dei=» — «to jest brak wychowania, nie wiedzieć, co wymaga uzasadnienia, a co nie wymaga». Arystoteles.” Dalej pisał tak: „Nasza teologiczna tradycja kocha wprawdzie bardziej Platona niż Arystotelesa, ale to zdanie wydaje mi się tak piękne i ważne, że muszę je na tym miejscu przytoczyć.”

Nie mogłem już jednak czytać dalej. Byłem zbyt zmęczony i litery zaczęły mi skakać przed oczyma. Musiałem wszystko odłożyć do jutra. Kiedy zasypiałem, przypomniała mi się jeszcze historia ze Szczurkiem i z widzianym przez niego w moim pokoju lwem. Tym razem jednak nic szczególnego się nie wydarzyło. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, jak bardzo się myliłem.

Następnego dnia wróciłem do całej sprawy dopiero po południu. Rano najpierw zwykle jestem w naszym kościele, później szybko śniadanie — i do pracy. W metrze był taki tłok, że o uruchomieniu komputera nie mogłem nawet myśleć. Tak więc dopiero po pracy udało mi się zabrać do listów Teofila i Tomasza. Były do siebie w istotnych sprawach bardzo podobne — mimo różnic perspektywy, języka i stylu. Przez chwilę myślałem nawet, żeby je tu połączyć w jeden całościowy wykład, ale w końcu odstąpiłem od tego zamiaru. To zresztą był dość wyjątkowy przypadek, że Teofil i Tomasz zgadzali się ze sobą aż tak bardzo. Jak zobaczysz, w większości spraw dość znacznie się różnią — zwłaszcza jeśli chodzi o sposób widzenia świata (a także Kościoła i teologii). Teofil przysłał piękny komentarz do naszych dotychczasowych zmagań, zbudowany wokół tego słowa Arystotelesa, które już przytoczyłem. Napisał tak:

„Taki właśnie brak wychowania, a może raczej brak wyczucia, jest bowiem tym, co mnie najbardziej niepokoi (a czasem po prostu drażni) u teologów Zachodu. Czy zawsze i wszędzie musicie się dowiadywać, co właściwie jest w środku? Czy rzeczywiście musicie natychmiast rozkrawać każdą złowioną rybę? Czy nie możecie pozwolić jej popływać — żeby w ten sposób pokazała, jaka jest i co potrafi? Jeśliście ją już jednak ostatecznie złowili i pochwycili, połóżcie ją, jak kiedyś Pan położył, na rozżarzonych węglach na brzegu jeziora i przywołajcie głodnych, którzy sami próżno trudzili się nad połowem przez całą długą i ciemną i zimną noc.”

To jest naprawdę piękne pomyślałem, ale nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi. Tymczasem Teofil jakby z daleka już naprzód odgadł moje myśli. „Nie dziw się, że przemawiam takim językiem.” — pisał dalej — „Chcę w ten sposób pokazać, że słowa otwierają się przed nami jak bramy, jeśli tylko pozwolimy im być tym, czym być mogą. To wszystko nie znaczy przecież, że ja nie rozumiem i nie akceptuję obiektywizmu i precyzji innego języka i metod i dokonywanych z ich pomocą kolejnych prób rekonstrukcji historii Jezusa. Myślę nawet, że nasza tradycja teologiczna akceptuje je łatwiej, niż teologia rzymska. My jesteśmy od dawna przyzwyczajeni do łączenia i przenikania się różnych stylów i różnych typów lektury i komentowania Pisma. Przede wszystkim zaś dobrze wiemy, że nie należy ani lekceważyć tego, co dokładnie zdarzyło się w historii, ani też trzymać się tego zbyt kurczowo. Każdy fragment musi być czytany w kontekście danej księgi, a także w kontekście całej Biblii i całego Kościoła. Wszelki element ma być komentowany w świetle całości. To, co zdołasz ustalić i poznać jako historyczny rdzeń przekazu, samo w sobie byłoby bez znaczenia — gdyby nie spełniało roli fundamentu i zarazem zwornika sklepienia tej wielkiej świątyni Słowa, w której my wszyscy razem «żyjemy, poruszamy się i jesteśmy». Dlatego też w rozumieniu ludzkiego kształtu Pisma świętego (języka, epoki, miejsca i środowiska, obrazów i symboli) musi panować prawdziwa wolność połączona z wykorzystywaniem wszystkich odkryć wiedzy obiektywnej. Problem autentyczności pewnych tekstów, ich pochodzenia i przypisania ich takiemu czy innemu autorowi nie przedstawia tu żadnych trudności. Przez te teksty także Bóg przemówił. Podobnie jak różne odmiany tekstów, również liczne sposoby ich rozumienia i komentowania wskazują, że bogactwo treści wychodzi poza jakiś jeden typowy ludzki punkt widzenia. Wszystkie próby opisu życia Jezusa kończą się na stwierdzeniu istnienia czegoś niesprowadzalnego do tego, co tylko ludzkie. Pisząc to wszystko patrzę teraz na ikonę zawieszoną w narożniku mojej celi. To jest Panagia Agapusa, obraz Wcielenia — Maryja czule przytulająca Dzieciątko. Mógłbym Ci dokładnie powiedzieć kto i kiedy namalował ten obraz. Mógłbym Ci też wyjaśnić, dlaczego namalował go właśnie tak. Gdybym tego wyjaśnienia nie znał, gdyby nie można było go znać, niewątpliwie czegoś istotnego by nam brakowało. A jednak ten obraz widziany jako dzieło serca, myśli i ręki tamtego malarza, to tylko mały fragment, tylko jedno oczko niezwykłej i wspaniałej Sieci, rozciągającej się od pierwszej kobiety i matki — Ewy — przez tyle wieków historii, aż po tę chwilę, w której Maryja po raz pierwszy przytuliła do siebie swojego Syna, i jeszcze dalej, przez ręce, serca i umysły tych wszystkich, którzy tu żyli przede mną, aż po ten mój kąt i odblask lampki, którą przed nią teraz zapaliłem, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze dalej — «przez wszystkie dni aż do skończenia świata» (Mt 28,20). Świadomie użyłem tego właśnie słowa, bo ono też należy do tej samej Sieci. I my, i to, co my teraz razem czynimy, i wszystko, co jeszcze mamy uczynić, wszystko to splata się w niej i rozplata, zamyka i otwiera, rozwiązuje i wiąże. Nie bój się, nikt jej nie zerwie, także nasza apaideusia nie; także nasz nieszczęsny brak wychowania, nie zdoła jej zniszczyć. Ta sieć jest bowiem ostatecznie acheiropojeti — nie ludzką ręką uczyniona, a przecież rozciąga się tu na naszych oczach i Ty też możesz jej teraz dotknąć. I możesz poczuć pod dłonią jej sploty i odczuć pulsujące w niej napięcie i drżenie, i zobaczyć, gdzie zanurza się w błoto i gnije, a gdzie błyszczy blaskiem takiego światła, jakiego nikt z nas nigdy sam nie zapalił i zapalić nie zdoła. To wszystko możesz — także dlatego, że umiesz już odczytywać znaki i rozplątywać wątki historii, i dlatego, że masz wokół siebie ludzi, którzy Cię tego uczą. Nie bój się. Wyciągnij ręce i niech «kto inny Cię przepasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz» (J 21,18). A przecież i tam pójdziemy razem — i nigdy nie będziemy już zupełnie sami. Nie bój się, chodź. Twój Teofil.”

To był cały Teofil. Ten jego sposób przemawiania najpierw mnie trochę dziwił, ale teraz zaczynał mi się coraz bardziej podobać. Długie chwile spokoju i rzeczowe wyjaśnienia, za którymi czuje się doświadczenie starego nauczyciela, a potem nagle czujesz rozpalający się pod powierzchnią żar i widzisz, jak strzela płomień. W tym liście po raz pierwszy była też mowa o Sieci w innym, zupełnie nowym i o wiele pełniejszym znaczeniu, które później stało się dla nas tak cenne. Pomyślałem wtedy, że także ta techniczna sieć, z pomocą której rozmawiamy, jest przecież cząstką i ogniwem tamtej, o której on mówi. Pod wpływem wzniosłego tonu Teofila i mi zebrało się na poezję. Liniami naszej sieci komputerowej, jej światłowodami, krąży przecież czyste światło — pomyślałem — i to ono przynosi nam siebie nawzajem, i to wszystko, co mamy sobie do powiedzenia i do przekazania; to dzięki niemu jesteśmy tu dla siebie i to dzięki niemu będziemy jeszcze inni, jeszcze bogatsi i może także lepsi. Wszystko dzięki temu światłu.

 

Z tekstem Tomasza postanowiłem jednak pojechać do domu. Znowu zrobiło się dosyć późno i byłem już mocno głodny. Codzienne sprawy, sprzątanie i kolacja, zajęły mi trochę czasu. Dopiero około dziewiątej wieczorem zasiadłem do czytania. Jak już wspomniałem, Tomasz wprawdzie napisał swój tekst z innej perspektywy niż Teofil, a jednak w istotnych punktach byli jak mi się zdaje prawie zupełnie zgodni. Muszę na tym miejscu powiedzieć jeszcze coś, co dotyczy nie tylko tych dwu, ale w ogóle wszystkich tekstów Teofila i Tomasza. Mimo, że to, co mówi Teofil, budzi mój zachwyt — a może jeszcze bardziej to, jak on mówi to, co mówi — w gruncie rzeczy bliższe są mi teksty Tomasza. Nie wiem, na czym to polega, ale czytając je czuję się naprawdę u siebie. Kiedyś powiedziałem o tym Karlowi, ale on zdaje się tego nie zrozumiał. „Bo też jesteś u siebie,” — powiedział — „to w końcu jest nasza własna tradycja. Tylko zachowaj zdrowy krytycyzm wobec jego rzymskich uproszczeń. Czasem mam wrażenie, że oni tam nie zdają sobie sprawy z tego, jak bogata jest naprawdę rzeczywistość.” Nie wiem, czy to są naprawdę uproszczenia. Raz wydaje mi się, że tak, a kiedy indziej, że nie. Ale jest w tym sposobie myślenia i mówienia także taki rodzaj powagi i prostoty, który robi na mnie wielkie wrażenie, ilekroć się z nim spotykam. Posłuchaj:

„Oczywiście pamiętam, że na tym miejscu chodzi jedynie o ocenę dokonywanych współcześnie prób rekonstrukcji historii Jezusa z tekstu ewangelii.” — napisał Tomasz. „Wydaje mi się jednak, że prawidłowo dokonać takiej oceny można jedynie na tle pewnych ogólniejszych zasad, którymi kierujemy się w kościelnej interpretacji Pisma. Dlatego postanowiłem najpierw pokrótce przypomnieć Ci te zasady, a następnie z ich pomocą bardzo zwięźle i wstępnie ocenić wartość wyników egzegezy historyczno–krytycznej i zdobywanych z jej pomocą wiadomości ściśle historycznych.

Zasada pierwsza brzmi: Tekst biblijny (w szczególności zaś tekst ewangelii) powstał w Kościele i dla Kościoła. Powinien zatem być odczytywany w Kościele i przez Kościół — i tylko wtedy może zostać odczytany prawidłowo.

Zasada druga: Żadne odczytanie i zrozumienie tekstu nie jest ostateczne. Jest oczywiście szczególnie i wyjątkowo ważny ten sens tekstu, który zamierzali mu nadać jego ludzcy autorzy, ale jest on też od samego początku otwarty na późniejszy rozwój, który dokonuje się między innymi przez odczytywanie pierwotnego tekstu w coraz to nowych okolicznościach życia Kościoła.

Zasada trzecia: Nie wolno oddzielać i izolować fragmentów tekstu i tym bardziej nie wolno ich sobie w żaden sposób przeciwstawiać (np. teksty wcześniejsze przeciw późniejszym, «autentyczne» przeciw «redakcyjnym» czy też odwrotnie). Każdy tekst musi być czytany nie tylko w kontekście księgi z której pochodzi, ale także w kontekście całości Pisma.

Zasada czwarta: Nie można wykluczać stosowania jakiejkolwiek metody wykładu Pisma tylko dlatego, że osiągane z jej pomocą wyniki wydają się komuś (czy nawet wielu) trudne do przyjęcia.

Tę ostatnią zasadę poprę przykładem, który wprost odnosi się do kwestii rekonstrukcji historii Jezusa. Wielu ludziom wydaje się trudne do przyjęcia, że w przekazie o Nim spotykamy się nie tylko z prostą relacją o faktach, ale także z fabulacjami i dopowiedzeniami, które są tworem późniejszej tradycji lub też poszczególnych autorów. Jednakże odczytanie sensu literalnego tekstu, do czego zobowiązuje nas wypowiedziana właśnie zasada, nie domaga się wcale koniecznie twierdzenia, że opowiadane fakty rzeczywiście zaszły. Może bowiem być i tak, że nasz tekst nie należy do rodzaju opowiadań historycznych, ale jest produktem opowiadającej fantazji. Jeśli tak naprawdę jest, to żaden protest przeciwko temu niczego tu w istocie nie zmieni, a jedynie utrudnia protestującemu zrozumienie przekazu.

Szczegółowe wyniki badań i drogi, na których się do nich dochodzi, mogą zatem oczywiście pozostać i najczęściej pozostają dyskusyjne. Zdarza się stosunkowo często, że wyniki osiągane przy różnych założeniach metodycznych wzajemnie się wykluczają albo przynajmniej nie dają się w pełni zharmonizować. Z punktu widzenia badań ściśle historycznych nie jest to istotny problem (jest to raczej kwestia doskonalenia metod pracy i dalszej dyskusji). Z teologicznego punktu widzenia natomiast trzeba tego rodzaju rozbieżne wyniki traktować z pewną ostrożnością: są one stwierdzeniami uprawnionymi tylko w tym obszarze badań i jedynie w tej płaszczyźnie, na której zostały sformułowane. Inaczej mówiąc, nie można oczekiwać od żadnej metody, że dostarczy nam czegoś, co nie leży w jej kompetencji. Od metod analizy historycznej czy literackiej należy oczekiwać kompetencji historycznej czy literackiej, nie zaś kompetencji teologicznej.

To jest bardzo ważna sprawa. Zadanie egzegety wcale nie polega na tym, by jednoznacznie i ostatecznie określił sens badanego tekstu. Większość wyników jego pracy ma i musi mieć charakter hipotez. Hipotezy są zawsze tylko hipotezami — nie mogą rozstrzygać o prawdzie czy nieprawdzie, a tym bardziej nie są rozstrzygające dla wiary lub niewiary. Nie znaczy to jednak, że wolno je lekceważyć czy pomijać. Mają one być i zazwyczaj są dla czytelnika Biblii pomocą w odkrywaniu sensu skierowanego do niego słowa. Na końcu biblijnego nauczania nie musi zatem stać pewna i jednoznaczna wiedza. Chodzi raczej o uzdolnienie słuchacza do słuchania słowa biblijnego przez uprzytomnienie mu wszystkich okoliczności ważnych dla zrozumienia tekstu i dla uniknięcia nieporozumień.

Cieszę się, że w Waszej dotychczasowej dyskusji zostały zachowane takie zasady — i chciałbym wierzyć, że tak będzie nadal. Serdecznie pozdrawiam. Tomasz.”

To ostatnie zdanie zabrzmiało dość poważnie i surowo. Specjalnie jednak się tym nie zdziwiłem. Jeśli Tomasz pracował rzeczywiście tam, gdzie podejrzewaliśmy, że pracuje, takie słowa w jego ustach nie były bynajmniej czymś dziwnym.

Miałem oto przed oczyma trzy bardzo interesujące dopowiedzenia do kwestii, którą wywołały dotychczasowe nasze prace. Kiedy skończyłem czytać, wróciłem myślami do wątpliwości Karla. Trochę go rozumiałem. A jednak czułem, że on nie może teraz nie uwzględnić tego wszystkiego, co napisali Zofia, Teofil i Tomasz. Prędko okazało się, że to wszystko rzeczywiście uwzględnił. Mianowicie zamiast zapowiedzianego trzeciego odcinka wykładu dostałem od niego tylko następujący krótki tekst:

 

Odcinek 3: Ocena prób i metod rekonstrukcji historii Jezusa

 

„Może się zdziwisz, ale odcinek trzeci już był. Jest to oczywiście nie całkiem normalna sytuacja, kiedy tytuł pojawia się dopiero po tekście, do którego się odnosi, ale w tym wypadku nie dało się tego uniknąć. Tym zaś, którzy zaczęli czytanie od tego miejsca, uprzejmie wyjaśniam, że materiał odcinka trzeciego zaczyna się już na stronie 59 i składa się z trzech listów skierowanych do Jana przez Zofię, Teofila i Tomasza. Pozdrawiam. Karl.”

 

Czy czujesz, podobnie jak ja, że on jeszcze nie do końca pogodził się z nową sytuacją? Trzeba mu na to dać trochę czasu i spokoju. Jestem jednak pewien, że ktoś taki jak Karl ostatecznie nie ulegnie emocjom, ale zachowa ten obiektywizm, na którym tak mu przecież zależy.

 

 

ROZDZIAŁ VI,

w którym poznajemy bliżej Szczurka — on naprawdę nazywa się August Dziwaczek i epizodycznie wystąpił już w rozdziale poprzednim, a teraz wprowadza nas do Klubu imienia pana Brączka. W związku z tym Karl układa plan, dzięki któremu na dobre rozwinie się nasza Wyprawa do Początków Chrześcijaństwa. Najpierw jednak przesyła mi dokończenie wykładu o historyczności przekazu o Jezusie.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz