SIEĆ

 

ROZDZIAŁ XIII,

w którym uczestniczymy w pewnej dwunastowiecznej dyskusji, co może nam otworzyć oczy także na sens naszych współczesnych sporów. We Freiburgu natomiast odbywa się przygotowywane od dawna Sympozjum o tradycji antiocheńskiej i także to, co się tam dzieje jest — przynajmniej po części — odpowiedzią na nasze pytania.

 

 

Kiedy Anna zaprosiła nas na kolejną wyprawę, rozmowy w skrzynce na chwilę ustały. Wtedy zaczęła tak: „Patrzcie razem ze mną. Jest rok 1149. Jesteśmy w klasztorze, ale nie w kościele czy kapitularzu i nawet nie w zwyczajnej celi. Oto niewielka komórka pod schodami. Od surowych ścian z kamienia ciągnie chłód. Przy pulpicie klęczy mnich w habicie z surowej wełny — ma na imię Bernard i jest opatem tego klasztoru. Wybrał sobie na mieszkanie to właśnie nędzne miejsce, w którym nie można się nawet wyprostować. Mówią o nim, że rządzi światem, bo rzeczywiście możni tego świata liczą się z jego zdaniem, co więcej, boją się jego gniewu. Teraz pisze listy. Jeśli spróbujecie popatrzeć przez chwilę jego oczyma, zobaczycie tych, do których pisze. To także mnisi. Pierwszy — Piotr, zwany Czcigodnym — jest opatem wielkiego klasztoru w Cluny, drugi — Suger — opatem królewskiego opactwa Saint–Denis w Paryżu i zaufanym współpracownikiem króla Ludwika VII. Patrzcie i uważnie słuchajcie. Może usłyszycie nie tylko gwałtowne słowa Bernarda, ale także to, co tamci mu odpowiedzą.”

 

„To, co Gilbert czy Abelard i inni czynią rozumowaniem,” — pisze Bernard — „wy czynicie przez szaleńcze upodobanie w zbędnych ozdobach. Zamiast wznosić się ku Bogu, próbujecie ściągnąć Go na ziemię i wyrazić po ludzku. Ustawiacie posąg świętego lub świętej i im bardziej jest kolorowy, tym uchodzi za bardziej święty. O marności nad marnościami, lecz szaleństwo jeszcze większe od marności! Jeśli nie wstydzicie się waszej głupoty, to pomyślcie przynajmniej, jakie są jej koszty!” Przed oczyma Bernarda przewijają się teraz mury i wnętrza kościołów, którymi szczycą się adresaci jego listów. To, co oni jako opaci wielkich i bogatych klasztorów czynią przy pomocy kunsztu rzemieślników, złota i drogich kamieni, to inni mistrzowie — tacy jak wspomniani tu Gilbert de la Porrée i Piotr Abelard — czynią przy pomocy rozumowań i sylogizmów. Bernard tego nie chce. Kiedyś w młodości jeszcze się wahał, ale teraz już dawno wybrał. Jego wiara jest radykalna: nie potrzebuje tego wszystkiego, czym żywią się oczy i umysły tamtych. „Przyczyną miłości do Boga jest Bóg sam; miarą, kochać bez miary. Zrozumienie to miłość sama.” Wiara Bernarda broni się więc przed zbytnim ucieleśnieniem i rozproszeniem w budzących niezdrową ciekawość dziełach ludzkich umysłów i rąk. Kościoły, które on każe budować swoim mnichom, są proste i surowe. Mają być jedynie miejscem przejściowym, na którym toczy się prawdziwa duchowa walka. Kto zatrzyma wzrok i siły na rzeczach należących do tego miejsca, może swoją walkę przegrać.

„To przecież nie całkiem tak.” — odpowiada na to Suger z Saint–Denis — „Są tacy, którzy mówią nam, że świątobliwość, czyste serce i słuszna intencja wystarczą do pełnienia tej służby, i ja przyznaję, że są to główne, istotne i właściwe warunki. Twierdzę jednak, że powinniśmy oddawać hołd obrzędowi Świętej Ofiary, tak jak niczemu innemu na świecie, przez całą wewnętrzną czystość i całą zewnętrzną wspaniałość.” Suger patrzy na świat podobnie jak Bernard, a przecież jego wnioski są inne. Świat materialny, dzieło Boga powierzone człowiekowi, nie ma być jedynie przedmiotem pogardy i odrzucenia. Jest pełen cudownych możliwości — jest przestrzenią możliwej do odkrycia Bożej wspaniałości. „Kiedy zachwycam się pięknem domu Bożego, wydaje mi się, że znajduję się na zewnętrznej krawędzi świata, która nie jest całkowicie zanurzona ani w błocie ziemi, ani w czystości nieba — i dzięki łasce Boga porwany jestem z niskości na wyżyny.”

Wspiera go w takim myśleniu Piotr Czcigodny: „Nie wiem, czy to dobrze, że ty właśnie mówisz o kosztach, Bernardzie.” — napisał (albo mógł napisać) — „Nie można przecież powiedzieć, żeby to, czemu ty poświęciłeś swoje życie, nie kosztowało nas zupełnie nic. Jeśli nasze Królestwo mimo poniesionych klęsk nie zbiedniało i nie upadło, to jest w tym zasługa przede wszystkim przyjaciela Sugera. Ale nie o tym chciałem mówić, a raczej o zdobieniu kościołów. Otóż nasz wielki kościół ma za sprawą mojego poprzednika Hugona w samym swoim sercu, na kapitelach w chórze, wyobrażenia dźwięków muzyki. Czy wiecie dlaczego? Dlatego, że — jak powiada bardzo mądry Boecjusz — tajemne związki łączą siedem nut gamy z siedmioma planetami. Muzyka jest kluczem do harmonii świata, a kto ustami sięga po dźwięki, sercem sięga do Stwórcy i Zbawiciela wszystkich rzeczy. To, co stworzone na początku, i nowe stworzenie, dzieło Pana naszego, Jezusa Chrystusa, i te rzeczy, które jeszcze będą, wszystkie one odpowiadają sobie wzajem, wszystkie należą do tego samego wielkiego porządku, którym porusza mocna ręka Boga. To, co możesz nazwać i wypowiedzieć słowem, możesz też odczuć, przyjąć i wyrazić dźwiękiem i możesz to również zobaczyć w porządku boskiej budowli i w zdobiących ją obrazach. Kiedy posuwamy się w procesji do ołtarza, kiedy stoimy pośrodku kościoła, kiedy pochylamy w śpiewie nasze czoła, czasy minione i chwile przyszłe spotykają się z tym, co dzieje się z nami teraz. I nie jesteśmy już wygnańcami bez dziedzictwa, ale «dziedzicami Boga i współdziedzicami Chrystusa» (Rz 8,17). Kto to rozumie, może się odważyć — jak kiedyś Hugo — powiedzieć o naszym śpiewie, że «Christum resurgentem fingit» — «przedstawia Chrystusa powstającego z martwych» — jak też On sam powiedział: «Ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata» (Mt 28,20).”

 

Tak się zasłuchaliśmy, że prawie zapomnieliśmy, gdzie jesteśmy — że cała ta rozmowa toczy się w Sieci. Z tego stanu wyrwało nas coś nieprzewidzianego. W pierwszej chwili wyglądało to tak, jakby echo na naszych ekranach powtórzyło: „Ja jestem z wami…” Po chwili zorientowaliśmy się jednak, że to już nie Piotr Czcigodny, nie Suger, nie Bernard i nawet nie Anna, ale że ktoś inny włączył się teraz w tamtą dysputę sprzed stuleci.

„«Ja jestem z wami…» Prawdę tych słów można przyjąć i zrozumieć tylko w wierze. Jezus zmartwychwstały nie jest już przecież obecny wśród nas tak, jak był obecny wsród uczniów do swojej śmierci. Dokładniej: nie jest już obecny tylko tak — jest obecny nierównie bardziej i działa z nieporównanie większą mocą niż dotąd. Tajemnica mocy tej Jego nowej obecności i działania szczególnie wyraźnie dochodzi do głosu tam, gdzie mowa o Jego tchnieniu na znak daru Ducha Świętego: «tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane» (J 20,22–23). Wolno nam wprawdzie powiedzieć, że cielesne tchnienie Jezusa jest tutaj znakiem daru Ducha Świetęgo, ale musimy pamiętać, że dar nie daje się teraz w żaden sposób oddzielić od znaku — dar Jezusa zmartwychwstałego polega raczej na szczególnej intensywności materialnego znaku przekraczającej jego zwyczajne ograniczenia — dlatego ten dar dosięga i napełnia także nas nieobecnych wtedy w Wieczerniku, ale objętych tym samym odpuszczaniem grzechów — dokonującym się mocą Ducha Świętego przez ręce Apostołów. Ważne jest jedno i drugie: spełniony wówczas prosty znak i jego moc, która go nieustannie poszerza i czyni skutecznym wszędzie tam, gdzie go z wiarą oczekujemy. Dar Ducha jest tak bardzo związany z żywą obecnością samego Jezusa zmartwychwstałego, że Jezus tchnąc na uczniów może z całą prostotą i oczywistością powiedzieć: «Weźmijcie Ducha Świętego» — to znaczy: przyjmijcie samo Źródło mojego życia, które czyni mnie raz na zawsze wolnym od śmierci. Patrzcie: mój oddech, moje życie należy odtąd do was, moja wolność staje się teraz waszą wolnością.

Ta właśnie szczególna moc obecności Jezusa, ogarniająca nie tylko tych, którzy zgromadzili się w Wieczerniku «w pierwszy dzień tygodnia», ale każdego, kto Mu wierzy, jest dostępną dzisiaj dla nas tajemnicą Jego i naszego nowego życia. Tajemnica to po grecku «mysterion», po łacinie «sacramentum». To nie tylko przypadkowa zbieżność słów. Mówimy o sakramentach tam właśnie, gdzie w znakach wybranych przez samego Jezusa spotykamy tajemnicę naszego zbawienia. Tajemnica życia Jezusa jest nam dzisiaj i w każdej chwili dostępna w sakramentach Kościoła. «To, co można było ogladać w Odkupicielu, teraz trwa w sakramentach» — powiada św. Leon Wielki. Skoro Chrystus sam odszedł, skoro «zniknął nam z oczu» (Łk 24,31; Dz 1,9), tajemnica zbawienia otwiera się przed nami teraz w Kościele sprawującym sakramenty, a więc w uchwytnych dla nas materialnych znakach i w towarzyszących im słowach.

Wierzymy zatem, że naprawdę wszystko, «co można było oglądać w Odkupicielu», trwa teraz dla nas w sakramentach. Wszystko — to jest Jego życie i śmierć, to, co powiedział i co uczynił, Jego uniżenie i chwała. To, co widziane naszymi oczyma nie wydaje się nam niczym szczególnym: zgromadzenie ludzi przy wspólnym stole, czytanie Pisma, chleb i wino jako pokarm, obmycie wodą i namaszczenie olejem, w istocie uczestniczy bezpośrednio w jednej, tej samej, ostatecznej rzeczywistości działania Boga w naszych osobistych i społecznych dziejach — dzisiaj nie mniej niż wtedy, kiedy można Go było spotkać zewnętrznie i widzialnie.

Każdy z tych znaków przeprowadza nas z jednej sytuacji w drugą, z jednego stanu w inny, ze starej rzeczywistości w nową. Każdy stanowi jakby otwierające się dla nas w tej właśnie chwili i w tym świecie drzwi do rzeczywistości Zmartwychwstania. «Tak jak On wstąpił do nieba, ale nie odszedł od nas, tak i my już tam jesteśmy razem z Nim, chociaż nie spełniło się jeszcze w naszym ciele to, co jest nam obiecane. (…) On jest w niebie przez swoje bóstwo, przez swoją moc i przez miłość; my także, chociaż nie możemy tam być jak On mocą bóstwa, możemy przecież dzięki miłości, która włącza nas w Niego» — powiada Augustyn. Tajemnica polega na tym, że możemy tam wejść nie opuszczając wcale naszego świata, co więcej: możemy tam wejść razem ze wszystkim tym, co stanowi nasz osobisty i społeczny świat, skoro On sam przez swoje życie i śmierć i nowe życie zszedł we wszystkie nasze sprawy aż do końca i wobec żadnej nie zostawia nas samymi.

 

Czytaliśmy te słowa z pewnym zdumieniem, bo — jak wspomniałem — w pierwszej chwili nie zorientowaliśmy się, kto do nas przemawia. Po chwili sprawa się wyjaśniła. „Przepraszam, że tak bezceremonialnie włączyłem się w tamtą dyskusję, ale wydało mi się — mam wrażenie, słusznie — że to małe współczesne jej uzupełnienie, które wam zaproponowałem, może się przydać. Bardzo dziękuję pani Taussig za to, że tak mądrze pokazała nam jak dalekie i jak głębokie koneksje mają nasze współczesne spory. Przyznam, że musiałem się uśmiechnąć, kiedy Bernard przemówił słowami, które poprzednio usłyszeliśmy z ust Michaela. Proszę się nie gniewać, ale uwaga Piotra Czcigodnego na temat kosztów radykalnej wiary Bernarda ma zastosowanie także do tego, co «Dzieci Światłości» wyprawiają w Sieci (i nie tylko tu). Serdecznie pozdrawiam. Tommaso Roccasecca.” A więc Tomasz! Jak widać i on trzymał rękę na pulsie. Nazywa się Roccasecca… To nazwisko coś mi przypominało. Czy nie tak nazywał się majątek Landulfa, hrabiego Aquino, którego syn Tomasz uważany jest za największego teologa Zachodu?

 

Michael tego dnia już więcej się nie odezwał, ale to jeszcze nie był koniec naszej z nim przeprawy. Nie wiem, czy zrozumiał coś z dysputy, w którą wciągnęła nas Anna, i czy dotarł do niego sens uwag Tomasza. W jego poglądach i w sposobie ich przedstawiania było niewątpliwie coś z radykalizmu Bernarda, ale przecież bez tej głębi i siły wyrazu, z którą przemawiał tamten. To tak jakby Bernardowi ktoś zabrał całe jego doświadczenie (a także sztukę wymowy) i zostawił tylko niektóre jego poglądy. Podzieliłem się tą uwagą z uczestnikami naszej dysputy. „Może masz rację,” — odpowiedział Erazm — „ale zarazem trochę przesadzasz. Nie możesz przecież żądać od każdego, żeby był genialny i głęboki jak Bernard z Clairveaux.” „Od każdego to rzeczywiście nie,” — przyszedł mi z pomocą Ryszard — „ale od kogoś, kto chce panować nad sercami i umysłami innych, można i trzeba wymagać więcej.” „I to prawda.” — napisał Erazm — „Warto by było do tej sprawy jeszcze wrócić, ale teraz niestety muszę już kończyć. Na dzisiaj żegnam wszystkich. Miejcie się dobrze.”

Również pozostali uczestnicy naszej rozmowy pożegnali się i wyłączyli. Już chciałem zrobić to samo, kiedy raz jeszcze pojawił się sygnał nadchodzącej korespondencji. Tym razem był to Teofil — ale, o dziwo, nie nadesłał kolejnej medytacji. Przysłał tylko krótki list, który ucieszył mnie nie mniej niż jego poprzednie przesyłki: „Jutro ruszam w kolejną podróż.” — napisał — „Najpierw lecę na kilka dni do Genewy, a później w drodze powrotnej mam się zatrzymać także w Pradze. Chodzi o sprawy służbowe, ale o nich będę mógł rozmawiać dopiero w poniedziałek. Czy byłoby to dla Was wielką komplikacją, gdybym przyleciał już w sobotę? Moglibyśmy się spotkać i spokojnie porozmawiać. Chętnie zwiedziłbym też Wasze miasto… Proszę przesłać wiadomość do skrzynki @concmondegl.patrecum. Teofil Phrastikos. P.S. Podaję nazwisko, żebyście je umieścili w adresie — bo to jest skrzynka publiczna, w której panuje ogromny ruch. Listu bez nazwiska mogę tam w ogóle nie odnaleźć.” Ucieszyłem się tą wiadomością bardzo i natychmiast posłałem zaproszenie na wskazany adres. Byłem ciekaw, czy Karl śledzi ruch w naszej skrzynce i dowie się, co nas czeka. On jednak na razie zamilkł.

 

Wcale nie zamilkłem. Już kiedyś powiedziałem, że ja nigdy nie milknę. Tym razem oczywiście z powodu sympozjum nie miałem czasu bezpośrednio i czynnie uczestniczyć w tym, co działo się w naszej skrzynce, ale śledziłem cały ten ruch i wiedziałem na bieżąco o wszystkim. Praca przy obsłudze sympozjum miała swoje dobre strony. Wprawdzie w przerwach obrad musiałem się bardzo uwijać, żeby zająć się jak należy naszymi gośćmi. Za to podczas wykładów i dyskusji mogłem z jednej strony śledzić, co działo się na sali, z drugiej siedząc przy komputerze zajmować się też moimi własnymi sprawami. W ten sposób w mojej głowie (i po części też w komputerze) kwestie, o których dotąd rozmawialiśmy w Sieci, łączyły się z tym, co działo się na sympozjum. Wprawdzie wygłoszone tam referaty były w większości bardzo specjalistyczne i raczej nie mogły bezpośrednio posłużyć naszemu kursowi teologii fundamentalnej. Znalazł się jednak i taki, który się do tego bardzo nadawał. W fachowym rankingu uczestników sympozjum nie zyskał niestety wielkiego uznania (nasz profesor twierdził, że referent skończył tam, gdzie właściwie powinien był zacząć), ale mi się naprawdę spodobał. Było to wystąpienie nikomu bliżej nie znanego uczonego z Bliskiego Wschodu. Nazywał się Mansour Asif. W pierwszej chwili nie skojarzyłem tego nazwiska z historią opowiedzianą kiedyś Janowi przez Ryszarda. Dopiero później ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że tak właśnie nazywał się ów chromy biedak uzdrowiony podczas modlitwy Króla Ryszarda na wzgórzu Montjoie. Czy to możliwe, żeby dr Mansour Asif miał z tamtym coś wspólnego?

Postanowiłem go poszukać, poprosić o tekst jego wykładu i jeśli nadarzy się okazja zapytać także o tamtą sprawę. Na sali obrad jednak już go nie było. Poprosiłem kolegów, żeby mnie na chwilę zastąpili i pobiegłem do hotelu. Dr Asif właśnie przygotowywał się do wyjazdu. Był trochę zdziwiony moją prośbą o referat. „Wie pan, ja sobie zdaję sprawę, że to nie było nic szczególnego.” — powiada — „ale dla mnie to bardzo ważne, że w ogóle mogłem tu być. My też potrzebujemy kontaktu z wielką nauką. Jak pan może się domyśla, ja jestem Maronitą. Dzisiaj życie naszego Kościoła nie jest łatwe — ze względu na okoliczności polityczne w Libanie i Syrii. Wielu z nas ma jednak świadomość, że żyjemy na miejscach, od których zaczęła się historia chrześcijańskich Kościołów.” „Właśnie!” — trochę niegrzecznie wpadłem mu w słowo — „Ja już raz spotkałem się z pańskim nazwiskiem — i to w okolicznościach nieco zaskakujących.” Opowiedziałem mu o chromym Asifie i o jego cudownym uleczeniu. Był zaskoczony. „Nic o tym nie wiem. Nigdy nie słyszałem, żebym miał takiego przodka,” — powiedział — „ale zupełnie wykluczone to z pewnością nie jest. Moja rodzina jest chrześcijańska od niepamiętnych czasów, chociaż jesteśmy Arabami. Od dawna też mieszkamy na tych terenach. Bardzo to ciekawe, co pan opowiada. Bardzo ciekawe. Dziękuję panu. Muszę to powtórzyć w domu, rodzina zdziwi się zapewne, ale też się z pewnością ucieszy. Nawet jeśli to nie był nasz przodek, to jest to bardzo piękna historia.” Dał mi swój referat i jeszcze kilka tekstów informacyjnych o życiu wspólnot chrześcijańskich w Syrii (okazało się, że tam właśnie mieszka). Zapytałem, czy moglibyśmy pozostać w kontakcie. Zgodził się — i mam wrażenie, że zyskaliśmy kolejnego interesującego partnera do naszych sieciowych rozmów.

 

Wróciłem szybko do pracy i do późnego wieczora byłem zajęty obsługą kończącego się już sympozjum. Także następnego dnia nie mogłem zająć się niczym innym — mieliśmy zebranie zakładowe z profesorem dla podsumowania dzieła ostatnich dni. To się w naszych kręgach nazywa „krytyką manewrów”. Profesor był generalnie zadowolony, chociaż — jak twierdził — sympozjum wykazało duże rozbieżności w metodach pracy poszczególnych szkół czy kręgów badawczych, co utrudnia stworzenie jednolitego obrazu zagadnienia. Nie był wcale pewien, czy okaże się możliwe wydanie zebranych w tych dniach materiałów jako całościowej monografii wczesnej tradycji antiocheńskiej, na co pierwotnie liczył. Mnie to aż tak bardzo nie zmartwiło. Mam wrażenie, że przez kontakt z moimi sieciowymi rozmówcami nieco mi się zmieniła perspektywa. Byłem teraz bardziej zainteresowany wielostronnym naświetlaniem i wiązaniem różnych zagadnień, niż wąską specjalizacją i szczegółową analizą. Profesor to, zdaje się, zauważył i kilka razy spoglądał na mnie wzrokiem pytającym i zaniepokojonym. „Musimy trochę dokładniej porozmawiać o pańskim doktoracie.” — powiedział przy pożegnaniu — „Najwyższy czas sprecyzować temat i zakres badań.” Zdaje się jednak, że teraz przed nadchodzącymi Świętami sam nie miał wielkiej ochoty zajmować się gruntowniej tą sprawą. Był wyraźnie zmęczony i zarazem odprężony po intensywnej pracy ostatnich tygodni.

 

Następnego dnia od rana zanosiło się na śnieg. Było przenikliwie zimno i kiedy późnym popołudniem wracałem do domu w powietrzu zawirowały pierwsze płatki. Dopiero wtedy, wieczorem po powrocie do domu mogłem się zająć tekstem dr. Asifa. Był to rzeczywiście dość podstawowy wykład o początkach struktury i tradycji Kościoła. Z całą pewnością nadawał się prawie bez zmian do wysłania Janowi — jako dalszy ciąg naszego kursu teologii fundamentalnej. Postanowiłem jednak porozumieć się najpierw z moim miłym kolegą wprost, żeby w ten sposób zwrócić mu uwagę na kwestie, które teraz powinniśmy podjąć. Chciałem też, żeby odtąd bardziej bezpośrednio i czynnie włączył się w planowanie naszej wspólnej pracy. „Spróbuj postawić następne pytanie.” — napisałem — „Jak sądzisz, czym teraz powinniśmy się zająć, żeby posunąć naprzód nasz kurs teologii fundamentalnej?” Wyjaśniłem jeszcze trochę dokładniej powód mojego pytania i jak zwykle skierowałem przesyłkę do skrzynki @interteol.fund.

Rzecz nie okazała się jednak wcale taka prosta. W Sieci znów działo się coś dziwnego. Zamiast zwyczajnych komunikatów na ekranie mojego komputera pojawiały się ciągi dziwnych znaków albo zupełnie nieskoordynowane pojedyncze słowa. Zdawało mi się, że w pewnym momencie przemknęła przez ekran także „ostatnia godzina”, co wzmogło moje podejrzenia, że to nie awaria czy zwykłe zakłócenia, ale kolejne nieszczęsne dzieło „Dzieci Światłości”. Rzecz wyglądała niedobrze. Nie byłem wcale pewny, czy mój tekst dotarł do skrzynki, a przez nią do Jana. Na szczęście po dwu godzinach odezwał się on sam. Także jego list dotarł do mnie nieco zniekształcony, jednak to najważniejsze można było odczytać. „Jeśli dobrze zrozumiałem poprzednie odcinki naszego kursu, zmartwychwstanie Jezusa i życie tych, którzy w Jego zmartwychwstanie wierzą, to jakby dwie strony tej samej tajemnicy.” — pisał — „Sądzę, że teraz czas na to, żebyśmy się bliżej przyjrzeli życiu i rozwojowi wspólnot chrześcijańskich w drugiej połowie pierwszego stulecia — szczególnie na pograniczu Palestyny i Syrii, bo tam jak się zdaje działy się wówczas rzeczy najważniejsze. Przy okazji: jak się udało sympozjum? Przecież, o ile pamiętam, zajmowaliście się tym właśnie tematem?” Ucieszyła mnie ta odpowiedź. Jan był naprawdę pojętnym uczniem. Wyjaśniłem mu wobec tego krótko sprawę sympozjum i przesłałem tekst, który mi zostawił dr Asif. Oto on:

 

Dr Mansour Asif

 

JEZUS ZMARTWYCHWSTAŁY I POCZĄTKI KOŚCIOŁA

 

Nazwa „ekklesia” (zgromadzenie ludu, zwołanie) nawiązuje, jak wiadomo, do starotestamentowego terminu „qahal”, który w Pwt 4,10 (a także np. 31,30) oznacza zgromadzenie Izraela w imieniu Boga. Obok tego terminu występuje w odniesieniu do pierwotnych wspólnot uczniów Jezusa prawie synonimicznie grecka nazwa „synagogé”, oznaczająca również zgromadzenie kultowe Izraela. Dopiero zdecydowane oddzielenie się wspólnoty uczniów Jezusa od społeczności izraelskiej (co dokonało się z początkiem lat siedemdziesiątych pierwszego stulecia) powoduje przeciwstawienie sobie tych terminów: synagogé to ci, którzy nie uwierzyli Jezusowi, ekklesia to uczniowie Jezusa. Temu procesowi oddzielenia towarzyszy teologiczna refleksja interpretująca powstanie, życie i strukturę wspólnoty uczniów Jezusa jako nowe urzeczywistnienie Izraela — na podstawie Nowego Przymierza z Bogiem przez Krew Jezusa.

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak niezwykły i trudny musiał być ten proces — i jak odważni byli ludzie, którzy go rozpoczęli i doprowadzili do końca. Jak łatwo się domyślić, rzecz cała nie mogła przebiegać bezkonfliktowo. Ślady wewnątrzchrześcijańskiego konfliktu, który towarzyszył temu procesowi, znajdujemy przede wszystkim w pismach z kręgu Pawłowego (zwłaszcza w Liście do Galatów i w Dziejach Apostolskich). „Geograficznie” był to konflikt między zachowującą dotychczasowe tradycje judaistyczne wspólnotą jerozolimską, a nowymi wspólnotami powstającymi na pierwszym terenie misyjnej działalności uczniów — najpierw zapewne w Galilei i na pograniczu galilejsko–syryjskim, następnie w samej Syrii, a później stopniowo w całej Azji Mniejszej. Nie możemy na tym miejscu wchodzić szczegółowo w skomplikowaną kwestię ruchów religijnych i społecznych na tym terenie w drugiej połowie pierwszego stulecia. Zauważmy jedynie, że na całym tym obszarze mamy w tym czasie do czynienia z prawdziwym wrzeniem religijnym, o czym mówią wszystkie dostępne nam źródła. Na tym tle fakt ukształtowania się w miarę jednorodnej i pod koniec pierwszego stulecia praktycznie biorąc powszechnie akceptowanej struktury Kościoła jest prawie niewytłumaczalny, jeśli nie przyjmiemy, że oparciem takiego rozwoju był autorytet większy niż autorytety poszczególnych uczestników ówczesnych sporów. Takim autorytetem mógł być dla wspólnot chrześcijańskich jedynie autorytet samego Jezusa. Nie znaczy to oczywiście, że Jezus ingeruje w to, co się wówczas dzieje, bezpośrednio. Znaczy to jednak, że Jego obecność jest przeżywana jako obecność żywa i czynna — to jest taka, do której można się rzeczywiście odwołać. Inaczej bowiem — gdyby Jezus przemawiał jedynie za pośrednictwem innych autorytetów — waga tych autorytetów w oczach poszczególnych wspólnot wpływałaby na wartość argumentacji. Inaczej mówiąc autorytet Jezusa stoi ponad autorytetem Piotra, Jakuba czy Pawła i rozstrzyga w kwestiach spornych, ponieważ istnieje przekonanie, że Jezus sam naucza swój Kościół.

Jak już zauważyliśmy, istotne elementy charakterystyczne dla nowej wspólnoty uczniów Jezusa, oddzielonej od dawnego środowiska i tradycji żydowskiej, występują wyraźnie w latach siedemdziesiątych pierwszego stulecia. Chodzi najpierw o rozumienie własnej wspólnoty jako wspólnoty z żyjącym Jezusem. Oznacza to ostateczne uznanie Jego Bożego posłannictwa — zmartwychwstanie Jezusa jest tego potwierdzeniem i uprawomocnieniem. Spór o Jezusa zaostrzają okoliczności polityczne tego czasu — w związku z wojną i zniszczeniem Jerozolimy. Oznacza to w konsekwencji rozumienie przez powstające wspólnoty chrześcijańskie siebie samych jako Nowego Izraela — Ludu Nowego Przymierza. Na takim tle pojawiają się nowotestamentowe odpowiedniki najistotniejszych starotestamentowych wydarzeń (np. Pascha Izraela — Pascha Jezusa) i postaci (np. Jezus — nowy Mojżesz). Inaczej mówiąc dokonuje się nowotestamentowa re–lektura Starego Testamentu.

Taka reinterpretacja myśli o Izraelu — powtórzmy to raz jeszcze — nie byłaby możliwa bez oparcia się na własnym szczególnym autorytecie Jezusa, potwierdzonym przez Boga samego. Inaczej mówiąc to sam Jezus w istocie jest źródłem i autorem tej reinterpretacji, nawet jeśli nie dokonuje jej bezpośrednio i osobiście. Ta nowotestamentowa reinterpretacja nie mogłaby też zostać uznana za nic więcej, jak tylko historyczny proces zerwania pewnej grupy z dotychczasową tradycją życia religijnego i społecznego Izraela, gdyby nie to, że Nowy Testament ukazuje jej podstawę w wydarzeniach paschalnych śmierci i zmartwychwstania Jezusa — i w ten sposób odkrywa najgłębsze źródło zupełnie szczególnego stosunku Jezusa do rodzącego się Kościoła.

Na takiej podstawie można powiedzieć, że podejmowane w czasach apostolskich decyzje i ustalenia, dzięki którym wspólnota uczniów Jezusa przyjęła kształt w zasadniczych zrębach nie inny niż kształt dzisiejszego Kościoła (przede wszystkim jeśli chodzi o panujący w niej porządek sakramentalny i hierarchiczny) dokonały się w zasadniczej wierności wobec nauczania Jezusa i są zgodne z Jego wolą.

Szczególną rolę w tym procesie odegrała wspólnota w Antiochii, „gdzie po raz pierwszy uczniów nazwano chrześcijanami” (por. Dz 11,26). Kościół antiocheński został zapewne założony przez hellenistów, ale od samego początku należą do niego także chrześcijanie związani z jerozolimską wspólnotą Jakubową. To właśnie tam — na styku tendencji judeochrześcijańskich i hellenistycznych — powstały najprawdopodobniej dwa najważniejsze świadectwa wiary młodych wspólnot chrześcijańskich: ewangelie Markowa (koniec lat siedemdziesiątych) i Mateuszowa (lata osiemdziesiąte lub dziewięćdziesiąte), a być może jeszcze później także ewangelia Janowa. Również ewangelia Łukaszowa jest — przez Pawła — powiązana z tym, co działo się w środowisku antiocheńskim. Gdyby tak było — a wiele na to rzeczywiście wskazuje — trzeba by było Antiochię, czy szerzej Syrię uznać za kolebkę chrześcijaństwa „kościelnego”. Chodzi tu nie tylko o społeczną i intelektualną siłę chrześcijan antiocheńskich. Chodzi jeszcze bardziej o to, że w środowisku tym spotkały się i mimo konfliktów i nieporozumień ostatecznie zrównoważyły wszystkie istotne tendencje wczesnego chrześcijaństwa i narodził się uznawany do dzisiaj kościelny porządek autorytetów. Jest to z jednej strony autorytet Piotra (bardzo wyraźnie uznawany w obu wspomnianych ewangeliach synoptycznych), jak też autorytet Pawła i jego wizji uwolnienia chrześcijaństwa ze zbyt ścisłych związków z tradycją judaistyczną, jest to wreszcie autorytet Dwunastu (dowodem jego powagi w tym środowisku jest m.in. Didache, czyli Nauka Dwunastu Apostołów, powstała na przełomie pierwszego i drugiego stulecia, w której mamy do czynienia właśnie z katechezą antiocheńską).

Ta zasadnicza struktura autorytetu — fundamentalne odniesienie do żywego autorytetu Jezusa i konsekwentnie do związanego z Nim autorytetu apostolskiego — stała się zapewne oparciem i rdzeniem kształtującej się w tym czasie bardziej szczegółowej organizacji wspólnot chrześcijańskich — to znaczy sprawowanych w tych wspólnotach przez wybrane osoby funkcji i urzędów. Chodzi z jednej strony najpierw o wędrownych nauczycieli i proroków, z drugiej zaś o biskupów, prezbiterów i diakonów, wybieranych spośród członków wspólnoty i pozostających w niej na stałe. Zarówno w pismach Pawłowych, ukazujących początek tej ewolucji, jak też w Nauce Dwunastu Apostołów, którą możemy uznać za świadectwo dokonanego już procesu porządkowania życia wspólnot kościelnych, czytamy o istnieniu tych funkcji i urzędów, jak też o ich wzajemnych relacjach: „Wybierzcie sobie zatem biskupów i diakonów, godnych Pana, mężów łagodnych, nie chciwych, uczciwych i sprawdzonych! Wykonują oni dla was mianowicie tę samą służbę co prorocy i nauczyciele. Nie lekceważcie ich zatem! Są oni szczególnie wyróżnieni wśród was, podobnie jak prorocy i nauczyciele. (Didache 15,1–2; por. też np. 1 Kor 12,28; 1 Tym 3,1–13 i Tyt 1,5–9).

 

To było wszystko. Posłałem ten tekst Janowi, ale nie byłem wcale pewien, czy do niego dotarł i ewentualnie, w jakim stanie. Sieć była najwyraźniej sparaliżowana. Ogarniał mnie coraz bardziej bezsilny gniew. Jeśli to rzeczywiście działanie „Dzieci Światłości”, to najwyższy czas, żeby operatorzy, coś z tym zrobili. Jak później się dowiedziałem, od samego początku, kiedy tylko pojawiły się pierwsze trudności, próbowano się z nimi uporać, ale udało się to dopiero po kilku dniach poszukiwań źródła zakłóceń. Byłem naprawdę zdumiony, kiedy się dowiedziałem, że do sukcesu tych poszukiwań najbardziej przyczynili się dwaj koledzy Jana — hobbyści sieciowi z jego uniwersytetu, którzy znaleźli i wskazali operatorom adresy, z których wysyłano zakłócające naszą pracę wirusy.

 

 

ROZDZIAŁ XIV,

w którym Teofil przyjeżdża do Pragi, żeby nam coś ważnego powiedzieć — i okazuje się, jak strasznie mało rozumiemy i że właściwie dopiero zaczynamy się uczyć. To jest zapowiedź kolejnej wyprawy w nie znane nam dotąd rejony Sieci. Na szczęście Teofil zgadza się być naszym przewodnikiem.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz