SIEĆ

 

ROZDZIAŁ XV,

który zawiera głównie dokładny opis pełnej przygód i niezwykłych przeżyć nocy, którą Jan i Ryszard spędzili uwięzieni w bibliotece. Wśród nocnych widzeń, na zakończenie naszej pierwszej wielkiej Wyprawy okazuje się, czym jeszcze może być Sieć.

 

 

Nie gniewaj się, ale na tym miejscu nie przedstawię szczegółów planu, który zarysował przed nami Teofil tamtego wieczora u Anny. To jest całkiem osobna historia, którą trzeba też jak myślę osobno opowiedzieć. Jeśli pozwolisz, zrobię kiedyś i to. Zresztą wówczas nie zrozumieliśmy zbyt dobrze pomysłu Teofila. Po jego pełnym pasji wystąpieniu rozwinęła się wprawdzie równie żarliwa dyskusja, było w niej jednak tyle chaosu i zarazem tyle naszej bezradności, że nie doszliśmy do wyraźniejszych wniosków. Pytania postawione przez Karla utonęły w zamieszaniu, podobnie jak kwestia zbytniej łatwości mieszania i przenikania się kultur, którą poprzednio w rozmowie ze mną podniósł Teofil. Także on nie bardzo potrafił nam dokładniej wytłumaczyć, co właściwie chciałby teraz razem z nami osiągnąć i jak jego propozycje mają się do naszych dotychczasowych przeżyć i doświadczeń. Dopiero to, co stało się w następnych dniach, a ściśle biorąc to, co stało się osiem dni później, uświadomiło — przynajmniej Ryszardowi i mnie — całą wagę i sens jego pomysłu. Ale po kolei.

Tamtego wieczora pożegnaliśmy się z Teofilem i między sobą, składając sobie życzenia świąteczne. Z powodu zbliżających się Świąt zanosiło się na nieco dłuższą przerwę w naszych spotkaniach. Okazało się, że jednak nie zupełnie. Kiedy już wychodziliśmy, podszedł do mnie Ryszard. „Mam trochę bezczelne pytanie.” — powiedział — „Czy w drugi dzień Świąt można się jakoś dostać do biblioteki? Ja miałbym wielką ochotę raz popracować tam w takim czasie, kiedy nie ma innych czytelników…” „Zwyczajnie jest zamknięte.” — odpowiedziałem — „Ale możemy coś wymyślić. Jeśli moja obecność nie będzie panu przeszkadzała, to gotów jestem tam też przyjść i pana wpuścić. Tylko nie rano, rano jestem zajęty w parafii — mogę przyjść dopiero po południu.” „Ale nie chciałbym pana pozbawiać świątecznego odpoczynku…” — sumitował się Ryszard. „Bez obaw.” — odparłem — i na tym też stanęło.

Zgodnie z umową w świąteczny poniedziałek wczesnym popołudniem spotkaliśmy się przy drzwiach biblioteki. Otwarłem drzwi i chciałem przepuścić Ryszarda, ale on stanął przed drugą zamkniętą połową drzwi i wpatrywał się w jeden z tych lwich łbów, od których wtedy wszystko się zaczęło. „Czy to ten?” — zapytał. „Nie,” — powiedziałem — „to tamten po prawej stronie. Na tego wówczas zupełnie nie zwróciłem uwagi.” „No to ten ma jeszcze wszystko przed sobą.” — powiada Ryszard. „Niech pan lepiej nie wywołuje wilka z lasu albo raczej lwa z drzwi,” — mruknąłem — „bo jeśli chcemy uczciwie popracować nad własnymi sprawami, to nie sądzę, żeby nam w tym pomogły kolejne lwie psikusy.” „Szkoda,” — westchnął Ryszard — „Wcale bym się nie zmartwił, gdyby się coś oryginalnego zdarzyło — dawno już nic takiego nie było.” „Ale to się nigdy nie dzieje, kiedy my tego chcemy, tylko właśnie kiedy tego nie chcemy” — powiedziałem. „No to dzisiaj jest sytuacja niepewna: pan nie chce, a ja chcę. Zobaczymy, jak się z tym uporają…” „Coś się pan za bardzo rozmarzył po tych świętach.” — powiedziałem, i ruszyliśmy na piętro, zamknąwszy za sobą starannie drzwi.

Taki pusty gmach ma swoje uroki. Ale muszę też powiedzieć, że zawsze czuję się trochę nieswojo, kiedy tu jestem poza godzinami pracy. Kiedyś się nawet zastanawiałem, czy tak właśnie czują się włamywacze — pewnie jednak nie, skoro dla nich to właśnie są godziny pracy. Szedłem dość szybko i w pewnym momencie musiałem poczekać na Ryszarda — zapomniałem, że on tych kątów nie zna tak dobrze jak ja. Odwróciłem się. Jeszcze przed chwilą słyszałem jego kroki, ale teraz umilkły. Musiałem się cofnąć, bo bałem się, że sam dalej nie trafi. On tymczasem zatrzymał się przy obrazie wiszącym na korytarzu pierwszego piętra: „Cremona — veduta della citŕ”. „Wspomnienia.” — powiedział — „Kiedyś już tam byłem i to jest jedno z najsilniejszych i najdziwniejszych przeżyć z tamtej mojej włoskiej podróży.

„Cremona, miasto wielkich lutników” — mówił dalej cicho — „Ojca i syna Amatich, Antonia Stradivariego, Guarneriego del Gesů i tylu innych — aż do dzisiaj. Piękne miasto, ale takich jest w Italii setki… A jednak tego wieczora, kiedy się tam znalazłem, już nie zapomnę. Kiedy wjechałem na plac — Piazza del Comune — w centrum starej Cremony, przez chwilę miałem wrażenie zupełnej nierzeczywistości tego, co widzę — jakbym był w teatrze, i to nie na widowni, ale na scenie. Tylko przez moment. To wszystko jest rzeczywiste. Leżące obok siebie, tuż przy sobie pokłady i warstwy kultury — wszystko ostatecznie jak z jednego kawałka: od koloru i szorstkości kamieni i cegieł, przez kształt architektury, przez zapach i światło aż po twarze ludzi — w większości młodych Włochów zajadających w ten gorący wieczór lody. Mi czasem się udaje wyczuć promieniowanie takich miejsc — a w Italii udaje mi się to częściej, niż gdzie indziej. Wtedy mi się udało, ale nie wiem, czy teraz potrafię to opisać. To jest jak niespodziewany lekki zawrót głowy. Nagle jest przy tobie to wszystko, co tutaj się stało — ci wszyscy ludzie, którzy tu kiedyś byli, którzy stworzyli to, na co teraz patrzę, cała ich piękna i straszna historia. Rzeczy obce i przerażające i rzeczy bliskie, miłe i zrozumiałe. Wszystko jakby było zaraz obok, wokół ze wszystkich stron. Widzę to wszystko i słyszę, chociaż oczyma ciała nie widzę i nie słyszę niczego więcej, niż to, co widziałem jeszcze przed chwilą i co będę widział także za chwilę: to miasto, w ten jeden letni wieczór. Ale tamto jest tak blisko, tak wyraźnie i tak intensywnie, że aż muszę się odwrócić z wrażenia i bólu. Ten właśnie wieczór, ta właśnie godzina, to właśnie miasto. Nic innego i nic więcej — a przecież równocześnie tamto wszystko.

„Co wszystko?” — zapytałem. Spojrzał na mnie zdziwiony: „Tamto wszystko.” — powtórzył — „Wie pan, ja jestem historykiem kultury, ale w nauce dotąd prawie nic nie zwojowałem. Napisałem oczywiście co nieco, doktorat, kilkanaście artykułów… Ale prawdę mówiąc nie mam do tego serca. Owszem to jest potrzebne. Trzeba coś wiedzieć. Gdybym nic nie wiedział, nie byłyby możliwe także te moje przeżycia, które uważam za najważniejsze i najcenniejsze. A jednak wciąż mam poczucie, że my nie sięgamy do prawdy, chociaż ona jest tuż przy nas, jest w zasięgu naszych rąk albo raczej tuż za nami, tak że wystarczy się tylko odwrócić — ale tak szybko, żeby to, co jest za nami, nie zdołało nam umknąć i zniknąć… Nie wiem, co będzie, kiedy mi się raz uda. Przepraszam. Niech mnie pan nie bierze za wariata. Chodźmy!”

Wcale nie miałem ochoty brać go za wariata, chociaż muszę przyznać, że tym nagłym wybuchem byłem zaskoczony. Weszliśmy na piętro magazynowe. Ryszard chciał się zająć tym razem XIII stuleciem w Italii. Wciąż krążył wokół spraw związanych z wyprawami krzyżowymi. Chodziło mu o nasze zbiory dotąd nieskatalogowane. Pokazałem mu, gdzie to jest, chociaż nie byłem przekonany, że znajdzie coś, czego nie byłoby też w innych bibliotekach. Sam natomiast poszedłem do mojego pokoju. Miałem zamiar postudiować trochę historię filozofii średniowiecznej — za mało się tym jak dotąd zajmowałem i na myśl o nadchodzącym egzaminie po plecach przebiegał mi przykry dreszcz.

Przyszło mi na myśl, żeby tym razem zacząć od końca i posuwać się wstecz — to czasem pozwala lepiej dostrzec źródła i uwarunkowania najbardziej rozwiniętych myśli i idei. Otwarłem książkę przygotowaną jeszcze przed Świętami, i sięgnąłem do ostatniego rozdziału. „Mikołaj Kuzańczyk.” Coś jeszcze pamiętałem z wykładów, ale były to niestety tylko nędzne strzępki tego, co nasz profesor przedstawiał nam w swoim czasie z wyjątkowym zapałem. To nam wówczas natychmiast podpadło. Mówił z wielką emfazą o tym niewąpliwie wyjątkowym człowieku, stojącym między średniowieczem a nowożytnością. Wykład podręcznikowy ukrywał oczywiście ślady autorskiej fascynacji. A jednak, kiedy teraz czytałem zwięzłą opowieść o kolejach życia Mikołaja i o tym, jak rodziły się jego dzieła, także ogarniało mnie coraz większe zdumienie i podziw. Kim naprawdę był ten dziwny człowiek? Skąd wiedział to wszystko, co wiedział? Historia matematyki, fizyki, biologii, medycyny, prawa, filozofii i teologii nie może pominąć jego postaci i dzieła — w każdej z tych dziedzin dokonał rzeczy ważnych. Jak do tego doszedł? Jak w jego głowie rodziły się intuicje, na których potwierdzenie trzeba było czekać całe stulecia? „Wydaje mi się,” — pisał — „że machina świata wszędzie ma środek i nigdzie nie ma otaczających ją brzegów i granic, bo jej ośrodkiem i tym, co ją zewsząd obejmuje, jest Bóg, który jest wszędzie i zarazem nie jest w żadnym miejscu.” I nieco dalej: „Postać ziemi jest szlachetna i sferyczna, a jej ruch kolisty, ale mógłby być doskonalej kolisty, niż jest.” I jeszcze: „Jeśli Bóg jest ośrodkiem świata i tym, co zewsząd otacza wszystkie regiony gwiazd, i jeśli od Niego pochodzą mieszkańcy różnych regionów obdarzeni naturami różniącymi się doskonałością, to zapewne nie jest tak, że niebiosa i gwiazdy są próżne, a tylko ta nasza Ziemia zamieszkała, ale na innych gwiazdach są mieszkańcy innego rodzaju, niż ci, którzy zamieszkują Ziemię.” Trzeba pamiętać, że pisał to człowiek wykształcony w średniowieczu, nie znający dokładnych instrumentów obserwacyjnych ani doświadczalnych metod nowoczesnego przyrodoznawstwa — oraz że Kopernik urodził się dopiero w dziewięć lat po jego śmierci! Jakkolwiek w swoich czasach Mikołaj był szeroko znany, to jednak długo nie zajmował należnego mu miejsca w historii kultury europejskiej. Także dzisiaj jest daleko mniej znany, niż na przykład Leonardo da Vinci, którego w wielu dziedzinach wyprzedzał i przewyższał. Szczególnie godna uwagi jest postawa Kuzańczyka jako uczonego i teologa: jego otwartość, rozmach, śmiałość i ciekawość — połączone z uszanowaniem tajemnicy, z poczuciem równowagi i dążeniem do pokoju i zgody. „Nie wiem, czy jestem zwolennikiem Pitagorasa, czy kogo innego.” — pisał — „To jedno wiem, że nie pozwolę się związać autorytetem żadnego człowieka, choćby próbował on na mnie wpłynąć.”

 

To wszystko było naprawdę ciekawe, a jednak nie mogłem skupić się na czytaniu. Coś mi przeszkadzało. Przez chwilę nie wiedziałem co. Potem zdałem sobie sprawę, że skądś dobiega cichy dźwięk skrzypiec. W pierwszej chwili pomyślałem, że to może Ryszard, i zaciekawiony poszedłem do niego. To jednak nie był on. Ryszard siedział spokojnie, obłożony książkami, i robił wrażenie, jakby zapomniał o Bożym świecie. Ktoś jeszcze musiał być z nami w tym budynku. Ale kto mógł tutaj o tej porze grać na skrzypcach? Biblioteka nie miała nocnego portiera, a drzwi zamknęliśmy dokładnie. Nie wiedziałem, co zrobić. Pewnie powinienem wyjść i sprawdzić, co się dzieje, ale nie miałem na to specjalnej ochoty. Chrząknąłem i Ryszard podniósł głowę. „Słyszy pan?” — zapytałem. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. „Przepraszam, ale trochę się zaczytałem.” — powiedział — „O co chodzi?” „Czy słyszy pan tę muzykę? Ktoś tu gra na skrzypcach.” Nadal nic nie rozumiał — „Widocznie jest tu ktoś poza nami.” „To jasne.” — mówię — „Ale rzecz w tym, że nikogo nie powinno tu być. Drzwi są zamknięte. Klucze poza mną ma tylko dyrektor i sprzątaczka. Dyrektor wyjechał na Święta do rodziny, a co do sprzątaczki, nie sądzę, żeby miała jakikolwiek powód przychodzić tu w Święta i wygrywać na skrzypcach…” „No to nie ma rady,” — powiada Ryszard — „musimy sprawdzić, kto to może być. Chodźmy razem — ale nie musi się pan bać, nie sądzę, żeby ten tajemniczy muzyk przyszedł tu w złych zamiarach. Wyszliśmy razem na korytarz, ale zupełnie nie mogliśmy się zorientować, dokąd pójść dalej. Muzyka dobiegała równocześnie z dołu i z góry. „Albinoni.” — powiedział Ryszard — „Tommaso Albinoni, Adagio. Gdzie on może być? Pan to tu lepiej zna…” Ale ja też nie potrafiłem powiedzieć, skąd dobiega ten dźwięk. Najdziwniejsze było to, że tam wewnątrz pokoju był tak samo dobrze słyszalny, jak tu na korytarzu. „Zejdźmy najlepiej na dół — trzeba zobaczyć, czy z drzwiami naprawdę jest wszystko w porządku.” Schodziliśmy ciemnymi schodami — wolałem jednak nie zapalać światła — i cały czas słyszeliśmy tę muzykę — naprawdę tak, jakby była wokół nas, ale nie blisko — jakby nią był przeniknięty cały dom.

Drzwi były zamknięte. Wyjąłem klucz, żeby je otworzyć i wyjrzeć na zewnątrz — pomyślałem, że może coś dzieje się na placu przed biblioteką. Ku mojemu zdumieniu klucz nie dawał się jednak przekręcić w zamku. „Może to nie ten?” — zapytał Ryszard. „Na pewno ten. Innego nie mam. Pozostałe są od mojego mieszkania.” „Niech pan spróbuje tymi innymi…” Spróbowałem, ale nawet nie można ich było wetknąć w zamek. „Ładna historia. Niech pan przyciśnie trochę drzwi, a ja spróbuję jeszcze raz.” Ryszard podparł ramieniem drzwi, a ja próbowałem najpierw delikatnie, a później coraz gwałtowniej przekręcić klucz. Bez rezultatu. „Nie na siłę,” — powiada Ryszard — „bo złamie pan klucz i zupełnie nic nie zwojujemy.” Staliśmy przez chwilę bezradnie. Spojrzałem na okno. „Niech mnie pan podsadzi. Wyjdę oknem i spróbuję od zewnątrz.” Zrobił siodełko z rąk — to było małe okienko, dosyć wysoko — okazało się jednak, że klamka okna także nie daje się poruszyć — tkwiła jak przymurowana. „Chyba rozbiję szybę!” „Niech pan tego nie robi!” — powiedział Ryszard i dodał takim tonem, jakby zaczynał coś rozumieć: „Myślę, że to nie przypadek… Wie pan, ta muzyka i teraz ta historia z zamkami. Tu się niewątpliwie coś dzieje! Na razie nie ma w tym nic groźnego — a może to dalszy ciąg naszych dziwów? Co zresztą mogłoby się nam tutaj stać? W najgorszym razie zostaniemy w bibliotece przez całą noc, a rano ktoś nam otworzy.”

Zeskoczyłem na ziemię i poszliśmy z powrotem na drugie piętro. „Myśli pan, że to znowu lwy?” — zpytałem. „Nie wiem. Może? Ale to nie takie ważne. Niech pan słucha! Muzyka się zmieniła…” Nadal skrzypce, ale teraz styl był rzeczywiście inny. Nieregularna i zarazem dość monotonna, lekko orientalna melodia. „To jest bardzo stara muzyka.” — powiedział Ryszard — „Nie znam się na tym zbyt dobrze, ale zdaje mi się, że to także Wenecja — wiek piętnasty albo coś jeszcze starszego.” Do skrzypiec przyłączyły się teraz delikatne piszczałki. Znowu to samo wrażenie — jakby źródło dźwięku było wszędzie i zarazem nie było w żadnym szczególnym miejscu.

Kiedy to sobie uświadomiłem, nagle coś mi błysnęło w głowie. Przecież przed chwilą czytałem zupełnie podobne słowa: „jest wszędzie i zarazem nie jest w żadnym miejscu.” „Wie pan,” — mówię do Ryszarda — ta muzyka wydaje mi się teraz bardzo oryginalną ilustracją do czegoś, co przed chwilą przeczytałem.” Zacytowałem mu Kuzańczyka. „Nieźle!” — powiedział — „Widzę, że pan jest naprawdę pojętnym uczniem.” „Czyim uczniem? — zapytałem. „Kuzańczyka oczywiście.” — odpowiedział.

Wróciliśmy do magazynu. „I nawet się domyślam, dlaczego wybrał muzykę wenecką.” — mruknął Ryszard — „Nie wiem, czy pan się doczytał, jak to było z powstaniem jego głównego dzieła?” „O uczonej niewiedzy?” — to akurat zdążyłem już wyczytać — „Napisał to w roku 1437 po powrocie z Konstantynopola, gdzie był jako delegat Soboru w Bazylei.” „Tak, ale wie pan, jak wpadł na pomysł i główne idee tego traktatu?” Tego nie wiedziałem. „To było na statku z Konstantynopola do Wenecji. Patrząc na światło nad morzem przeżył coś w rodzaju mistycznego i zarazem filozoficznego oświecenia. To był też moment, w którym objawiły się w nim z całą mocą owoce przeżytego właśnie spotkania z nieznanym mu dotąd światem — z chrześcijaństwem greckim i z islamem. Później zresztą wrócił jeszcze do tych spraw w innym swoim ważnym dziele «De pace fidei» — o dialogu i możliwej zgodzie różnych religii.” „A więc i to także.” — pomyślałem — i przez dość oczywiste skojarzenie przypomniał mi się Teofil i jego życiowe dzieło.

„Wenecja była wtedy rzeczywiście bramą między Wschodem i Zachodem.” — mówił dalej Ryszard — „A Mikołaj, który sam stał na progu starych i nowych czasów, czuł to z pewnością lepiej niż wielu innych.

Zresztą nie tylko Wenecja i nie tylko ten czas, kiedy się tam pojawił powracający z Konstantynopola statek Kuzańczyka. Są przecież miejsca i chwile wyróżnione. Już panu dzisiaj mówiłem o Italii i o tym, że tam łatwiej niż gdzie indziej przeżyć spotkanie i przenikanie się czy nawet prawdziwą współobecność ludzi i czasów, idei i kultur. Czy nie zastanowiło pana kiedyś, że prawie wszystko, co składa się na dzisiejszy kształt naszego świata, tak czy inaczej przeszło przez ten szczególny kraj? Czego tam nie było? Grecja i Rzym. Sztuka i handel. Religia i muzyka. Polityka i wojna. To, co w nas jest najlepsze, i to, co najgorsze. Tajemnicza i głęboka mistyka i ckliwa powierzchowność. Wie pan, ja czasem duchowo bywam w Jerozolimie — ale ja tam nie mieszkam. Nigdy tam naprawdę nie mieszkałem. Jeśli gdzieś naprawdę mieszkam — oczywiście mówię to symbolicznie, rozumie pan, o co mi chodzi? — jeśli gdzieś naprawdę mieszkam, to właśnie w Italii. Tu oczywiście też — ale chyba dlatego, że tu też jest Italia. To wcale nie znaczy, że chciałbym się stąd wyprowadzić i zamieszkać we Włoszech. To jest coś innego. Pan mnie rozumie?”

„Dziwny człowiek z tego Ryszarda.” — pomyślałem — „Zdaje się, że ma dużo racji. Tylko, co z tego właściwie wynika?” „Myślę, że rozumiem.” — powiedziałem głośno. „Niech pan sobie na przykład wyobrazi taki moment.” — mówił dalej — „Wspominałem panu już dzisiaj o Cremonie. To oczywiście przypadek, że trafiliśmy akurat na to miasto. A jednak i z jego historii można wyczytać niesłychanie wiele. Krótko przed rokiem 1200 Cremona stała się wolną gminą. To był czas przełomowy — oczywiście nie tylko dla tego jednego miasta, ale dla niego też. Ja już od dawna krążę myślami wokół tamtego czasu. To była chwila gwałtownego rozkwitu, a zarazem też początek zupełnie dotąd nie znanej grozy. Wie pan, co to byli za ludzie? Ci, którzy wtedy zaczynali budować nasz dzisiejszy świat? O tym świecie wiedzieli zapewne nieporównanie mniej niż my. Ale o sobie samych, wie pan, o sobie samych i o tym, czego dla siebie chcą i co mogą, o tym wiedzieli nierównie więcej niż większość z nas. Czasem myślę, że to właśnie ta ich niepohamowana odwaga wobec siebie samych — a to znaczy ostatecznie także wobec Boga — stała się źródłem (albo powiedzmy to ostrożniej: jednym z istotnych źródeł) wielkości i nieszczęścia wszystkich następnych czasów — aż po dzisiejsze.”

Słuchałem go z zaciekawieniem i starałem się wyobrazić sobie tamten czas i tamtych ludzi. Nie było to łatwe. A przecież w pewnej chwili znowu stało się to, co już wiele razy przydarzało się nam, kiedy Ryszard zaczynał opowiadać. Zamknąłem oczy. Usłyszałem gwar wielu głosów, poczułem ogarniającą mnie falę ciepła i wciągnąłem w nozdrza delikatny zapach rozgrzanej ziemi i jeszcze jakiś inny — nieokreślony i łagodny. Ktoś stał tuż przy mnie. Nie patrzyłem na niego i nie wiem, jak wyglądał. Słyszałem tylko jego głos i widziałem szczupłą rękę w ciasnym rękawie pokazującą szerokim gestem to w tym, to w tamtym kierunku, czasem także w górę i w dół — a za każdym razem, kiedy biegłem wzrokiem za tym wskazaniem, otwierał się przede mną inny widok. Wiedziałem, że jestem w Italii. Ale byłem — jeśli tak można powiedzieć — w całej Italii równocześnie. I dotyczy to również czasu. Później, kiedy wszystko się skończyło, zdałem sobie sprawę, że widziałem tuż obok siebie rzeczy i wydarzenia w rzeczywistości odległe od siebie nie tylko o setki i tysiące kilometrów, ale także o setki i tysiące lat. Oczywiście nie potrafię opowiedzieć wszystkiego, co widziałem. To trzeba zobaczyć — wszystkiego nie można opowiedzieć — a w każdym razie ja nie jestem w stanie opowiedzieć tego teraz, na tym miejscu. Dlatego tu powiem tylko o wrażeniu, które najbardziej zapadło mi w pamięć. Zresztą może wcale nie jest najważniejsze to, co dokładnie wtedy widziałem. Ważniejsze wydaje mi się, że rzeczy i zdarzenia, ludzi i całe światy można widzieć tak właśnie razem — i że chyba trzeba tak to wszystko widzieć — żeby zacząć choć trochę rozumieć.

Było tam wiele postaci — w domach i na drogach, w miastach położonych na górach i na szerokiej równinie. Etruskowie i Rzymianie, Grecy i Żydzi, Goci i Longobardzi, Normanowie i Hiszpanie, Francuzi i Niemcy, Arabowie i Słowianie i jeszcze tylu innych. Byli razem i nie byli razem — spotykali się w moim widzeniu, ale niekoniecznie między sobą. Widziałem, jak należą do siebie nawzajem, ale gdybym miał powiedzieć dokładniej, na czym to polega, nie jestem pewien, czy by mi się udało. Wielu z nich poznawałem natychmiast — chociaż też nie potrafię powiedzieć, czy widziałem ich kiedykolwiek przedtem. Teraz wiedziałem jednak nie tylko, kim są, ale także, co przynieśli i co zabrali z tego świata.

Już wiem, że to była Sieć. To była prawdziwa Sieć, spleciona z wydarzeń i słów, zaniechań i gestów, z ludzi i ich dzieł. Teofil miał rację. Nie można o tym wszystkim nie wiedzieć, ale równocześnie nie można o tym wszystkim wiedzieć. Tego jest o wiele za dużo na jednego człowieka i na jedno życie. Może wystarczy raz tylko to zobaczyć — i potem już nigdy nie zapomnieć… ?

Otwarłem oczy. Ryszard przestał mówić i nawet nie patrzył na mnie, ale znowu siedział pochylony nad swoimi książkami. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Jeśli pan to wszystko wymyślił i zaaranżował tu ze względu na mnie, to muszę przyznać, że nieźle się to panu udało.” „Ach nie.” — uśmiechnął się Ryszard — „Pewnie, że maczałem w tym palce, ale wymyślił i zaaranżował to wszystko ktoś inny.” „Kto?” — zapytałem niecierpliwie. „Wie pan, taka biblioteka, to jest naprawdę piękne miejsce.” — odpowiedział jak mi się wtedy zdawało nie na temat — „A teraz nada się także na sypialnię dla nas obu. Ja się położę tu na tym stole — niezbyt wygodnie, ale co robić — i panu też radzę się przespać.” „Dobrze, pójdę do mojego pokoju.” — powiedziałem i zostawiłem go w magazynie.

Położyłem się także na stole i przez dłuższą chwilę wierciłem się jeszcze — miejsce było niestety rzeczywiście raczej mało wygodne, a płaszcz, którym próbowałem się nakryć, zsuwał się raz z tej raz z tamtej strony. Mimo wszystko jednak zasnąłem, chociaż spałem nie najlepiej. Nad ranem miałem piękny sen. Wszystkiego już nie pamiętam, a działo się w nim naprawdę wiele. Najpierw jak mi się zdaje siedziałem sam w ciemnym i ciasnym pomieszczeniu. Potem przyszło tam dwu panów i uprzejmie ale zdecydowanie poprowadzili mnie za sobą. Szliśmy długim i krętym korytarzem, jakby klasztornym — zdaje mi się zresztą, że z daleka dobiegały jakieś pobożne śpiewy. Zeszliśmy piętro niżej, jeszcze jeden korytarz i znowu dwa piętra w dół — to już musiało być pod ziemią (tak mi się przynajmniej wówczas wydawało). Moi towarzysze gdzieś znikli, a ja stałem na brzegu niewielkiego jeziorka czy płytkiego zbiornika. Było tam całkiem jasno, chociaż nie wiem, skąd brało się światło. Nie przypominam sobie ani okien ani lampy. Powierzchnię wody marszczył podmuch powietrza napływającego spoza moich pleców, z korytarza, którym przyszedłem. W pewnej chwili wiatr ustał i wtedy pod lustrem przezroczystej wody, na dnie, zobaczyłem barwną mozaikę. Najpierw nie mogłem rozpoznać rysunku. Potem dostrzegłem głowę, a następnie także przednią łapę lwa trzymającego księgę. To był najwyraźniej lew świętego Marka. Nachyliłem się nad wodą, żeby widzieć lepiej, ale reszta obrazu była zniszczona czy też zakryta jakimś osadem. Nagle zrobiło mi się strasznie żal i prawie się rozpłakałem — tak bardzo chciałem widzieć. Wtedy ktoś głośno powiedział tuż przy mnie: „Przestań płakać. Oto zwyciężył Lew z pokolenia Judy”. Obejrzałem się, ale nikogo nie było. Nie wiem, jak stamtąd wyszedłem. W każdym razie pamiętam, że ktoś podał mi rękę i pomógł mi się wydostać przez ciasne piwniczne okienko. Byłem na podwórzu mojego domu w Pradze…

 

Obudziłem się kwadrans po siódmej. Wstałem i z pewnym trudem prostując kości poszedłem się trochę odświeżyć. Na korytarzu spotkałem Ryszarda, który akurat wyszedł ze swojego magazynu — najwyraźniej w tym samym celu. Spojrzeliśmy po sobie i roześmialiśmy się prawie równocześnie. Nie wyglądaliśmy niestety zbyt reprezentacyjnie — nie ogoleni i lekko rozczochrani. Poszliśmy do łazienki i doprowadziliśmy się z grubsza do ładu. Opowiedziałem przy tym Ryszardowi mój sen. Nie był zdziwiony. „Widzi pan,” — powiedział — „to wszystko rzeczywiście jest jak niedokończona mozaika. Już znamy wzór i wiemy, że każdy następny kamyk pasuje do całości, ale całość nie jest widoczna — jest w znacznej części zniszczona czy też zakryta. W każdym razie do odtworzenia.” „Ja już się nawet specjalnie nie dziwię.” — powiedziałem — „Ja na to wszystko teraz idę jak wieloryb.” „Jak wieloryb?” — zdziwił się Ryszard. „Tak, bo wieloryb żywi się w ten sposób, że otwartą paszczą chwyta wszystko, co na jego drodze pływa w morzu — wszystko to pochłania, trawi i przemienia w ciepło potrzebne mu do życia. Ja też właściwie przestałem już pytać, jak jest możliwe to, co się nam zdarza — zwyczajnie to przyjmuję, cieszę się, że to wszystko jest, żywię się tym i rosnę.” „Pięknie.” — Ryszard wyglądał na zadowolonego — „Do czegoś takiego chętnie się przyłączę.”

Tymczasem trzeba było się zatroszczyć o nasze sprawy bieżące. Zszedłem do drzwi i raz jeszcze spróbowałem je otworzyć, ale zamek nadal się nie poddawał. Nie pozostało nam nic innego, jak poczekać na dyrektora. Niestety to musiało jeszcze trochę potrwać. Nie sądzę, żeby miał powód przyjść tu dzisiaj przed dziewiątą, a teraz jeszcze nie było ósmej. Wracając do Ryszarda przyjrzałem się kluczowi — i ze zdziwieniem stwierdziłem, że to nie jest ten, którym posługiwałem się dotąd. Był wprawdzie do tamtego z grubsza podobny, ale nieco cięższy i bardziej ozdobny. Na trzpieniu dostrzegłem lekko zatartą grawiurę. Podniosłem klucz do światła. „Secretum meum mihi” — przeczytałem — „moja tajemnica dla mnie”. Z drugiej strony też było coś napisane — jeszcze mniej wyraźnie: „N.C. — sexto Kal. Januarias A.D. 199 „. Ostatnia cyfra była niestety prawie zupełnie zatarta — chociaż wyglądało to na „3”. Niewątpliwie data, ale ja nie znałem się na rzymskim zapisie. Poszedłem z tym do Ryszarda. „To jest 27 grudnia, ale którego roku? Chyba 1993… To znaczy dokładnie rok temu.” „A co w takim razie znaczy «N.C.»?” — zapytałem. „To pan powinien wiedzieć, skoro to pański klucz.” — powiada Ryszard. „To nie jest mój klucz. Jest tylko do tamtego podobny. Ja nie wiem, skąd go mam… Mój mi najwyraźniej zginął, albo raczej ktoś zabrał mi mój, a podłożył ten.” „Po naszych przeżyciach tej nocy” — mruknął Ryszard — „powiedziałbym, że «N. C.» to «Nicolaus Cusanus» — czyli pana nowy mistrz. Ale to chyba niemożliwe.” „A ja patrząc na tę datę myślę, że to jest stary mistrz.” — powiedziałem — „27 grudnia 1993 — to był ten śnieżny dzień, do którego Karl został cofnięty wtedy we wrześniu w bibliotece.” „To znaczy, że to znowu Stary Profesor?” — zapytał Ryszard. „Nie wiem. Może…” — mruknąłem — „Czy to takie ważne?”

Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Tymczasem na dole dał się słyszeć jakiś ruch. „Dyrektor idzie.” — szepnąłem — „Wie pan co? Schowajmy się w magazynie, a kiedy on wejdzie do swojego pokoju, wymkniemy się stąd po cichutku. Po co go przestraszać. Wcale nie mam ochoty tłumaczyć, cośmy tu robili przez całą noc.” Tak też zrobiliśmy i wszystko poszło zupełnie gładko. Wychodząc klepnąłem jeszcze po nosie lwa na lewej połowie drzwi. Ryszard to zauważył. „Dzielnie ryknąłeś, Lwie.” — powiedział z uśmiechem. Potem już bez słowa zeszliśmy do metra. Ryszard wysiadł na Starym Mieście, a ja pojechałem do domu. Z powodu imienin miałem dzisiaj dzień wolny.

 

To był zatem 27 grudnia. Dzień mojego patrona — świętego Jana Ewangelisty, zwanego Teologiem. Niezły prezent imieninowy dostarczono mi tej nocy. Kiedy opowiadałem o tym po południu przy imieninowej kawie moim kolegom, Marek, nasz specjalista od szybkich skojarzeń (jak pamiętasz, to on właśnie razem z Tonim pogromił wirusa „Dzieci Światłości”) wypalił błyskawicznie: „No to teraz uważajcie. Następnego dnia po świętym Janie, 28 grudnia, mamy Świętych Młodzianków. To już tak zawsze jest na tych pobożnych studiach — najpierw wysokie teologiczne wzloty, a potem rzeź niewiniątek. Szykujcie się, bo sesja już za miesiąc.” Możesz sobie wyobrazić ciężkie westchnienie, z jakim została przyjęta ta błyskotliwa uwaga.

 

Ale to jeszcze nie koniec. Tego samego dnia dostałem jeszcze jeden oryginalny prezent. To był list od Zofii. Zaczynał się zwyczajnie — kolejną złotą myślą, którą skądś ściągnęła. „Musisz nauczyć się więcej, by obronić siebie samego przed tym, co już wiesz.” Dalej było niewiele, ale musiałem to przeczytać dwa razy, bo w pierwszej chwili nic nie rozumiałem. „Sieć nigdy nie będzie Twoja, ale Twoja może być ręka, która ją splata i rozplata, zwija i rozwija, zapuszcza w wody i znajduje w niej «wszystkie istoty żyjące, od których tam się roi» (Ez 47,9). Czy wiesz, jak wiele teraz możesz? Możesz nauczyć się więcej i obronić się przed tym, co już wiesz… Finis lectionis, maneat quaestio. Nie zostawię Cię już nigdy. Zofia.”

Pewnie, że mogłem nauczyć się więcej. Mogłem i mogę. Do dzisiaj się uczę — i jeszcze długo chciałbym się uczyć razem z Tobą — jeśli i Ty zechcesz.

 

Finis lectionis, maneat quaestio.

 

 

POSŁOWIE,

w którym znajdziesz NIECO WYJAŚNIEŃ, a także PRZYPISY i zupełnie podstawową BIBLIOGRAFIĘ uzupełniającą zawartą w tej książce pierwszą część wykładów z TEOLOGII FUNDAMENTALNEJ.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz