Pytania o chrześcijaństwo
R O Z D Z I A Ł   X V I I I
Wyzwanie innych religii

 

Od problemu relacji chrześcijan między sobą przechodzimy do problemu jeszcze bardziej rozległego: relacji między wiarą w Jezusa a tradycjami religijnymi świata: islamem, buddyzmem, szintoizmem, taoizmem itd. O tej konfrontacji z "innymi" mówi dwóch ludzi o wielkim autorytecie i doświadczeniu.

Piero Rossano należał, od założenia, do jednego z "organów dialogu" utworzonych przez Kościół po Soborze: do -- watykańskiego Sekretariatu dla Niechrześcijan. Kiedy go spotkaliśmy, był jego sekretarzem: był więc duchownym, który w spotkaniach i kontaktach między religiami, reprezentował oficjalnie chrześcijan identyfikujących się z Kościołem rzymskim.

Piero Gheddo jest misjonarzem, który od ponad trzydziestu lat spełnia szczególną misję: mianowicie przemierza bezkresne ziemie Trzeciego Świata jako dziennikarz, aby relacjonować czytelnikom wyzwania rzucane dzisiaj chrześcijaństwu przez inne religie oraz przez problemy ubóstwa i zacofanie gospodarcze.

Jak głosić wiarę chrześcijańską w świecie coraz bardziej złożonym i pluralistycznym? Co znaczy dzisiaj być "misjonarzem"? Tutaj jest pierwsze umiejscowienie jednego z najpilniejszych problemów, które niepokoją sumienie wierzących.

 
Piero Rossano

Via Aurelia Nuova, na peryferiach Rzymu: w wąskiej ulicy, nad którą górują monstra afer budowlanych, w której nieustannie jest zakorkowany, zwariowany i niepotrzebny ruch pojazdów, wdzierający się także, przez nikogo nie niepokojony, na chodniki oraz na pretensjonalne pasma jezdni zarezerwowane, przynajmniej w teorii, dla publicznych środków komunikacji. Wszędzie oznaki prywatnej arogancji, panoszącej się w stolicy, która wydaje się przemieszczać ku wschodowi Morza Śródziemnego.

W tych stronach mieszkał (w krótkim czasie, kiedy przebywał w Rzymie, między jedną a drugą podróżą po świecie) monsignor Piero Rossano. Miejsce niemal symboliczne dla mieszkania: Trzeci Świat, ku któremu skierowana była jego praca, wydaje się obecny w swoich najbardziej zasmucających aspektach już tutaj, na via Aurelia Nuova.

Monsignor Rossano od samego założenia w 1964 roku został włączony do watykańskiego Sekretariatu dla Niechrześcijan, i już przed laty został jego sekretarzem.

-- Naprawdę chcielibyśmy, aby nazwa naszej instytucji została zmieniona na "Sekretariat dla Religii" -- sprecyzował natychmiast. -- Obecne oznaczenie ("dla niechrześcijan") wskazuje na tę rzeczywistość w sposób negatywny: czy jest możliwe prowadzenie dialogu z negacjami?

W każdym razie, utworzony na fali Soboru, dzięki pracy pierwszego przewodniczącego, kardynała Marelli, następnie kardynała Pignedolego oraz niezmordowanej pracy Piera Rossano, Sekretariat wzrósł w siłę aż do zajęcia pozycji jako wiarygodny punkt odniesienia międzynarodowego.

-- A jednak, na początku, nie było wiadomo od czego zacząć -- wspomniał Rossano z właściwym sobie łagodnym spokojem. -- Jaki cel powinniśmy sobie wytknąć? Teologia katolicka od wieków nie zajmowała się niechrześcijanami, chyba że w perspektywie "zbawienia niewiernych". Nasze traktaty odmawiały religiom wartości zbawczej i nadprzyrodzonego pochodzenia. Sprawy nie wyglądały lepiej w obozie protestanckim, gdzie spotykały się co najmniej trzy stanowiska, wszystkie nie do przyjęcia dla nas: teologia liberalna, w której boskość Chrystusa zacierała się aż do pozbawienia go miejsca w Trójcy Świętej i przekształcenia chrześcijaństwa w deizm; teologia dialektyczna Karla Bartha, według której poza Ewangelią jest tylko to co szatańskie, zabobon, ciemność; teologia sekularystyczna, która chciała przesunąć orędzie ewangeliczne poza wszelki wymiar religijny, opowiadała się za chrześcijaństwem niereligijnym lub nawet ateistycznym.

W obozie katolickim inicjatywa Pawła VI utworzenia oficjalnego organu Stolicy Apostolskiej dla niechrześcijan spowodowała w Kościele przeciwstawne napięcia. Z jednej strony zatroskanie i niepokój środowisk misjonarskich: czy Kościół, pytali niektórzy polemiści, nie ma już odwagi głosić Chrystusa i Ewangelii i ukrywa swoją rezygnację pod płaszczykiem dialogu i dyplomacji? Z drugiej strony, wybieganie do przodu tych, którzy na swój sposób odczytując dokumenty Soboru, obwieszczali, że "po skończeniu się epoki kolonialnej powinna ustać także działalność misjonarska"; i że "nie można już pozwalać na to, aby Rzym miał jeszcze, w Propaganda Fide (obecnie Kongregacja Ewangelizacji Narodów"), anachroniczne ministerstwo kolonii na wzór wiktoriańskiej Anglii".

Ale z biegiem lat wewnętrzna polemika w Kościele się wyklarowała i dyskusja stała się bardziej umiarkowana. Poza kilku marginalnymi przypadkami, właśnie sami biskupi Afryki i Azji starają się często zasięgnąć w Sekretariacie rady i pomocy.

-- Na pewno -- powiedział Rossano -- sytuacja jest różna zależnie od strefy. Chrześcijanie Bliskiego Wschodu, na przykład, żyją jeszcze doświadczeniem krzywdy doznanej od strony islamskiej; prawie w każdym domu żyje wspomnienie męczennika, trudno jest o tym zapomnieć. W innych regionach, również muzułmańskich (na przykład północny Pakistan) współżycie jest natomiast doskonałe. Bardzo odmienna sytuacja, w każdym razie, z czasów mojej pierwszej podróży na Daleki Wschód, kiedy hierarchia katolicka przyjęła mnie chłodno, pytając, czego chcemy my w Rzymie, pragnący prowadzić dialog, ale wystawiając na ryzyko innych.

Gdzie indziej dialog przekroczył miarę i popadnięto w przesadę przeciwną tej przedsoborowej: na przykład w Indiach, gdzie trwa spór, ponieważ niektórzy chcieliby wręcz wprowadzić do mszału teksty świętych pism hinduizmu.

"Oto nasz monsignor Rossano, który kocha Kościół poprzez niechrześcijan!", powiedział papież Jan Paweł II, kładąc serdecznie rękę na ramieniu sekretarza podczas wizyty w urzędzie. Tutaj wdzięczni papieżowi Wojtyle, także ze względu na niektóre wyrażenia encykliki Redemptor hominis ("Każdy człowiek, wie o tym lub nie, jest nierozerwalnie złączony z Chrystusem"; lub jeszcze: "przez dialog z religiami zrozumiemy lepiej tajemnicę Chrystusa"), są ci, którzy mieszczą się na linii kontynuowanej w tych latach.

Linia, którą sekretarz tak mi opisał: "Na zewnątrz Kościoła tworzyć i podtrzymywać przyjazne relacje z innymi religiami, od poziomu osobistego do poziomu instytucjonalnego. Wewnątrz Kościoła budzić zainteresowanie i popierać znajomość religii niechrześcijańskich oraz zajmować pozycję obrońców tych "innych", w panoramie struktur katolickich". Konieczność, ważność, delikatność zadania, które ciąży na zmniejszonej strukturze Sekretariatu, jest uwydatniana przez wydarzenia tych lat. Nastąpiło nie tylko przebudzenie się hałaśliwego islamskiego ekstremizmu; dokonuje się także odżywanie powołania misjonarskiego buddyzmu, który po raz pierwszy wysyła swoich "kaznodziei" na Zachód; pojawia się również agresywna nietolerancja hinduistyczna; rodzi się też uświadamianie sobie własnych tradycji w tubylczych religiach afrykańskich; istnieje wreszcie rosnący niepokój młodych, którzy na obszarach tradycyjnie chrześcijańskich zwracają się ku nowym sektom i rytuałom.

Front, na przykład afro-azjatycki, który wydawał się statyczny, jeżeli nie w rozsypce aż do okresu sprzed kilku lat, teraz się zbudził i nawet przechodzi do kontrataku. Ponadto ścieśnianie się planety z powodu łatwości transportu, wzrastających kontaktów międzynarodowych, technologii radiowo-telewizyjnych (świat jako "wioska elektroniczna") sprawiają, że chrześcijanie uświadamiają sobie, niekiedy z konsternacją, iż są tylko mniejszością na ziemi, która w wielkiej części nie zna Ewangelii; albo znając ją od wieków, obecnie ją odrzuciła na korzyść innych religii.

Na przykład, przypomina Rossano, często się zapomina, że islam, chronologicznie późniejszy od chrześcijaństwa, uważa, iż jest całkowitym i ostatecznym objawieniem Bożym, że znając Stary i Nowy Testament, przewyższył je. Albo zapomina się, że hinduizm, jak się wydaje nawet nie potrafi rozumieć struktury dialogu (który, żeby był prawdziwy, wymaga, aby każdy rozmówca zachował swoją indywidualność) i przeciwstawia chrześcijańskiemu Credo twierdzenie, że wiele jest dróg, ale jedno tylko objawienie, że każde orędzie religijne jest drogą zbawienia, że istnieje superdogmat, który wchłania każdą religię. Ponadto, dodaje, "powinniśmy wziąć pod uwagę, że religie niechrześcijańskie nie tylko nie mają jednolitego nauczania, z którym można by rozpocząć rozmowę, ale brakuje im często dostatecznego przygotowania kulturalnego i teologicznego, przez co są odcięte od wielkich problemów współczesnego społeczeństwa".

-- Jakie konsekwencje wywołuje ta sytuacja?

-- Z jednej strony czyni dialog problematycznym. Z drugiej strony stawia chrześcijan, a zwłaszcza katolików, dzięki ich jednolitej strukturze i ich solidnemu systemowi teologicznemu, w pozycji uprzywilejowanej, dając im możliwość stania się, jednak z wielką pokorą i duchem służenia, punktem ustalenia się współpracy między religiami.

Rosano natychmiast tutaj przestrzega:

-- Powinniśmy dzisiaj strzec się takiego głoszenia Ewangelii, które razem z przyjęciem Ewangelii domagało się porzucenia tradycji samych w sobie nieszkodliwych lub wręcz dobrych. Zbyt często przedstawiano Ewangelię jako zburzenie, a nie jako zbawienie. Zbyt często nie widziano różnic między orędziem Chrystusa, a zachodnim kręgiem kulturalnym, w którym historycznie zostało ono umieszczone. Tak na przykład Japończyk może być zachwycony naszą wiarą, ale może także wahać się przed przyjęciem chrztu, obawiając się, że stanie się chrześcijaninem nie pozwoli mu pozostać autentycznym Japończykiem.

Są to ogromne problemy, domagające się koniecznie wybrnięcia z trudności teologicznych i politycznych, nieporozumień kulturalnych, tysiącletnich nieufności. Ale Piero Rossano jest człowiekiem, który potrafił pogodnie i skutecznie stawić czoła swojemu ciężkiemu zadaniu. Kim jest w rzeczywistości ten ksiądz o skromnej powierzchowności, który długo, jako młodzieniec, był ograniczany słabym zdrowiem, a który później okazał się zdolny do przemierzania, niestrudzenie i rozsądnie, kontynentów, przemawiając w imieniu całego Kościoła rzymskiego? Określa siebie w ten sposób: "Piemontczyk (człowiek konkretny, a więc typu niemistycznego ani nawet spontanicznie bardzo religijnego), o kulturze grecko-rzymskiej i wierze chrześcijańskiej". Określenie, które już zawiera w sobie "pluralizm" jego wizji teologicznej. Już od początku studiów w seminarium w Alba, chłopiec obok Homera czytał Izajasza i aby go lepiej rozumieć, uczył się zaraz języka hebrajskiego. Wpadł mu później w ręce Koran i zaczął studiować język arabski. Pasjonował się oczywiście Biblią, ale także wielkimi tekstami religijnymi spoza judeochrześcijaństwa, wspomniał o zainteresowaniu, z jakim w liceum odkrył Buddę. W tym czasie wzrastało w nim także umiłowanie kultury greckiej, tak wielkie, że tezą jego pierwszego doktoratu, z teologii, była relacja między filozofią stoicką a Nowym Testamentem. Mówił z emocją o pięknie klasycznego ideału harmonii. W Papieskim Instytucie Biblijnym, na Uniwersytecie Gregoriańskim studiował także języki starożytne, zwłaszcza wschodnie. Potem powrócił do Piemontu, na uniwersytet w Turynie, gdzie pogłębiał język grecki i tak bardzo wyspecjalizował się w łacinie, że został wezwany przez Kancelarię Apostolską do Rzymu do tłumaczenia dokumentów Stolicy Świętej. W tym czasie nie tracił jednak z oczu ulubionych religii, których orędzia studiował, oraz języków; nie było więc przypadkiem, że także dzięki wskazaniu go przez ojca Henri de Lubaca (jednego z wielkich teologów, którzy "robili" Sobór), został mianowany wśród pierwszych członków Sekretariatu ustanowionego przez Pawła VI.

Jednakże, mimo szacunku zabarwionego uczuciem, dla innych religii, nigdy nie był i na pewno nie jest "synkretystą", człowiekiem łatwego kompromisu, który zamienia dialog na poklepanie po plecach lub na nieokreślony różnorodny zbiór, w którym wszystko przekształca się w nie do przyjęcia "superreligię" ludzkości. Jak często precyzuje: "Konfrontacja poważna i spokojna z innymi wiarami nie powoduje rozpłynięcia się mojej wiary w Chrystusa jako jedynego pośrednika między Bogiem i człowiekiem; raczej ją rozjaśnia, oczyszcza, wywyższa".

Jednak, aby go sprowokować, wspomniałem mu o pewnej pozostałej "barthowskiej" nieufności wobec tak bardzo pozytywnej oceny tego, co może się okazać chaotycznym religijnym bazarem afro-azjatyckim. Odpowiedział:

-- Staram się podążać za tym, co zawsze było pośrednią tradycją Kościoła. Chrześcijanie byli wystawieni na dwie pokusy: albo pomieszanie ich religii z innymi, w pewnego rodzaju uniwersalnej doktrynie zbawienia, albo wdawanie się w polemiki. Otóż, staram się znajdować na środku: Kościół, który głosi i który równocześnie otrzymuje; zawsze gotowy do nauczania i jednocześnie do uczenia się. Zresztą dopiero na końcu czasów w pełni dokonamy odkrycia głębokości tajemnicy Chrystusa. Gdy ją obwieszczamy, odkrywamy jej możliwości jeszcze ukryte. I w tym może nam pomóc dialog z innymi.

-- Wiele odłamów świata protestanckiego -- zauważyłem -- oskarża katolików o narażanie się na niebezpieczeństwo, które ujawniał już Paweł: pozbawienie znaczenia krzyża Jezusowego, zapominanie mianowicie, że "tylko w Chrystusie jest zbawienie".

Ale także na to miał gotową odpowiedź:

-- Na pewno, trzeba zwalczać każde usiłowanie uzgadniania różnych orędzi. Krzyż musi być głoszony, a nie ukrywany: pamiętając jednak, że oświeca każdego człowieka. Protestanci, przede wszystkim luteranie, oddają wielką przysługę Kościołom przypominając rzeczywistość grzechu i śmierci, która się objawia w pewnych aspektach religii niebiblijnych. Ale jest to jednak stworzenie, o którym mówi św. Paweł, że wzdycha oczekując wyzwolenia. Zresztą -- dodaje -- misje katolickie w świecie są dzisiaj w pomyślniejszej sytuacji w porównaniu z protestanckimi, dzięki właśnie tradycji Rzymu przyjmowania i raczej scalania rzeczywistości zewnętrznych niż odrzucania ich i odpierania a priori: Chrystus nie zobowiązuje nikogo do porzucania własnych wartości kulturalnych. Dla przyjęcia potem w zamian jakich? Naszych, współczesnego Zachodu? Nie wydaje mi się, aby były bardzo przykładne. Powinniśmy pozbyć się prowincjonalizmu, wyjść z naszego małego europejskiego getta, przyjąć uniwersalizm, który jest uniwersalizmem Chrystusa. Dobra Nowina nie jest systemem teoretycznym, jest wydarzeniem życiowym, które może oświetlić każdą kulturę. Aby posłużyć się samymi obrazami biblijnymi, Ewangelia jest nasieniem, szczepem, namaszczeniem, oświeceniem dla każdego; nigdy nie jest zniszczeniem.

-- Jeżeli tak jest -- zapytałem go -- to co znaczy dzisiaj "być misjonarzami"?

-- Znaczy to głosić, że cały pokój, którego gorąco pragnie buddysta, cała uległość ukochana przez muzułmanina, cała harmonia, której spragniony jest szintoista, całe wyzwolenie, do którego dąży dżinizm, cała tajemnica, której poszukuje taoizm -- a więc wszystko to przyszło w Chrystusie, już istnieje, jest ofiarowane każdemu człowiekowi. W tym znaczeniu Jezus i Jego Ewangelia nie pojawiają się jako "religia Zachodu", lecz jako dokończenie i szczyt religijnego dążenia całej ludzkości.

-- Ale -- zauważyłem -- taka postawa zakłada pewność, że religie afrykańskie i azjatyckie mają przed sobą przyszłość. Otóż: jest wielu, którzy myślą, że podmuch racjonalizmu, jaki zaatakował Zachód (i któremu nie udało się, w ciągu dwóch wieków szturmów, zniszczyć chrześcijaństwa), spali grunt wielu czcigodnych i bardzo starych religii.

-- Do niedawna wielu z nas tak uważało. Tak uważał również Küng, między innymi (obecnie jednak zmienił zdanie), kiedy przepowiadał upadek religii niechrześcijańskich. Sytuacja szybko się zmieniła. Na przykład od dawna posyłałem raporty do Kurii zapowiadając jako bliskie wielkie obudzenie się tego islamu, który w latach pięćdziesiątych jakby się przeżył. Ktoś wziął mnie za maniaka, ale fakty przyznały mi rację. Istnieje opór tradycji religijnych, jaki niewielu przewidywało. A opór często przemienia się w ofensywę. Coraz rzadsze będą obszary świata, w których misjonarz będzie mógł głosić Chrystusa bez dogłębnego liczenia się z miejscową kulturą i religijnością: zresztą one są bogactwem, nie nieszczęściem. Wcielenie Boga jest wydarzeniem, które dotyczyło całej ludzkości, nawet jeżeli porusza ją w różny sposób. Ale -- dodał -- chrześcijański misjonarz nie będzie mógł nigdy ukryć swojego pragnienia, aby wszyscy stali się jak on, aby mianowicie uznali w Chrystusie wypełnienie się tego, czego człowiek religijny szuka na wielu drogach. Wyznawca Ewangelii zawsze będzie musiał starać się o nawrócenie swojego rozmówcy do Jezusa z Nazaretu: "Ale aby to czynić, za łaską Bożą, starajmy się, my chrześcijanie, żyć w dzisiejszym świecie nie w koegzystencji lecz w proegzystencji, jeden dla drugiego. Nie zapominajmy, że apologetyką, jakiej nas Chrystus uczył, jest wzajemna miłość. Kochajmy, On nam pomoże".

 
Piero Gheddo

Odległe są to już czasy, w których ojcu Pierowi Gheddo zabraniano przemawiać, oskarżając go, iż jest "faszystą", ponieważ pozwalał sobie mówić o tym, jaka jest obiektywna sytuacja (o której przekonał się podczas miesięcy spędzonych w dżungli, razem z ludźmi) na azjatyckim Południowym Wschodzie, między Wietnamem i Kambodżą. Jeżeli udawało mu się wygłosić swoją konferencję (wśród krzyków, transparentów i obelg, często katolików) znajdował przebite opony samochodu. Jednego razu, w jakimś mieście lombardzkim, oddział "chrześcijan zaangażowanych" okupował wręcz siedzibę zarządu miejskiego, aby nie dopuścić do tego, żeby on przemawiał. Były to lata, przypomina, w których intelektualiści zachodni (także ci, którzy obecnie zmienili swoje stanowiska, bez żadnej jednak oznaki samokrytyki i piszą spokojnie przeciwieństwo tego, co pisali przedtem w tych samych gazetach), podniecali się, nie opuszczając swoich komfortowych domów i redakcji, "nowym, promiennym społeczeństwem", jakie komuniści Vietcongu i czerwoni Khmerowie budowali na półwyspie indochińskim. Były także wielkie podróże wysyłanych przez nich korespondentów specjalnych.

-- Ale -- wspomina Gheddo z uśmieszkiem -- wszyscy zatrzymywali się w Hôtel Caravelle w Sajgonie lub na amerykańskich lotniskowcach z dala od wybrzeża. I stamtąd wysyłali serwisy, w których Amerykanin był zawsze i tylko złym imperialistą, południowy Wietnamczyk był zdeprawowanym sługą szefa, podczas gdy Vietcong, północny Wietnamczyk, był najczystszym bohaterem, który niósł pokój, sprawiedliwość, bezpieczeństwo. Ja natomiast krążyłem między jedną placówką misyjną a drugą, w ubraniu chińskiego księdza, żywiąc się mięsem myszy i węża, wysłuchiwałem chłopów i biskupów, sypiałem w szałasach z ubogimi ludźmi, wiele razy ryzykowałem życie pod niespodziewanymi bombardowaniami. To, co słyszałem i widziałem, bynajmniej nie odpowiadało temu, czego dowiadywali się na Zachodzie czytelnicy gazet i telewidzowie. Widziałem z przerażeniem sprawdzanie się przepowiedni Sołżenicyna: "Cały Wietnam stanie się strasznym obozem koncentracyjnym". Stwierdzałem, że przerażony naród uciekał przed komunistami Vietcongu i czerwonymi Khmerami, biorąc ich za to, czym byli: za nowych i niekiedy gorszych ciemięzców od poprzednich. Kiedy napisałem na podstawie tego, co widziałem na własne oczy, że reżym kambodżański dokonywał ludobójstwa cięższego od ludobójstwa nazistowskiego, kazano mi zamilknąć jako prowokatorowi. Gdy relacjonowałem, że ludzie uciekali z "wyzwolonych" terenów Wietnamu Południowego, rozpętywałem wściekłe ataki. Również wpływowi przedstawiciele katoliccy wzywali mnie, abym milczał: "Ojcze, nie narażaj się! Czy to możliwe, żeby wszyscy nie mieli słuszności, tylko Ojciec miał rację?"

W ojcu Gheddo nie ma urazy, gdy wspomina tamte lata. Jest tylko raczej gorycz z powodu dezinformacji, która w dalszym ciągu powoduje niesnaski między ludźmi kosztem ubogich świata:

-- Potrzeba było 50 lat, aby uznać, że Związek Radziecki był bezkresnym obozem koncentracyjnym; 30 lat, aby uznać tragedię Chin maoistowskich; 20 lat na otwarcie oczu na Kubę; 10 lat na zdanie sobie sprawy z rzeczywistości azjatyckiego Południowego Wschodu czy Angoli i Mozambiku. A jednak mit, zwyciężony z jednej strony, trwa uparcie z drugiej strony. Wciąż są potrzebne najprawdziwsze argumenty, aby przekonać zachodnią opinię publiczną, że ludzie uciekali wszelkimi środkami z Wietnamu komunistycznego i że nie byli to tylko wyzyskiwacze z poprzedniego reżymu, lecz ludzie ubodzy, którzy nie uciekli nawet wtedy, gdy kraj był dewastowany przez wojnę. Ucieczka z tamtych stron trwa w dalszym ciągu, wszelkimi środkami, ale autocenzura ideologiczna ponownie zabrała się do zakręcania kurka z wiadomościami.

Piero Gheddo jest od ponad trzydziestu lat zaangażowany w szczególny apostolat: apostolat powiadamiania, za pośrednictwem mediów, o rzeczywistości Trzeciego Świata. Zarówno we Włoszech, jak i za granicą czytany jest z uwagą i uznawany za jedną z najlepiej poinformowanych gazet miesięcznik "Mondo e missione", którego Gheddo został redaktorem, kiedy nosił jeszcze nazwę "Le missioni cattoliche" i drukował 2000 egzemplarzy. Obecnie nakład ma ponad 50000 egzemplarzy i kilka tysięcy z nich jest wysyłanych na wszystkie kontynenty.

Gheddo i jego "Mondo e missione" należą do owego sławnego Papieskiego Instytutu Misji Zagranicznych w Mediolanie (PIME), który swoją pracą założył 32 diecezje w Afryce i w Azji, obecnie powierzone klerowi tubylczemu; który miał 17 misjonarzy zabitych na polu chwały za wiarę; który liczy dwóch błogosławionych; i który jeszcze dzisiaj ma takie wzięcie u młodych, że udaje mu się ich zdobywać, mimo ogólnego kryzysu powołań.

Ze swoimi ponad trzydziestu latami doświadczenia, ojciec Gheddo zalicza się do osób mających największe kompetencje do dokładnego przedstawienia sytuacji chrześcijaństwa w świecie. Także dlatego, że ten Piemontczyk nigdy nie chciał napisać jednej linijki bez osobistego przekonania się o sprawie na miejscu: "Starając się zawsze sprawdzać, a gdy trzeba skorygować, aktualne mody, slogany, schematy ideologiczne, w które w tych latach popadli i popadają również liczni katolicy".

Oto więc niektóre z jego odpowiedzi na pytania, jakie mu postawiłem.

-- Jaki jest, lub jaki powinien być dzisiaj pierwszoplanowy cel misji chrześcijańskiej?

-- Azja, nie ma wątpliwości. Z tego powodu utworzyliśmy agencję informacyjną, "Asia News", która przekazuje informacje o tym ogromnym kontynencie, na którym jest bardzo mało korespondentów gazet europejskich; oni prawie wcale nie zajmują się problemami religijnymi. Albo, jeżeli to czynią, to według schematów społeczeństwa liberalnego, stosownie do ideologii zachodniej, która kultywuje mit, często katastrofalny, "unowocześniania". Kiedy zaś gazety posyłają swoich wysłanników, ci -- zgodnie z zakorzenionym obyczajem -- rozmawiają z taksówkarzem, z kolegą, z jakimś człowiekiem polityki i następnie z hotelu przekazują telefonicznie takie "wywiady", o których lepiej byłoby zamilczeć.

-- Powracając do perspektywy misjonarskiej, dlaczego Azja?

-- Ponieważ żyje tam 60 procent mieszkańców świata i 85 procent nieochrzczonych. Chrześcijanie stanowią tylko 3 procent zaludnienia. I trzeba stwierdzić, że ci konwertyci nie reprezentują w zasadzie Azji "prawdziwej".

-- W jakim znaczeniu?

-- W tym znaczeniu, że misja mogła dotąd wywrzeć wpływ tylko na obrzeża: na religie plemienne, na ludność spoza kasty, na strefy o religii mieszanej. Wielki blok buddyjski lub blok islamski nie zostały w widoczny sposób naruszone przez przepowiadanie chrześcijańskie. Wprost przeciwnie, z tych bloków wywodzą się także porywy nietolerancji.

-- Z jakiego powodu?

-- Ponieważ rządy w niektórych krajach (i sekty ekstremistyczne we wszystkich innych) identyfikują tradycyjną religię z państwem. Nawrócenie się oznacza opuszczenie wspólnoty państwowej, zdradę ojczyzny. Istnieją jednak pokaźne, pocieszające wyjątki także w panoramie azjatyckiej, tak niepokojącej z punktu widzenia chrześcijańskiego.

-- Jakie wyjątki?

-- Filipiny, które pod wpływem kolonizacji hiszpańskiej (na której temat Oświecenie stworzyło całą machinę propagandową oszczerstw, a która tymczasem pozostawiła tutaj po sobie, jak i w Ameryce Łacińskiej, chrześcijaństwo z wadami, ale żywe, na którym można budować) i dlatego, że wyznawano kulty plemienne, które nie stawiały oporu nie do przezwyciężenia, stały się w większości katolickie. A następnie także Korea Południowa.

-- Która, wydaje mi się, reprezentuje najbardziej okazały ,,sukces" chrześcijański tych lat.

-- Tak, Korea jest pewnego rodzaju tajemnicą Opatrzności. Istnieje tam między innymi ponad 200 sekt protestanckich i wszystkie znajdują adeptów. W nocy Seul wygląda jak miasto całkowicie chrześcijańskie (nawet jeżeli według danych nie jest nim jeszcze), z powodu świecących krzyży, które błyszczą na niezliczonej ilości budynków. W całym kraju rejestruje się ponad 100000 nowych chrztów dorosłych w roku. Tutaj, jak wszędzie indziej, problemy wywodzą się raczej z sekularyzacji kapitalistycznej, z marksistowskiego ateizmu i, niestety, z negatywnego wpływu pewnej zachodniej teologii, która pojawia się tutaj ze swoimi ciągłymi wątpliwościami, odrzuceniem magisterium, swoimi sofizmatami. Poza Koreą jest następnie przypadek Japonii, gdzie ochrzczonych jest tylko 900000 (około połowy to katolicy), ale podczas ostatniego spisu prawie sześć milionów Japończyków podało się za "chrześcijan". Od lat absolutnym bestsellerem Japonii jest Ewangelia, ważny i wzrastający jest wpływ chrześcijaństwa także na zewnętrzne aspekty życia.

-- Biorąc pod uwagę zamknięcie się "bloków religijnych", zamknięcie, które ma miejsce nie tylko w Azji, jak może działać współczesna misja?

-- Istnieje droga dialogu; to znaczy dialogu autentycznego, nie tego, który prowadzi do synkretyzmu lub do rezygnacji z chrześcijańskiej tożsamości. Dialog codzienny, wytrwały, który stara się doprowadzać do przenikania wartości ewangelicznych w struktury społeczne, kulturalne, nawet polityczne, narodów niechrześcijańskich.

-- Z jakimś rezultatem?

-- Na pewno, a nawet znaczącym i ważnym. W początkach lat siedemdziesiątych, na przykład, dzięki dialogowi między chrześcijanami i buddystami w Wietnamie udało się stworzyć porozumienie i konkretną współpracę między dwiema religiami. Była to tak zwana "trzecia siła", która mogłaby mieć pozytywny rezultat dla całego regionu, gdyby nie została zmieciona przez siły wojskowe komunistów i przez bębnienie propagandy zachodnich burżuazyjnych mediów. Jest następnie przypadek Tajlandii, do której wlał się tłum 800000 uchodźców z "wyzwolonego" Wietnamu. Tajlandzki rząd i opinia publiczna byli zgodni w tym, że tych nieszczęśliwych ludzi trzeba wypchnąć z powrotem za granicę, którą przekroczyli. Dzięki wytrwałemu przekonywaniu przez misjonarzy, przez mniejszości chrześcijańskie, udało się uniknąć tej powtórnej tragedii i nakłonić do przyjęcia uchodźców. Poza tym takie postacie jak Matka Teresa z Kalkuty pobudziły religie azjatyckie, często mało skłonne do konkretnego angażowania się, do działań charytatywnych na płaszczyźnie społecznej.

-- Dyskutuje się w Europie, i ogólnie na Zachodzie, na temat rzeczywistej pożyteczności podróży papieża, na temat celowości jego podróżującego nauczania. Co może ojciec powiedzieć o tym z punktu widzenia misjonarskiego?

-- Twierdzę, że mają one ogromną doniosłość (często nie rozpoznawaną przez tych, którzy mówią o niej przy biurku, bez znajomości realiów tych krajów), zwłaszcza po wizytach. Wiele razy przybywałem do miejsc Trzeciego Świata w jakiś czas po pobycie papieża, i stwierdzałem ogromny pozytywny wpływ na lokalne chrześcijaństwo oraz na środowiska misyjne. Gdyby przybył Reagan, Gorbaczow lub ktoś inny z "wielkich tego świata", prawie nikt nie przejąłby się tym poza samym dniem wizyty. Natomiast wizyty papieża pozostawiają po sobie trwały skutek, który ma wpływ także na niechrześcijan. Jeden tylko przykład: w Pakistanie chrześcijanie stanowią tylko małą, ubogą, o niewielkim wpływie mniejszość. Papież w roku 1981 zatrzymał się na kilka godzin w Karaczi, odprawił na stadionie Mszę świętą i nawet tam spał. Przybyłem tam w dwa lata potem: biskupi, jednogłośnie, powiedzieli mi, że te godziny były najważniejszym wydarzeniem w historii chrześcijańskiej Pakistanu i że zmieniły, pozytywnie, mentalność islamskich przywódców. W Afryce, w Zimbabwe, arcybiskup anglikański wyrażał mi swoją radość, że jest przynajmniej jeden przywódca chrześcijański przyjmowany i słuchany na całym świecie, przez wielkich i małych; przywódca chrześcijański, który mógł przemawiać nawet z trybuny Narodów Zjednoczonych.

-- Jaki był wpływ Soboru Watykańskiego II na świat misyjny?

-- Istotnie pozytywny, zwłaszcza ze względu na nowe możliwości liturgiczne uzyskane dzięki tłumaczeniom na język lokalny, przez przystosowanie do tubylczej kultury, i tak dalej. Także tutaj to, co ujemne, powstało na pewno nie z powodu dokumentów soborowych, lecz w wyniku niewłaściwych i stronniczych ich interpretacji przez teologię zachodnią, która (na nowo z pewnego rodzaju "imperializmem" kulturalnym) wywiera nacisk na eksportowanie jej abstrakcyjnych tez do Trzeciego Świata. Zachód jest problemem także z powodu upadku intensywności misyjnej, upadku wiary, jakie się tam rejestruje i co stanowi kontrast z żarliwością "nowego" chrześcijaństwa. Ten upadek spowodował ogromne pomniejszenie zastępów misjonarzy.

-- Na przykład?

-- Przede wszystkim owe cechy kryzysów francuskiego i holenderskiego. Francuzi, w latach Soboru, mieli jeszcze na świecie 18 do 20 tysięcy misjonarzy. Obecnie spadli do 6000. Holendrzy spadli z 8000 do 2000.

-- A Włochy?

-- Trzeba powiedzieć, na cześć i dla podkreślenia zasług naszego kraju, że nie tylko utrzymał pozycje przednich straży wiary, ale notuje znaczny wzrost. Mieliśmy w 1953 roku 10000 misjonarzy, w roku 1965 ich liczba wzrosła do 12000, a według ostatnich obliczeń jest ich 19000.

-- Czy to prawda, że zostały przezwyciężone, przynajmniej częściowo, pewne rozłamy, niepewności, które cechowały środowiska misyjne w ostatnich latach?

-- Tak, zostały przezwyciężone lub są przezwyciężane. Spotykam obecnie młodych ludzi, którzy przygotowują się, aby zostać misjonarzami, kim są, jakby to powiedzieć? Bardziej "katoliccy" ode mnie, który przecież jestem oskarżany o zbytnie skupianie uwagi na Magisterium... Niektóre problemy wywodzą się raczej z pewnej zachodniej "teorii Trzeciego Świata", która uważa, iż wszystkie problemy są skutkiem przyczyn ekonomicznych, wyzysku Południa przez Północ, cen surowców, deprawacji przez kolonializm i neokolonializm.

-- Czy może nie jest tak?

-- Nie, problemów ubogiego świata nie można sprowadzać tylko do schematu ekonomicznego. Jedną z tez, którą od dawna podtrzymuję, i która wywołuje zgorszenie i irytację pewnych środowisk nowych konformistów, jest stwierdzenie, że te problemy przeżywają lepiej te kraje afrykańskie i azjatyckie, które dłużej były kolonizowane przez potęgi europejskie. Jasną jest rzeczą, że ponoszą one ogromne winy, splamiły się zbrodniami, starały się wyciągnąć jak najwięcej z wyzyskiwania tych ziem i tych ludów; a jednak, mimo wszystko, uruchomiły mechanizm, który później, w dekolonizacji, doprowadził do pewnego rozwoju. Zwłaszcza jeżeli nowe ustroje nie zerwały całkowicie, z powodów ideologicznych, kontaktów z Zachodem. Zresztą moja teza nie jest tezą aprioryczną, opinią; jest konkretnym faktem, który każdy może stwierdzić, jeżeli zechce podróżować, tak jak ja podróżuję, po krajach Trzeciego Świata. Wskazuję zawsze na dwa przypadki Gwinei (Konakry) i Wybrzeża Kości Słoniowej: pierwsza w roku 1958 wybrała natychmiastową i całkowitą niepodległość oraz oderwanie się od Francji, popadła pod dyktaturę Sékou Touré i dzisiaj jest jednym z najuboższych i uciemiężonych krajów Afryki; uciekło z niego około pół miliona obywateli (na nieco ponad trzy i pół miliona!). Natomiast Wybrzeże Kości Słoniowej wybrało drogę rozwoju i solidarności z Francją: otóż dzisiaj Wybrzeże Kości Słoniowej, powszechnie o tym wiadomo, jest jednym z niewielu krajów afrykańskich, który po uzyskaniu niepodległości rozwinął się i gości około dwóch milionów uchodźców lub imigrantów z innych krajów.

-- Ojciec jednak posunął się jeszcze dalej, wzbudzając oburzenie w pewnych środowiskach sympatyzujących z Trzecim Światem. Ostatnio ojciec napisał, że jednym ze sposobów ratowania rozległych obszarów Afryki z chaosu politycznego i marazmu ekonomicznego, w jakie wpadły, byłaby ich "rekolonizacja". To wydawało się niewybaczalne.

-- A jednak, także to jest realizmem, jest troską o Afrykanów, którzy w przejściu od panowania kolonialnego do rządów tubylczych nie polepszyli, ale często bardzo pogorszyli swoją i tak już nędzną sytuację. Plany pomocy w stylu Pannelli[4] są tylko mydleniem oczu, demagogiczną instrumentalizacją: jest rzeczą najpewniejszą, że miliardy dawane różnym tubylczym kastom politycznym są wydawane albo na zbrojenia, albo są gromadzone na ich kontach bankowych

[4]Marco Pannella (ur. 1930) polityk włoski, współtwórca Partii Radykalnej. Popierał m.in. wprowadzenie prawa o rozwodach i aborcji.

w Szwajcarii. Od wielu już lat powtarzam, że pomoc nie powinna być dawana przez rząd rządowi, lecz przez naród narodowi. I że najlepszym sposobem pomagania, najbardziej skutecznym, najbardziej chrześcijańskim jest żyć z, stanąć obok ubogich, współuczestniczyć. Pomoc, która byłaby, oczywiście, ekonomiczna, ale również kulturalna i religijna. Jestem przekonany, z doświadczenia, że misjonarze są również największymi "czynnikami rozwoju", ponieważ współuczestniczą i wychowują, stając się prawdziwie braćmi.

-- Ale od tego do żądania "nowej kolonizacji" przejście wydaje się długie.

-- Ja nie żądam, aby powróciły stare potęgi kolonialne. Twierdzę, że Afrykanie powinni zostać uratowani od tubylczych kast politycznych, które ich wyzyskują i których postępowanie jest gorsze od dawnych europejskich gubernatorów. Rozwiązaniem dla obecnej klęski afrykańskiej (która jest nie tylko ekonomiczna, jak chciałby schemat zapożyczony z marksizmu, nie jest zależna wyłącznie od cen surowców lub działalności spółek międzynarodowych: jest ona także, i przede wszystkim, kulturalna) byłoby powierzenie rządów pewnych krajów o świeżej niepodległości władzy ponadnarodowej. Jak Narody Zjednoczone, gdyby funkcjonowały. Nie możemy wciąż zamykać oczu na okropną rzeczywistość, spowodowaną także tym, że rozbiły się wszystkie plany dekolonizacji. Proszę pomyśleć, że porozumienia między Belgami a ruchami wyzwoleńczymi zakładały dla Konga plan niepodległości rozciągnięty na 30 lat, począwszy od 1956 roku. Wszystko jednak potoczyło się w ciągu dwóch, trzech lat, z rezultatami, jakie znamy. A obecnie trzeba się bardzo obawiać załamania się sytuacji w Afryce Południowej.

-- Ojcze Gheddo, to byłoby zbyt wiele: także obrona apartheidu?

-- Ani mi się śni, tego by brakowało. Należy jednak odróżnić nieznośną sytuację polityczną, w jakiej znajdują się czarni w Afryce Południowej, od warunków ekonomicznych, których nie możemy nie brać pod uwagę, jeżeli chcemy analizować obiektywne dane, starając się nie wyrządzić jeszcze raz szkody ludności tubylczej, stosując mechanicznie nasze teoretyczne schematy. Owe mianowicie slogany, które spowodowały już niszczący eksperyment, którego ofiarami byli właśnie najbardziej bezbronni. Otóż -- abstrahując, powtarzam, od ważnego przecież aspektu politycznego -- niezaprzeczalną jest rzeczą, że nie istnieje żaden kraj afrykański, w którym czarni cieszyliby się dochodem choćby przybliżonym do tego, jaki uzyskują czarni w Afryce Południowej. Z drugiej strony oczywistym paradoksem, który jednak jest przemilczany, ponieważ drażniłby nasze intelektualne lenistwo, jest fakt, że z graniczących krajów "socjalistycznych" uciekają dziesiątki tysięcy tubylców, szukając ratunku właśnie na ziemi apartheidu! Jest niezaprzeczalnym faktem, że rozkwit gospodarki południowoafrykańskiej powoduje pozytywne skutki dla całej Afryki Południowej i że upadek Pretorii oznaczałby dodatkowe trudności dla już walących się gospodarek tej bardzo rozległej części kontynentu. My, chrześcijanie, tam na południu, jak i gdzie indziej, powinniśmy wziąć się do roboty, mając za cel całkowite dobro człowieka, nie triumf abstrakcyjnych ideologii politycznych kosztem ludzi. Dlatego ja, aby służyć, mówię południowoafrykańskim chrześcijanom: potępiajmy i zwalczajmy apartheid wszystkimi niegwałtownymi środkami, ale strzeżmy się przed popieraniem ruchów "wyzwoleńczych" posługujących się przemocą, ponieważ nie są zgodne z Ewangelią i ponieważ, gdyby zwyciężyły, doprowadziłyby do ucisku gorszego niż obecny i do katastrofy ekonomicznej dla wszystkich, jak miało to miejsce w wielu innych częściach Trzeciego Świata.

-- Dwadzieścia wieków po zmartwychwstaniu Chrystusa świat jest bardzo daleki od przyjęcia choćby najważniejszej nowiny Ewangelii. Co może powiedzieć znawca problemów misyjnych o tej sytuacji, która w jakiś sposób jest gorsząca?

-- Nawrócenie do Chrystusa jest tajemnicą, do której tylko Bóg ma klucze. Pamiętam spotkanie z misjonarzem na pewnym obszarze Indii, gdzie zdarzały się prośby całych wiosek o masowe chrzty. "Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć" mówił mi z prostotą ów ojciec. "Nawracają się okolice, w których, jak sądziłem, mniej pracowałem, gdy tymczasem pozostają nieprzenikalne strefy, w których skoncentrowałem najwięcej sił, najwięcej energii". Tak jest w Korei: Kościół żyje tam od dwóch wieków, jest wynikiem wielkich trudów sięgających aż do niedawnych czasów. Obecnie zbiera się rezultaty wysiłku, który przez dziesięciolecia wydawał się bezowocny. Dlaczego? I dlaczego właśnie teraz? To tajemnica. Jesteśmy naprawdę sługami niepożytecznymi. Zostaliśmy powołani do siania, dzień po dniu, pozostawiając Bogu decyzję, czy i jak ta praca powinna zaowocować.

-- Mimo wszystko, wydaje mi się, że nie jest ojciec pesymistą co do sytuacji chrześcijaństwa, które jest przecież atakowane przez sekularyzację w strefach "rozwiniętych" i przez przebudzenie się często agresywne tradycyjnych religii na innych obszarach geograficznych.

-- Tak, jestem optymistą, ponieważ wydaje mi się, że świat, jednocząc się, przyjmuje za swoje zasadnicze wartości, które są wartościami chrześcijańskimi. Pojęcia takie jak demokracja, prawa ludzkie, osoba, wolność, pokój, sprawiedliwość, zaangażowanie na rzecz biednych, równorzędność płci, znajdują swoje źródło w Biblii, w chrześcijaństwie. Wierzę, że postęp świata, ten prawdziwy, będzie dokonywał się dzięki ideom ewangelicznym. Nie mogę być pesymistą co do przyszłości orędzia, które dowiodło i dowodzi także dzisiaj wielkiej siły w inspirowaniu tego, co najlepsze w kulturze ludzkiej.

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
W poszukiwaniu utraconej jedności Cztery wtargnięcia w tajemnicę

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz