Ludzie
Może jestem jej jakoś bliska ...

z Dorotą Segdą, odtwórczynią tytułowej roli w filmie Jerzego Łukaszewicza Faustyna, aktorką Teatru Starego w Krakowie i Teatru Narodowego w Warszawie, rozmawia Szymon Hołownia

Czy to nie ryzyko, wyjąć świętego z ram obrazu i kadzidlanego dymu i zamiast tego opowiedzieć historię ludzkiego życia?

 

Nie czuję się aż tak mocno związana z dymem kadzideł, żeby zbytnio tym się przejmować. Jestem aktorką, która otrzymuje propozycję zagrania roli i zwraca uwagę przede wszystkim na to, czy tam po prostu jest co zagrać. Zagrałabym również mistyczkę religii, której nie wyznaję albo nawet osobę niemoralną, gdyby tylko cały wydźwięk filmu pozostawał w zgodzie z moim sumieniem i światopoglądem.(...) Zdecydowałam się zagrać Faustynę wiedząc o niej tylko tyle - może bardziej przeczuwając, że tak naprawdę, pomimo całego "bagażu" świętości, była po prostu fascynującą osobą.

 

Dlaczego zdecydowano się kręcić film o prostej przedwojennej zakonnicy? Są przecież w Kościele postaci świętych o nieco bardziej "filmowym" życiorysie: Franciszek, brat Albert...

 

... albo Maria Magdalena. Zło jest zawsze bardziej filmowe niż dobro. Zagranie świętej, której życie przed trafieniem na ołtarze było bardzo burzliwe, jest na pierwszy rzut oka bardzo pociągające. Ale prawdziwe wyzwanie to pokazanie dobrego człowieka, zrobienie filmu o kimś, kogo od początku prowadzi dziwne Światło. Mówi się często, że życie takich osób ma mało koloru, że nie jest w stanie "wytrzymać" półtorej godziny ekranu i przykuć uwagi widza. Faustyna dowodzi, że tak nie jest, a największa w tym zasługa Jurka Łukaszewicza. Wielu przymierzało się do scenariusza o życiu siostry Faustyny, do Dzienniczka, i nawet Pan by nie uwierzył, jak kombinowali. Chcieli zrobić film o "prostej babie", która sobie wymyśliła, że widzi Boga, film pełen efektów z biczowaniami i znęcającymi się siostrami, albo prawdziwy kryminał o życiu w klasztorze. Nikt, poza Łukaszewiczem nie pomyślał, że można to zwyczajne, dobre życie pokazać ot tak, po prostu. Reżyserzy, których bardzo cenię, mówili mi później, że żaden z nich nie odważyłby się na taki krok.

 

W życiu i na ekranie często zaciera się granica pomiędzy dobrem a naiwnością. Trudno jest być świętym. Czy równie trudno zagrać świętego?

 

O wiele trudniej z innego powodu. Już zagranie Kmicica albo Oleńki może być niebezpieczne, bo każdy, kto czytał "Potop", inaczej ich sobie wyobrażał. Natomiast siostra Faustyna chodziła po ziemi, żyją ci, którzy ją znali. Wyzwaniem jest to, żeby przynajmniej nie zaszkodzić ludzkim oczekiwaniom. Po nakręceniu filmu najbardziej bałam się zdania osób najbliższych Faustynie, tych którzy ją kochają, którzy przyjeżdżają do sanktuarium w Łagiewnikach, wreszcie sióstr ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia. A siostry ostatnio zaprosiły mnie nawet na spotkanie z Ojcem Świętym. To było urocze, bo zanim przyjechał Papież, ja rozdałam trzy tysiące autografów, a pewien brat, gdy mnie zobaczył, krzyknął: "Matko, nigdy bym się tego nie spodziewał, jednego dnia Ojciec Święty i pani Dorota!" Wiem, że teraz dla wielu ludzi siostra Faustyna ma moją twarz, ale proszę mi wierzyć, decyzję o zagraniu w filmie podjęłam bardzo szybko, nawet się nad tym nie zastanawiając. Teraz zaś spotykają mnie na okoliczność tego filmu same miłe rzeczy.

 

Ale czy wcielenie się w świętego jest łatwym zadaniem dla aktora?

 

Albo się czuje rolę, albo nie. A ja grając Faustynę miałam dziwnie pozytywne przeczucie od samego początku. Jeszcze zanim zaczęły się właściwe zdjęcia na wschodzie Polski, pierwsze sceny kręciliśmy w Warszawie. Nie wiedziałam jeszcze, kogo gram, nie zdałam dobrze scenariusza, a jedynym skojarzeniem z postacią Faustyny był oraz Jezusa Miłosiernego. Później okazało się, że te warszawskie zdjęcia to bardzo ważne dla filmu momenty - pierwsza wizyta u malarza, któremu Faustyna opisuje swoje wizje i wizyta z przełożoną u psychiatry. Ja naprawdę bardzo rzadko zachwycam się tym, co robię, ale oglądając to dzisiaj nie mam wrażenia, że wtedy nie wiedziałam, co gram. Pierwsze nakręcone sceny są zazwyczaj słabsze i chowają się gdzieś w filmie. Tu nie ma czegoś takiego. Chyba więc od samego początku Coś mnie prowadziło...

 

Przygotowując się do roli musiała Pani odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie, jaka była siostra Faustyna?

 

Faustyna była dobra. Gdyby jednak była "tylko" dobra, nie wynikałoby z tego nic poza tym, że byłaby pewnie nieszczęśliwa. W tym Jej dobru była jednak jakaś nieprawdopodobna siła, bo Faustyna pomimo swej pozornej kruchości była bardzo silna. To bardzo interesujące - jak dobro może być siłą i jak miłość może być siłą. Myślę, że Faustyna, choć była tylko "prostą" zakonnicą, nie miała najmniejszej wątpliwości, że to miłość jest największą siłą i ona nas pcha ku wszystkiemu, co dobre.

 

Podobno przed "Faustyną" przez długi czas odprawiała Pani zamknięte rekolekcje w jakimś żeńskim klasztorze...

 

To żart? Wie Pan, są takie pobożne wyobrażenia o aktorach ludzi czytających o Robercie de Niro, który może sobie pozwolić na to, żeby być przez rok taksówkarzem. Ja o roli Faustyny dowiedziałam się na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Oczywiście pojechałam do Łagiewnik, do klasztoru, w którym Faustyna mieszkała, spotkałam się z kilkoma siostrami. Dziś najmilej wspominam siostrę furtiankę, którą przezwałam "furiantką", a która zobaczywszy mnie w letniej sukience najpierw zmiażdżyła mnie spojrzeniem, a później oświadczyła, że w ogóle nie ma takiej możliwości, żebym to ja zagrała tę rolę, że potrzeba nastawienia kontemplacyjnego. Byłam przerażona. Nawiasem mówiąc film się podobno tej siostrze bardzo podobał. Ale pierwszą zakonnicą tego zgromadzenia, którą ujrzałam, była młodsza ode mnie dziewczyna w pięknym kornecie, która otworzyła mi drzwi do klasztoru, a ja miałam wrażenie, że otwiera mi "słoneczko". Nigdy więcej tej siostry nie spotkałam, nie wiem nawet jak się nazywa, ale to był ktoś tak pełen szczęścia i uśmiechu, że mnie to zupełnie zelektryzowało. Pomyślałam wówczas, że tak właśnie należy zagrać Faustynę. Starałam się później, żeby w tym nastawieniu wyrażała się cała siła miłości Faustyny, pomimo wszystkich spotykających ją nieszczęść. Oczywiście siostry udzielały mi też wskazówek, żebym na przykład nie mówiła tak głośno, albo nie chodziła tak szybko. Ale to wszystko.

 

Zakonnice, z którymi rozmawiałem, a które oglądały "Faustynę", twierdzą ponadto, że przeżyła Pani cudowne nawrócenie...

 

Skoro tak sądzą, może nie trzeba tego prostować.

 

Wspominała Pani o habicie, o kornecie ... Jak się czuje świecki człowiek wkładając zakonną garderobę?

 

Jest w tym jakaś dziwna siła, szczególnie w kornecie. Wie Pan, początkowo byłam przerażona - oto mam zagrać cały film tylko twarzą i to twarzą widzianą z przodu. To właśnie kornet szalenie mi w tym pomógł. Po pierwsze dlatego, że biel kornetu odbija światło, "prześwietla" twarz i po prostu ładniej się w nim wygląda. Ale kornet daje też coś innego - pewnie dlatego noszą go siostry. Gdy miałam go na sobie mogłam usiąść z boku planu filmowego i skoncentrować się nawet w momencie największego gwaru na bardzo delikatnych sprawach, których dotykaliśmy.

 

Właśnie, ma Pani w filmie niełatwe zadanie wypowiadania kwestii dotyczących najgłębszych przeżyć siostry Faustyny. Wygląda na to, że musiała Pani głęboko wniknąć w jej "Dzienniczek"...

 

Dzienniczek czytałam dopiero na planie filmowym i przy okazji dość mocno pozmieniałam scenariusz Faustyny. Powstały sceny wymyślone specjalnie do fragmentów Dzienniczka, które mnie samą zachwyciły. Stwierdziłam, że tego czego przy pierwszym czytaniu nie czuję i nie rozumiem, nie będzie czuł również widz. W filmie nie ma miejsca na to, by jakiś fragment utworu czytać dwu- trzykrotnie. Ponadto nie miał to być film wyłącznie dla kręgów ludzi obeznanych z życiem zakonnym. Ja choć z natury i kultury jestem katoliczką, nie jestem zbyt mocno związana z życiem kościelnym, a niektóre fragmenty Dzienniczka już od początku mnie uderzały. Przecież kiedy mowa jest o rzeczach najprostszych: o miłości, o tym co nas odróżnia od Starego Testamentu, o przebaczeniu, o dobru, pracy - to są to wartości na tyle uniwersalne, żeby poruszyć nawet kompletnego ateistę.

 

Dała więc Pani siostrze Faustynie nie tylko twarz. Również jej życie duchowe będzie dla wielu takim, jakim je Pani przedstawiła. A kim Faustyna jest dla Pani.

 

Mogłabym odpowiedzieć najprościej, że jest dla mnie kimś bardzo ważnym. Jednak abstrahując od wszystkiego, siostra Faustyna to dla mnie rola. A są takie role, jest ich bardzo niewiele, które na zawsze zostaną mi w krwioobiegu. Oczywiście, czym innym jest mieć "w krwioobiegu" Ofelię, a co innego siostrę Faustynę. Ale kiedy siostry z Łagiewnik zaprosiły mnie na spotkanie z Papieżem i on podczas modlitwy kilkakrotnie zwrócił się do niej: "Faustyno, Faustyno", miałam gęsią skórkę, czułam, jakby zwracał się również do mnie. To jest coś bardzo dziwnego. Wie Pan, czasem myślę sobie, że skoro ona ma moją twarz dla wielu ludzi, to może ja też jestem Jej jakoś bliska...

 

Czy ta zażyłość jakoś odmieniła Pani życie?

 

Cóż, nie stałam się od razu ani bardziej wierząca, ani lepsza. Fakt, że Faustynę grałam w bardzo trudnym momencie w moim życiu, po wielkim krachu, byłam wtedy jednym kłębkiem nerwów i ten bardzo krótki czas intensywnej pracy w niezwykłej aurze bardzo mi pomógł. Z drugiej strony już samo obcowanie z tak poważnym zagadnieniem: "Jak być dobrym?", musi poruszyć duszą. Nie zaczęłam co prawda codziennie uczęszczać do kościoła, ale wie Pan, nawet jak się zobaczy film o pięknych rzeczach, to też by się tak chciało, człowiek przez moment czuje się lepszy. Tak było i ze mną.

 

Faustyna przez czas jakiś była w Kościele postacią dość dwuznaczną. Teraz wróciła do łask. Co, Pani zdaniem, Faustyna ma dzisiaj do przekazania?

 

To, o czym już mówiłam: miłość, miłosierdzie, radość z każdej chwili życia, zadowolenie z pracy, ale też i znalezienie czegoś cennego w nieszczęściu, pomoc w nim drugiemu człowiekowi. To nie są nowe wartości, o tym mówił już Pan Jezus, a myślę, że i wielu ludzi przed Nim to wiedziało. Ale Faustyna przypomniała o tym swoim codziennym życiem. Okazało się to na tyle mocne, że teraz tysiące ludzi przyjeżdżają na jej grób. I niech ten kult się rozwija. Przecież gdyby wszyscy postępowali zgodnie z tym, co mówiła, jak żyła nie byłoby tyle nieszczęścia na świecie.

 

A czy da się być takim dobrym "do końca", jak Faustyna?

 

Hm... Myślę, że się da. To chyba nawet nie jest takie trudne. Oczywiście, nie twierdzę, że dla mnie nie jest to trudne - grzeszenie jest bardzo kuszące, a ja lubię ulegać pokusom. Ale też ja pewnie nigdy nie zostanę świętą. (Śmiech).

 

Nie ma Pani wrażenia, że Faustyna głoszeniem miłosierdzia zepchnęła to przytłaczające poczucie grzeszności na dalszy plan?

 

Mało tego, ona uzmysławia nam to, co powinniśmy sami wiedzieć, że nawet największy grzesznik ma prawo do wybaczenia, gdy o nie prosi. To jest dla nas w pewnym sensie bardzo wygodne. Może to nie powinno "rozgrzeszać" naszego grzeszenia, ale to jest miła wizja, ze zawsze można być lepszym.

 

Dlaczego więc nie stajemy się lepsi?

 

Bo nam się zawsze wydaję, że zostało jeszcze dużo czasu. Faustyna zdążyła.

 

Dziękuję Pani za rozmowę.

 

"W drodze" 11/1997

początek strony
© 1996-1998 Mateusz