Ludzie
"Benedykta Bianchi Porro (1936-1964)"
Od czasu do czasu zdarza się w niebie pewien dialog. Opowiada o nim Biblia, czasami poprzez zasłonę przypowieści. Przedstawia ona Boga, który dumnie i z uczuciem spogląda na swoje stworzenia, a które również darzą Go miłością (jak "owego dnia", gdy wskazał z wysoka na osobę dobrego Hioba). Tymczasem szatan, stając przed Nim, odpowiada: "Czyż więc Hiob kocha Boga za nic? Czyż Twoje stworzenia kochają Ciebie daremnie? Kochają, ponieważ otrzymują od Ciebie wszystko; są przepełnione Twoimi darami, ale spróbuj cofnąć swoją rękę, spróbuj zabrać im to, co mają, spróbuj pozwolić, żebym zranił ich kości i ciała, a zobaczysz jak będą Tobie złorzeczyć!" I tak oto szatan rzuca Bogu wyzwanie: "Cofnij troszeczkę Twoją rękę i dotknij cierpieniem jego kości i ciała, a zobaczysz czy będzie Ciebie błogosławił!"(Hi 2,5).

I Bóg przyjął próbę: "Rzekł Pan do szatana: 'Oto jest w twoich rękach! Jedynie oszczędź jego życie!"
(Hi 2,6). W ten sposób na ziemię i na ludzkość zostało wylane nieszczęście, niezrozumiały i dręczący ból, okrutne i niekończące się cierpienie. Wielu ulega szatańskiemu szantażowi. Także najbliższe i najbardziej kochane osoby; wśród nich żona Hioba, zachwiała się powiadając do męża: "Czy jeszcze dalej chcesz trwać w twojej nieskazitelności? Przeklnij Boga i umieraj!" Lecz Hiob "nie zgrzeszył swoimi wargami"
(Hi 2, 10-11).

Od wielu lat ból jest przeżywany jako przekleństwo z nieba, czasem z gwałtownym buntem, a czasami głucho i milcząco.

W pewnych okresach lęk przed bólem staje się tak szalony, tak nieludzki, że człowiek nie tylko nie zwraca się do Boga lecz, po prostu, przeklina życie, dar życia. Ludzie uczą się radzić drugiemu, jak oddzielić to niegodne życie od życia godnego, jak je zniszczyć w sytuacji, gdy staje przed nimi cierpienie.

Niszczone jest życie własne, albo życie innego człowieka, gdy niesie lub może nieść ono ze sobą nieszczęścia, jeszcze zanim się rozwinie.

Kiedy z powodu choroby, starości, lub poczucia bezsensu staje się goryczą, zaczyna ustępować pod naporem "programu socjalnego" nazywanego "dobrą śmiercią".

I w taki oto sposób przekleństwo, już nie zwrócone ku Boga, lecz ku życiu, w końcu traci swój dramatyczny wymiar i staje się problemem statystycznym ujętym procentowo, problemem prawnym zaplanowanym tak, aby zapomnieć zarówno o Bogu, jak i o cierpieniu, a o którym to, jak się zdaje,
Bóg nie wie albo chce o nim zapomnieć.

Odnosi się wrażenie, że dzisiaj ten fałsz szatana zwycięża. Podobnie jak Hioba, później dotyczyło to samego Chrystusa, ukochanego syna Boga, którego dusza była smutna aż do śmierci, i którego krwawy pot spływał na naszą ziemię, po to, aby pokazać nam, że ból jest wiecznym uściskiem ramion Ojca Niebieskiego, który przytula do siebie swojego Jednorodzonego Syna.

Wydaje się, że wielu o tym zapomniało.

Zatem Bóg postanowił na nowo napisać starą księgę Hioba oraz najnowsze opowiadanie o męce Swojego Syna, gdyż pragnie być błogosławiony w tajemnicy cierpienia.

Benedykta Bianci Porro dla naszych czasów, właśnie dla naszych czasów, stała się takim cudownym zjawiskiem. Chciałbym dzisiaj z wami kontemplować jej mękę.

Benedykta urodziła się w pewnej małej miejscowości w Romani ( w Dovadola, w prowincji Forli), dokładnie pięćdziesiąt lat temu. Dla wielu osób, które tu są, jest rówieśnicą. Jeśli jest wśród was jakiś lekarz w wieku pięćdziesięciu lat, który studiował na wydziale lekarskim w Mediolanie, wie, że Benedykta była jego koleżanką z uniwersytetu, przebiegającą te same korytarze, te same aule, gdzie uczęszczał na takie same zajęcia i egzaminy. Ale Benedykta umarła dwadzieścia dwa lata temu. Nie miała jeszcze 28 lat.

... W wieku 10 lat była gościem pewnej rodziny i uczęszczała do pierwszej klasy szkoły średniej (w 1946 roku) u sióstr Urszulanek (być może są tu jacyś jej szkolni towarzysze). W roku 1951 chodzi do pierwszej klasy licealnej w Desenzano. Cała rodzina przeniosła się do Sirmione. Prawie wszyscy najlepsi przyjaciele Benedykty uczestniczyli w ruchu kościelnym GS, do którego wielu z was należy. Dyskutowano z nią te same tematy i mówiono o tych samych ideałach, które omawiamy, i którymi jeszcze dzisiaj żyjemy.

Jest ona zatem dziewczyną z naszych czasów, naszej historii, dziewczyną, która obracała się w takim samym jak my środowisku. Miała jednak ten przywilej, którego nikt z nas nie mógłby sobie przypisać:
Bóg kochał ją w szczególny sposób i naznaczył ją Swoją obecnością na Krzyżu.

Od lat dziecięcych Benedykta była dziewczynką uczuciową i o silnej woli, jak to bywa w przypadku wielu innych dzieci, ale trudno, bez uczucia ściskania w gardle, czytać jej małe dzienniki, które rozpoczęła w wieku pięciu lat z woli mamy.

Widać w nich tą niesamowitą uczuciowość, z powodu której dzieci wprawiają nas w zadumę.
Jest jednak już naznaczona przez pewnego rodzaju udrękę powodowaną przez wyłaniające się
z oddali bolesne przeznaczenie:

"Dzisiaj rzucałam w górę wiele piór, w nadziei, że złapią je jaskółki i zbudują z nich gniazdo";

"Bawiłam się razem z Katarzyną; z drewienek ułożyłyśmy słońce, księżyc i gwiazdy";

"Zrobiłam małą wycieczkę z kwoką i kurczaczkami";

"Wykąpałam gęsi, jedną po drugiej";

"Na Boże Narodzenie obcięto pewnej owcy wełnę. Mam nadzieję, że nie będzie się źle czuła".

Dzienniki są ozdobione rysunkami przez dziewczynkę, która patrzy zdumionymi oczami na piękno życia na polach, ale również jest przestraszona wojną: żołnierze niemieccy, polscy, angielscy, samoloty, bombardowania, niebezpieczeństwa, których nie brak...

Pewne wydawnictwo w Bresci - Morcelliana - zdołało wydać przepiękny album zawierający czterdzieści arkuszy, na których zostały namalowane przez uczniów czwartej klasy podstawowej "myśli Benedykty",
od tych najprostszych do najboleśniejszych i głębokich. Są to rysunki o poruszającym pięknie.

Często te małe uwagi Benedykty są naznaczone bólem, jakby małe ciało dziewczynki było nim naznaczone:

"Słońce pali i jestem słaba. Mama skrzyczała mnie, ponieważ jem mało";

"Mama pozostawiła otwarte okno, aby weszło słońce, ale wpadły także liczne osy. Bałam się. Boli mnie głowa";

"Powróciwszy ze szkoły ugięły mi się kolana z powodu osłabienia, a pot spływał mi z czoła";

"Staruszka Angela czuje się źle. Mnie także boli głowa";

"Bawiłam się, ale jestem osłabiona";

"Bardzo mnie boli stopa. Mocno pali mnie głowa. Przez okno wpada piękne słońce, które rozświetla cały pokój, ale ja nie mogę bawić się".

Na początku był jedynie ból głowy i but ortopedyczny, który dziewczynka musiała nosić.
Wydawało się, że jest to pozostałość poliomielitu.

Przeżywa doświadczenie własnej inności. Słyszy, jak niektórzy towarzysze zabaw nazywają ją "kulawą". Kiedy matka dowiaduje się o tym fakcie, dziewczynka interweniuje: "Nie musisz mieć o to pretensji!
W rzeczywistości mówią prawdę. Jestem kulawa!"

Nie może bawić się jak inni, nie może liczyć na swoją dziecięcą zwinność.

W wieku dwunastu lat założono jej gorset:

"Tego ranka pierwszy raz założyłam gorset, co za płacz! Bardzo mocno ściska mnie pod pachami i prawie odbiera mi oddech. wydaje mi się teraz, trzeba przyznać, że w moim przypadku wzmogło się jeszcze nieszczęście. Początkowo o tym nie myślałam i uważałam się za prawie podobną do innych, ale teraz.
Co za przepaść dzieli nas, nigdy nie będą mogła mieć równych nóg; jeśli nie będę nosiła gorsetu,
być może stanę się garbuską."

"Ale - dodaje - w życiu pragnę być jak inni, a może bardziej niż inni; chcę stać się kimś wielkim.
Ileż marzeń, ile łez, jaka tęsknota - biedna, melancholijna Benedykta."

Potem, gdy szkoła biegła zwykłym rytmem swoich zajęć, około szesnastego roku życia zaczęła się coraz większa głuchota, tak niewytłumaczalna, że jest uważana za efekt jakiejś choroby nerwowej:

"Zostałam zapytana z łaciny: Czasami nie rozumiem, o co profesor mnie pyta; na jakie narażam się pośmiewisko!"

"W przerwie rozmawiałam z profesorem od włoskiego. i oczywiście nie rozumiałam nic; gdy o tym pomyślę, jeszcze teraz wstydzę się."

"Nie zrozumiałam prawie nic z lekcji o sztuce. Jest to doprawdy kompletna wpadka."

Upokorzenie jest wielkie jak morze. Opowiada pewnej przyjaciółce:

"Często rozmawiają, a ja muszę zadowolić się uśmiechem. Jedyna ucieczka, to sprawić, aby uważali, że jestem półgłówkiem, a nie głucha, ponieważ, uwierz mi, ludzie śmieją się z tej choroby i jest to zapewne sprawa śmieszna, gdy nie słyszy się, kiedy ktoś do ciebie mówi."

Umie jednak pisać:

"Ale czy to ważne? Może pewnego dnia nie będę nic z tego rozumiała, co mówią inni. Jednak zawsze słyszę głos w mojej duszy: jest to głos, którego muszę słuchać."

Uczy się niezmordowanie, łącząc przedmioty: literaturę, naukę o sztuce, a także muzykę. Zdołała zdać maturę o rok wcześniej.

Patrząc na siebie - a jest dziewczyną bardzo piękną - pisze do pewnej przyjaciółki, ironizując na własny temat:

"Czasem wydaje mi się, że jestem narodowym pomnikiem inwalidów wojennych!"

Na uniwersytecie rozpoczyna studia medyczne. Musi znieść wszelkiego rodzaju upokorzenia: od znalezienia kogoś, kto odpowie na jej odwołanie, odosobnienia, po znalezienie się przed profesorem, który rzucił jej indeks na środek sali, ponieważ nie chciał jej egzaminować pisemnie: "Nigdy nie widziano głuchego lekarza!" - krzyczał.

"Dzisiejszego wieczora - pisze Benedykta - jestem smutna, gdy pomyślę, że nie zdołam znieść takiej głuchoty przez całe życie."

Mimo to, zdołała zdać wszystkie egzaminy. Chce być lekarzem za wszelką cenę:
"Wystarczyłoby mi praktykować jako ostatni z lekarzy".

Jest zmuszona zdać ostatni egzamin z higieny, kiedy już nie może kontynuować studiów, a to, czego się nauczyła, przydaje się dla postawienia samej sobie diagnozy, z której, jak się wydaje, nikt nie zdawał sobie sprawy: rozsiana neurofibromatoza albo choroba Recklinghausena - pewna forma guzowatego zajęcia tkanki nerwowej, która prowadzi do stopniowej utraty wszystkich pięciu zmysłów.

W wieku dwudziestu trzech lat, po pewnej bezużytecznej interwencji chirurgicznej na rdzeniu kręgowym, zostają całkowicie sparaliżowane kończyny dolne, powoli traci zmysł smaku i zapachu. Nie istnieją już dla niej tego rodzaju odczucia. Potem znika w dużej części dotyk, który odczuwa wyłącznie w jednym, jedynym punkcie - na dłoni prawej ręki; od tej chwili dla kontaktowania się z nią, trzeba było uciskać zwykłym alfabetem to małe "okienko" jej umęczonej osoby. W wieku 27 lat, 28 lutego 1963 roku, w czasie, gdy uczestniczyła we Mszy Świętej, podczas podniesienia, jej oczy wypełniły się krwią i zupełnie oślepła. Przez pięć godzin nic nie mówiła, że otoczyła ją absolutna ciemność. Później księdzu, który odprawiał Mszę Świętą, wyzna:

"Ojcze, jestem pogodna i mam w sobie wiele światła, mimo że na krótko zupełnie straciłam wzrok."

Może mówić, lecz głosem ochrypłym i niewyraźnym.

Stanowi to zewnętrzny przejaw przerażającej męki. Lista cierpień jest tak smutna, że została ograniczona do najpoważniejszych faktów, pomijając niezliczone interwencje chirurgiczne, które czasem kończyły się jeszcze większym nieszczęściem.

Jest to męka osoby pełnej łagodności, prawie całkowicie "zamurowanej" w sobie; jakby wezwanej, by doświadczyła życia w drodze ku straszliwej śmierci.

Ale w tej męce jest cudowne zdarzenie.

Przybliżył się do niej Chrystus, co więcej, pokazał, że w niej przebywa, podobnie jak w owej objawionej prawdzie z nauczania Pawła Apostoła: "Już nie żyję ja, lecz żyje we mnie Chrystus."

Jest to prawda każdego ochrzczonego (i w pewien sposób, każdego ludzkiego bytu), ale która pozostaje tak często zakryta i niedoświadczana przez nasz wymiar cielesny, a czasami również duchowy; a wszystko z powodu naszego całkowitego zapomnienia.

Zatem, Chrystus pokazał, że jest "w niej".

Trzeba bardzo zważać, aby nie wyobrazić sobie tej obecności w sposób niewłaściwy: Chrystus nie działał w niej jak pewien rodzaj duchowego narkotyku, aby pozbawić ją udręki. Myśląc tak, moglibyśmy popełnić ten sam błąd, jak wówczas, gdy uważamy, że podczas męki Chrystusa, Jego "boskość" nie pozwalała Mu prawdziwie cierpieć.

Męka Benedykty pozostała nietknięta i straszna.

Żywię z całego serca nadzieję, że podczas procesu beatyfikacyjnego, który się toczy, postulatorzy i promotorzy nie popełnią błędu, chcąc wytłumaczyć, poprawić, zinterpretować te wyrażenia Benedykty, które brzmią prawie desperacko. Byłoby to podobnie, jakby chciano poprawiać Ewangelię, kiedy Jezus prosi Ojca, żeby oddalił Jego kielich, lub gdy modli się, ponieważ czuje się przez Niego opuszczony.

Cierpienie Benedykty straciłoby cały swój sens, gdyby nie dotknęło naprawdę fizycznie, psychologicznie i duchowo całej jej biednej osoby.

Benedykta wyznaje swojej przyjaciółce: "Czasem miałam ochotę rzucić się przez okno".
W początkowym okresie wydawała się być "przepełniona trwogą i niepokojem".

W wieku 17 lat czuje się prawie "wyssana" przez pustkę i beznadziejność:

"Można by powiedzieć, że czas płynie, chwila po chwili, cicho i ostrożnie: dni są smutne i monotonne, nic nowego, żadnego entuzjazmu, trochę rezygnacji i wielki smutek. Jezioro jest szare, niebo jest zachmurzone; czasami, gdy czuję oczy pełne łez i płaczu, który ściska mi gardło, nie wiem, czy było zimno, czy miałam wspomnienia. Żebyś wiedziała, Anno, wydaje mi się, że jestem na bezkresnym i monotonnym bagnie, w które powoli zagłębiam się, powoli, bez bólu i żalu, tak bezwiednie i obojętnie względem tego, co przyjdzie, kiedy zniknie ostatni przebłysk nieba, a zamknie się nade mną błoto."

Jest to czas, w którym czuje "wielkie pragnienie prawdy, a nikt tego nie wie".

Potem, pewnego dnia zdarza się coś, co pozostanie ukryte w zakamarkach jej duszy oraz w zakamarkach jej przyjaźni z innymi dziewczętami, które pomagały jej zrozumieć swoje powołanie.

Pierwszym świadectwem jest pewien list do matki z 1959 roku:

"O ile chodzi o mnie, to jest jak zawsze. Ale, od kiedy wiem, że jest Ktoś, kto mi pozwala walczyć, usiłuję być silna. Mamusiu, jakże jest to piękne! Wierzę w miłość, która zeszła z Nieba, w Jezusa Chrystusa i Jego chwalebny Krzyż. Tak, ja wierzę w miłość."

A że nie jest to jedynie pewien rodzaj upustu duchowego, pokazuje fakt, iż czuje potrzebę dodania pewnego Postscriptum:

"Wydaje mi się, że mam Ci coś jeszcze do powiedzenia.

Powiesz mi, że jestem w Jezusie zrodzona! Tak, początkowo czułam Go tak daleko od siebie! Natomiast teraz wiem, że Bóg jest wszędzie."

Jest to ta bliskość Boga, która objawia się jej coraz serdeczniej.

W rok później pisze:

"Prowadzę życie jak zawsze, jednak czuję się tak dopełniona! Jest prawdą, że życie samo w sobie wydaje mi się pewnego rodzaju cudem i chciałabym móc zawsze wznosić hymn chwały do Tego, kto mi je dał."

Patrząc na najtrudniejsze lata, które przeszły, napisze:

"Jeśli spojrzeć na czas, ja także przeszłam wiele bólu, niepokojów i w walce poszukiwałam Jego - tylko Jego - na zawsze. I On przyszedł, pocieszył mnie, przytulił mnie mocniej w chwilach bólu i trwogi, właśnie wtedy, gdy wszystko wydawało się zniszczone: zdrowie, studia, marzenia, praca."

Doświadczenie Benedykty jest bardzo proste, ale wymaga wiary o niewyobrażalnej stanowczości. Ma ono podwójny wymiar: Benedykta cierpi, a Chrystus ją obdarza czułością, pociesza ją, czyni ją szczęśliwą. Nie dzieje się tak, że cierpi, a Jego obecność duchowa pozwala jej zapomnieć o cierpieniu, jakby był to rodzaj sugestii, rodzaj narkotyku. Nie! Benedykta cierpi na sposób całościowy swoim biednym i zranionym ciałem i duszą, ale On jest obecny, prawdziwy i utrzymuje ją niewyobrażalnie szczęśliwą.

Pomiędzy wszystkimi listami Benedykty jest jeden trochę cierpki, trochę poważny, będący odpowiedzią na list pewnego przyjaciela, który prawdopodobnie chwalił ją za dzielność w cierpieniu.

Pisze mu ( a jest to jeden z ostatnich listów):

"Muszę tobie powiedzieć, że nie podoba mi się ton twojego listu. Wiedz, Robercie, wcale nie kocham komplementów. Co więcej, nie chcę ich 'ponieważ żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus'. Robercie, nie nauczyłeś się ode mnie niczego."

"Wiesz - pisze w roku 1962 - w pewnym okresie szukałam Boga, ale szamotałam się jak w zbyt ciasnym ubraniu."

"Ze mną wszystko jest - jak zwykle... bardzo cierpię, każdego dnia myślę, że nie zniosę tego więcej, ale Pan miłosiernie podtrzymuje mnie i staję zawsze z podniesionym czołem u stóp Krzyża."

A w roku 1963:

"Wydawało mi się, że jestem zamurowana i czułam, że zbladła nadzieja na znalezienie we mnie miejsca dla nieskończonego sensu cierpienia i przerażenia. W smutku mojej głuchoty usiłuję być pogodną, aby rozkwitł mój ból i pragnę swoją pokorną wolą móc być taką, jak On chce: Bardzo małą, za jaką szczerze się uważam, gdy jestem w stanie zobaczyć Jego bezgraniczną wielkość w ciemnej nocy moich uciążliwych dni. Gaszę pokusę pragnienia ciepła słońca, kiedy czuję Go bardziej w sobie, i wołam, by był przy mnie tak, jakby moje łóżko było grotą albo opuszczoną celą, a On tym, który powinien mi pomóc wyjść i nauczyć mnie lepiej błogosławić moje zadanie, które nie jest i nie powinno być jedynie tym, co pozwala doświadczać mnie wewnątrz, lecz tym, co pozwala kochać cierpienie tych wszystkich, którzy żyją albo gromadzą się wokół mojego łóżka. Chciałabym mieć wielką cierpliwość, aby nauczyć się czekać tak, jak natura czeka i jęczy za źródłem końca i zwycięstwem nad początkiem. Chciałabym, w mojej martwocie, być dobrą i przebaczającą, słodką i pogodną, rezygnować zupełnie i zapominać o sobie, żeby słuchać cudu Jego Światła."

I dalej:

"Z Nim wydaje mi się, że jestem nie w zamkniętej celi, ale w drodze. I rozpływam się w uczuciu, ożywiając się, gdy wydaje mi się, że bierze mnie za rękę."

"Ja także pamiętam Ciebie i zawsze Ciebie kocham - pisze w pewnym okresie do przyjaciółki, która po jakimś czasie nawiązała z nią kontakt - ja jednak bardzo się zmieniłam .Teraz jest ze mną Bóg i czuję się dobrze. Jesteśmy ziemią, która czeka pod śniegiem, ponieważ wszystko jest tak, jak winno być i idzie, jak powinno iść: w miejscu przeznaczonym przez pewną Mądrość, która nie jest naszą mądrością.Jestem ślepa i prawie niemową.Ale powiadam.Na początku była Światłość a Światłość była życiem ludzi".

"Moje dni są długie i męczące, jednak również słodkie ze światłem Boga. Chłopcy z GS bardzo mi pomogli.Nie mogę już nic więcej ofiarować Panu, moje ręce są puste, nie mam nic poza drobną ilością okruszyn chleba, ale także tu, z mojego łóżka, czuję całą tę delikatność tryskającej wiosny. Ofiaruję Bogu wszystkie kwiaty świata, które rozkwitły pod Jego słońcem.

Rozmyślam o ostatniej godzinie i. czy boję się, powiem bez zawstydzenia: boję się, Pan mnie umacnia."

"Proszę, módl się za mnie: mam jeszcze niewiele okruchów do dania Panu.Mój umysł czasem chwieje się: jest to rodzaj śmiertelnego pustkowia. Boję się. Jeśli powiem coś na próżno, poproś Go, aby mnie uciszył. Proszę.Idę moją drogą krzyżową, niedługo się zatrzymam . Ten, kto w bólu zbliża się do Niego, zaznaje słodyczy, kto oddala się, dręczy się swoją niewiedzą."

"Brzydkie są ciemności, jednak wiem, że nie jestem sama: w mojej ciszy, opuszczeniu, podczas drogi, On jest tutaj: uśmiecha się do mnie, idzie przede mną, dodaje mi odwagi, abym przyniosła Jemu kilka małych okruchów miłości."

"Moja ciemność mi ciąży, ale wolę ją, jeśli jest to cena, którą trzeba zapłacić, żeby wejść z większym światłem do wnętrza serca."

"Piszę do Ciebie, ponieważ jeszcze w pewnych chwilach mam serce pełne przerażenia i goryczy. Czasami znajduję się tu, przed Nim, staję z pustymi rękoma, nawet bez okruchów. Bardzo usiłuję wyjść z tego ogromnie trudnego okresu. Czasami cierpię straszliwie, chciałabym, aby skończyło się; czasem proszę o jeszcze większe cierpienie.W pewnych okresach jestem porzucona bez oparcia, jak wisząca bez oparcia drabina, idę, lecz nie mogę wspiąć się więcej.

A jednak wolę to. Czuję się sama. Wołam Go bardzo niespokojna, a w mojej głowie czuję pewnego rodzaju umysłowe pustkowie.

Czuję się ogłuszona. Wszystkie dni są jednakowe. Idę po omacku w ciemności i mam wewnątrz siebie światło, mogę tylko bełkotać, a posiadam sprawy nieskończone, wspaniałe dla złączenia się z Nim.

Pytam się ze strachem, jakże musi być straszne zaznawać wyłącznie strachu, że utraci się Boga. Tak stało się ze mną, tylko strach. Powracałam do przeszłości i nie znalazłam w sobie grzechów śmiertelnych. Tak więc, bardzo powoli powróciła pogoda ducha, spokój, cisza. Słyszałam w sobie głos Ojca. Spragniona pobiegłam, aby pocieszyć się. To był On. Usłyszałam Go! Znalazłam, Franci, co za pociecha! Z Nim czuję, że mogę iść daleko, gdyby tego chciał, aż na koniec świata. Nie chcę przerw, nie pragnę postoju; znalazłam Pana, usłyszałam Jego głos i odbyłam słodką rozmowę."

Zdaję sobie sprawę z bogactwa mojego stanu i nie pragnę niczego jak tego, aby go zachować."

"Zrozumiałam, że otrzymuję zapłatę za to, co mi zostało zabrane, ponieważ posiadam bogactwo Ducha."

"Umysł jest jeszcze jasny, ale jestem zmęczona! Jestem bardzo zmęczona, Ojcze, prawie do tego stopnia, że w ustach zabrakło mi słów. Ale czuję się duchowo jeszcze zdolna do stania, w oczekiwaniu na to, by odpowiedzieć swoją obecnością na Jego skinienie.

Powiem Tobie Ojcze, że słyszałam Jego głos, głos Ukochanego.Jestem powolna w modlitwie i w rozmowie z Panem, a mimo to ofiaruję się z pokorą!"

"Czuwam usilnie, a jeśli przez chwilę staną przede mną pokusy, zawołam Go, nawet gdybym zbladła ze strachu, natychmiast uświadamiając sobie obecność Pana, który mnie pociesza, który jest światłem wśród ciemności. Jeśli się zachwieję, On wie, jak natychmiast mnie dojrzeć, zawoła i odnajdzie mnie."

"Czuję się dobrze, bardzo dobrze, nawet, gdy z trudem przemierzam pewne godziny, ponieważ Pan nie oddala się ani na chwilę."

"Ile to razy smucę się, gdyż wydaje mi się, że w ten sposób, w mojej sytuacji, nie jestem już więcej dla nikogo użyteczna, a więc, chciałabym ażeby nastąpiło Spotkanie. Ale może są to pokusy.

Wiesz Nikoletto, coraz bardziej idę naprzód, mam coraz większą pewność, że wielkie rzeczy uczynił mi Ten, który potężny jest i dusza moja uwielbia Pana. Naprawdę, w każdej chwili, w każdym oddechu, odczuwam, że Bóg ze Swoją czułością jest przy mnie."

"Jestem biedna, tak bardzo bezczynna i zdarza mi się czasem znaleźć na ziemi pod ciężarem ciężkiego krzyża. Zatem, proszę Go z miłością, u Jego stóp, a On kładzie moją głowę na swym łonie. Czy rozumiesz to Maria Gracja? Czy znasz słodycz tych chwil?"

Przekartkowałem 147 listów Benedykty, napisanych przez nią i z trudem podyktowanych - większa część w ostatnim roku życia - i szkoda, że mogę zacytować jedynie niektóre, a opuścić muszę wiele innych przepojonych wielkim cierpieniem i delikatnością, które czynią ten zbiór jednym z bardziej znaczących w całej chrześcijańskiej literaturze.

Ale to, co może umknąć, to właśnie fakt, że mówi się o "zbiorze listów" do osób, które te listy otrzymują, które odpowiadają, które spotykają się z Benedyktą i żyją z nią w jej cierpieniu i niezwykłej radości.

Wokół łóżka Benedykty toczyło się pewne niewyobrażalne życie; czasami w jej pokoju było ponad piętnaście osób młodzieży, osób, które w trudzie usiłowały porozumieć się z nią, tym długim i cierpliwym, niemym alfabetem, podczas gdy Benedykta zdawała sobie sprawę z wszystkiego i "interesowała się wszystkimi i każdym z osobna".

W końcu zdołała napisać swoje dzienniki (pozostał po niej wspaniały list do Epoki) po to, aby pocieszyć młodych i cierpiących jak ona, ale pogrążonych w rozpaczy; spotykała się z nimi i powodowała, że w ich rozgoryczonych i zdławionych sercach odradzała się wiara. Świadectwa tych, którzy wchodzili z nią w kontakt, wymagałyby dalszych rozważań.

Wystarczy jedno z nich: "Wydawała się mieć w pewnych chwilach (przede wszystkim, kiedy modliła się) nieziemski wyraz i mówiła o sprawach, których nie można słuchać bez drżenia".

Od kiedy zmarła, grono jej przyjaciół, tych, którzy uczyli się od niej tajemnicy cierpienia, niepomiernie powiększyło się. W końcu Ignacy Silone napisał: "Przy Benedykcie można było jedynie milczeć i adorować".

Dzień przed swoją śmiercią, zawołała mamę i (każąc jej powtórzyć, oczywiście bez świadomości tego, o co chodzi, gest, który inne święte przed nią wykonały) powiedziała: "Mamo, uklęknij i podziękuj Bogu za mnie, za to wszystko, co mi dał".

Nieco wcześniej, zdołała rzec matce:

"Mamo, pamiętasz.legendę?"

Umarła mówiąc jej oraz wszystkim, których kochała, "dziękuję".
Dziękowała za życie i za obecność w nim Boga.

"Pamiętasz.legendę?"

Benedykta bardzo lubiła czytać, a pozostało na stałe w jej umyśle opowiadanie Tagora. Mówi ono o żebraku, który pewnego dnia spotkał króla królów w złoconej karecie:

"Kareta zatrzymała się obok. Jego spojrzenie padło na mnie i wysiadł z uśmiechem. Czułem, że doszedłem do zenitu mojego życia. Ale On, a wszystko stało się w jednej chwili, wyciągnął rękę, mówiąc do mnie: Co możesz mi dać? O jakiż to podarek godny twej królewskiej dłoni prosisz biedaka!

Zmieszany, z obawą, wyjąłem wolno z mojej sakwy ziarnko zboża i dałem mu.

Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy dzień miał się ku końcowi, a opróżniając swoją torbę, znalazłem w niej mnóstwo złotych ziaren! Rozpłakałem się z powodu tego, że nie miałem serca, aby dać Mu wszystko, co posiadałem."

Rozumiecie teraz ciągłe powracanie w rozmowie do tego, że ma jeszcze kilka okruszyn do dania Mu i smutek z powodu tego, że nie jest w stanie Mu dać ostatnich drobin. Ta bajka napisana przez Tagorę, pogańska i nieszczęśliwa dla biedaka, który dobrze nie zrozumiał spotkania, do jakiego doszło i tak głęboko chrześcijańska dla Benedykty, która właśnie poprzez swoją wiarę rozumiała ów paradoks: Bóg jest bogaty, a stworzenie jest biedne. On powinien być tym , który daje, gdy tymczasem to właśnie On wyciąga rękę. On prosi, a stworzeniu wydaje się, że stanie się jeszcze biedniejsze; gdy tymczasem winno dać wszystko: zdrowie, słuch, gesty - wszystko.

Ale, kiedy dało wszystko, kiedy sakwa pod wieczór zostanie wysypana na ziemię, biedne stworzenie spostrzeże, że wszystko uległo przemianie, że wszystko zmieniło się w skarby.

"Czy pamiętasz legendę?"

Dla Benedykty, gdy zrozumiała, że Pan wszedł w jej życie, aby poprosić, bajka zmieniła się w rzeczywistość; i była to miłość, jakikolwiek byłby obiekt Jego prośby.

Benedykta pisała do swojej przyjaciółki:

"Teraz w pozdrowieniu powtórzę Tobie, że pragnę po to żyć, aby Bóg żył we mnie".

Taka była prawda jej "legendy".

Ale jest ona także prawdą naszej "legendy".

Jednak, czy dobrze pamiętamy, że aby żyć, musimy "odczuwać, że On żyje w nas", i że aby Go odczuwać w sobie, musimy dać Mu wszystko?

 

Antonio Sicari "Nowe Portrety Świętych" - Benedykta Bianchi Porro

(tłumaczył Jerzy Kąkol)


początek strony
© 1996-1997 Mateusz