Ludzie
"Święty Wincenty a Paulo"
Jeżeli chciałoby się wybrać epokę i miejsce, w którym największa bieda spotkała się z największym splendorem - z punktu widzenia chrześcijanina - być może, trzeba by wskazać na pierwszą połowę siedemnastego wieku we Francji. Jest to czas, w którym naród jest niszczony przez wojnę trzydziestoletnią, okrutną wojnę domową, a w krótkim czasie po niej przez rebelie chłopskie i mieszczańskie zorganizowane w straszny ruch, nazywany "La fronda" - daleką poprzedniczkę Rewolucji Francuskiej.

Najbardziej interesuje nas nie aspekt polityczny, lecz ewidentnie ludzki: bardzo smutne i nędzne warunki,
w jakich znalazły się wtedy niezliczone tłumy biedaków.

Aby opisać sytuację możemy posłużyć się pewnym listem, który napisał św. Wincenty a Paulo do papieża Innocentego X, prosząc w nim o interwencję w sprawie uciszenia tych rozdzierających waśni:

"Czy mam przedstawić ubóstwo i oczywiście najbardziej godny pożałowania stan naszej Francji?
Dwór królewski jest podzielony przez niezgodę; lud rozbity na przeciwstawne partie; miasta i prowincje zdewastowane przez wojny domowe; miasteczka, wsie i zamki powywracane, zdewastowane i spalone; chłopi nie są w stanie zebrać tego, co zasiali i zasiać na przyszłe lata. Żołnierze pozwalają sobie bezkarnie na zadawanie wszelkich udręk. Lud narażony jest nie tylko na kradzieże i rozboje, ale także na mordy i wszelkiego rodzaju udręki z ich strony: chłopi są torturowani albo przyprawiani o śmierć; dziewice pozbawiane honoru; zakonnice narażone na działania rozpustne i gwałty; kościoły sprofanowane, ograbione, zniszczone; te które pozostały, w większości opuszczone przez swoich pasterzy, a zatem - lud jest prawie pozbawiony sakramentów... Szkoda słuchać lub czytać o tym, trzeba to zobaczyć i przekonać się na własne oczy".

Wydawało się, że Kościół nie jest w stanie przeciwstawić się swymi ludzkimi i duchowymi siłami tak wielkiemu rozkładowi.

Dekrety reformatorskie Soboru Trydenckiego pozostawały prawie martwą literą: wiele stolic biskupich było jeszcze w rękach rodzin szlacheckich, które przekazywały je sobie jako własność, bez jakiegokolwiek niepokoju o porządek duchowy.

Z drugiej strony, wyznaczenie kandydatów do biskupstwa wymagało decyzji królewskiej, który często posługiwał się nią jako wyrazem łaski.

Kiedy Wincenty a Paulo zostanie poproszony o interwencję właśnie w tych sprawach, powie dobitnie i z goryczą: "Obawiam się, że ten przeklęty handel biskupstwami ściągnie przekleństwo Boże na to królestwo!".

Sytuacja kleru była jeszcze bardziej niepokojąca: tam, gdzie nie było braku moralności, panowało nieprzezwyciężone lenistwo i ignorancja do granic niewyobrażalnych: niektórzy księża nie umieli nawet ani czytać, ani pisać - niektórzy nie wiedzieli, jak celebrować sakramenty.

Ten sam Wincenty a Paulo opowiada, że znał pewnego księdza, który po wysłuchaniu spowiedzi mamrotał coś, ponieważ nie znał formuły rozgrzeszenia; inny na każdą okazję recytował Zdrowaś Mario - jedyną modlitwę, którą znał.

Zakony i klasztory były często obciążone nieprzestrzeganiem reguł, oderwaniem od tradycji i nagannym zachowaniem.

Wiele spraw staje się zrozumiałych, kiedy zważy się, że szlachta - aby nadać kolorytu wypowiedziom pewnego historyka - "powierzała Kościołowi synów i córki, które miała w nadmiarze, a które trzeba było gdzieś w jakiś godny sposób umieścić". (Poruszamy się w tym samym czasie, który opisywał Manzoni).

Z drugiej strony, dla wielu młodych ludzi o niskiej stopie życiowej, Kościół wydawał się jedyną możliwością wyjścia z biedy i smutnej anonimowości.

W ten oto sposób liczni, prawie dzieci, zupełnie pozbawieni nawet minimum, powołania, zostawali przez usłużnych biskupów wyświęcani na kapłanów.

Sam Wincenty a Paulo został prawdopodobnie księdzem w wieku 18 lat, wyświęcony przez bardzo podeszłego w latach i prawie ślepego biskupa.

Spójrzmy jednak obecnie na drugą stronę medalu: wiek XVII we Francji jest zdominowany otwarciem na fascynującą osobowość świętego Franciszka Salezego, który ze swoją "ludzką pobożnością", swoją akcją pastoralną i swoimi wspaniałymi książkami, zapoczątkował odnowienie życia katolickiego.

Po nim zaczął dominować obraz tego, który nosił miano "doktor wielu światłych i mistrz wielu świętych": wspaniały kardynał Pietro de Berulle, który będzie wspierał wielką liczbę dzieł odnowy duchowej i kulturalnej. Doniesienia o nich są niezliczone: moglibyśmy wyliczyć prawie 27 świętych, którzy przeszli przez Francję i zapoczątkowali, w najliczniejszych dziedzinach, dzieło uzdrowienia.

Duchowa szkoła karmelitańska oraz jezuicka, zapuszczały pędy w środowiskach bardziej wykształconych i pokornych, tak, że uczeni mówią o "wielkiej inwazji mistycznej".

H. Bremond, który napisał dzieło (uważane za fundamentalne) pt. "Historia uczuć religijnych we Francji XVII wieku", wypełniające jedenaście wielkich tomów, skarżył się, że nie jest ono jeszcze kompletne.

Nadto - z innego punktu widzenia - nie możemy zapominać, że jest to także wiek Corneilla, Moliera, Kartezjusza, Pascala, Bossueta.

Pomiędzy wszystkimi osobowościami pierwsze miejsce należy jednak się temu, który był zdolny przełożyć tę "wielką inwazję mistyki" na wielokierunkowe działania, do granic niewyobrażalnych, tak, że wszystko to, co w ostatnich trzech wiekach Kościół był zdolny stworzyć wzniosłego w zakresie socjalnym, znajduje u Wincentego a Paulo - prekursora i mistrza.

W dniach swojej niezmordowanej pracy nazywano go z szacunkiem i uczuciem: Pan Wincenty, Monsieur Vincent. Do dzisiaj poświęcono jego osobie około 1500 biografii.

Mały Wincenty - wyposażony w inteligencję naprawdę genialną - wzrastał razem z chęcią ucieczki od świata biedy, która go dosięgła swoim losem: w wioseczce z piętnastoma glinianymi chałupkami, zagubionej między mokradłami; w rodzinie chłopskiej, w której od szóstego roku życia jego zadaniem było pilnowanie świń.

Szczęście przyszło do niego poprzez miejscowego pana, który przejeżdżał przez swoje ziemie, i który zauważył szczególną inteligencję tego chłopca. Przekonał ojca, aby oddał go na naukę - na księdza,
w kolegium, w najbliższym mieście.

Wincenty poszedł więc, postanawiając zapomnieć o swoim pochodzeniu. Pewnego dnia, kiedy w kolegium, gdzie się uczył, pojawił się z wizytą (nieczęstą zresztą) ojciec, chłopiec wymawiał się od zejścia do rozmównicy, ponieważ wstydził się go i nie chciał, by jego kompani zobaczyli, że rozmawia z biedakiem.

Kiedy się już zestarzał i stał się osobą świętą, nie usiłował puścić tego w niepamięć: płacząc, wielokroć opowiadał ten epizod: "nie chciałem iść rozmawiać z nim i z tego powodu dopuściłem się wielkiego grzechu". Został najbardziej szanowanym i poszukiwanym księdzem we Francji, ale nikomu nie obawiał się wyznać: "Jestem nie kim innym, jak tylko biednym chłopem, który pasał świnie, a Matka moja pracowała jako służąca".

Przedtem jednak, połączywszy z miłością i powagą ubóstwo Chrystusa ze swoim ubóstwem, Wincenty pozwolił usidlić się - jak sam potem powie - w "miedziany tygiel" ambicji i przebiegłości, próbując zrobić obiecującą karierę.

Po budzących dyskusje święceniach kapłańskich - o czym mówiliśmy - ma w swoim życiu okres ciemny, wypełniony dziwnymi przygodami. Odnajdujemy go w końcu, kto wie dlaczego, razem z legatem papieskim, z którym jedzie do Rzymu, centrum chrześcijaństwa, a od którego uczy się przede wszystkim doskonałej strategii.

W Rzymie poznaje ambasadora Francji i po kilku latach powraca z nim w dobrej zażyłości do Paryża - na tyle dobrej, aby uzyskać listy uwierzytelniające na audiencję u króla Henryka IV. W ten sposób zapewnił sobie w końcu mały, kościelny dobrobyt.

Nie był on duży, ale międzyczasie ksiądz Wincenty zdołał także wejść do kręgu kapelanów królowej Małgorzaty de Valois.

Tu właśnie oczekiwał go Pan. Kapelani otrzymywali niekiedy datki albo dotacje na dzieła miłosierdzia: i oto pewnego dnia ktoś złożył na ręce Wincentego sumę dla niego bajeczną - 15 tysięcy lirów w złocie, odpowiadającą kilku milionom dzisiaj ( jeden milion lirów = około 1700 PLN - przypisek tłum). Czy biedakowi, który śnił o obrocie pieniędzmi, i który miał w sobie nieodpartą skłonność do solidarności z biednymi, zapadło to w serce ? Tego nie wiemy. Wiemy jednak, że dzień później Pan Wincenty pojawił się w pobliskim Szpitalu Bonifratrów i pozostawił całą sumę chorym i kalekom.

Nie był jednak pewny tego "tak", które wyrzekł Bogu, ale było to "tak" bardzo wymowne, "tak", poprzez które przyjmował powołanie zastrzeżone na całą wieczność.

Pojąwszy, skąd przede wszystkim wywodzi się jako kapłan, poddał się duchowemu kierownictwu Berullego i ten skierował go, aby szczodrze zajął się posługą kapłańską, doprowadzając do przydzielenia mu pewnej parafii na peryferiach Paryża. Pierwszy raz, oddając się posłudze swoim biednym parafianom, Wincenty zrozumiał, czym może być szczęście.

Jestem szczęśliwy - pisze - ponieważ mam wokół siebie lud tak dobry, tak posłuszny względem tego co im powiem... Nawet Papież nie jest szczęśliwszy ode mnie!

Ale Boże plany były tajemnicze. Berulle był właśnie tym, który spowodował, że Wincenty opuścił parafię, aby stać się nauczycielem domowym w szlacheckiej rodzinie Gondi.

Była to jedna z bardziej znakomitych i możnych rodzin, wywodząca się ze starych włoskich bankierów, którzy przybyli do Francji za Medicim: Filip Emanuel de Gondi dowodził królewską flotą jako generał galer, jego brat był arcybiskupem Paryża, żona była jedną ze znakomitych dam Królestwa, kobietą o wysokich walorach duchowych.

W wygodnym zamku Montmirail, Wincenty, który miał już 32 lata, i powinien zajmować się raczej opieką nad trójką ich dzieci, stał się wziętym doradcą duchowym całej rodziny. Aby zrównoważyć swój cichy dyskomfort, zajął się nauczaniem katechizmu również biednych wieśniaków z rozległych dóbr swoich panów.

Pewnego dnia, zwyciężony przez potrzeby ubogich, potajemnie uciekł z zamku, aby stać się proboszczem w pewnej biednej i opuszczonej wspólnocie Chatillon les Dombes.

Nie był w stanie pozostać tam długo, ale było to miejsce, gdzie wydarzył się jeden z decydujących epizodów na jego życiowej drodze.

Pewnego dnia rozpoczynał niedzielną Mszę Świętą, gdy oto przyszedł ktoś, aby mu powiedzieć, że w jednej z zapomnianych chat umiera cała rodzina z powodu zupełnego ubóstwa: wszyscy są ciężko chorzy i nie mogą sobie wzajemnie pomóc.

Wincenty wszedł na ambonę i opowiedział o tym fakcie, zawierzając sercom swoich chrześcijan tych opuszczonych ludzi. Oto co się stało - opowiada z pewnym uśmiechem sam Wincenty, który mógł osobiście udać się tam dopiero po południu - "Po Nieszporach, wziąwszy ze sobą pewnego wspaniałego człowieka, mieszczanina, udaliśmy się w drogę by odwiedzić tych biedaków. Po drodze spotykamy kobiety, które wyprzedziły nas, inne które powracały. A ponieważ było lato i gorąco, te dobre kobiety siadały przy drodze, aby odpocząć i ochłodzić się: było ich tak wiele, że można by powiedzieć, że szła procesja".

Obraz był poruszający, ale Wincentego trochę poirytował: miłosierdzie było ogromne, lecz niezorganizowane. Po całej tej obfitości - jedzenia i pomocy - następowały szybko dni zaniedbania i braków.

Tak oto, zaprosił wszystkie swoje "panie" do stowarzyszenia się. Dał im regułę, która, według historyków, była "małym dziełem sztuki organizacji i delikatności", a w której przewidział wszystko: jak podejść do potrzebującej rodziny; jak i według jakiego porządku zagwarantować, w sposób rotacyjny, pomoc; jak zapewnić sobie potrzebną pomoc i prowadzić rachunki; jak służyć chorym dla miłości Jezusa; jak dawać im jeść; jak w sposób rozumny wykorzystywać przeznaczony czas...

Nazwał to pierwsze laickie stowarzyszenie (wyprzedzając o wieki pewne dzisiejsze działania!) imieniem chrześcijańskim: "Caritas". Imię to w chrześcijańskiej doktrynie służy do wskazywania na samego Boga i na cnotę miłości, którą On zagłębił w nasze serca; posłużyło ono Wincentemu jako pospolite imię dla nazwania swoich "rodzinnych" stowarzyszeń. Krótko mówiąc, we Francji rozsiały się grupy nazywane w prosty sposób: "le carita".

Tymczasem de Gondi parli do tego, aby mieć go ponownie jako swego nauczyciela: interweniował arcybiskup Paryża, interweniował znowu Berulle, interweniowały inne osobistości królestwa, i Wincenty musiał ustąpić: chciał pozostać z biednymi, a musiał mieszkać z bogaczami. Paradoksalnie, właśnie stąd wzięła początek jego misja.

W domu bogatych nauczył ich odpowiedzialności za biednych. Tam przytrafiła mu się możliwość spotkania z Franciszkiem Salezym i zawarcia z nim przyjaźni. Przez całe życie nosił w sobie wyobrażenie i pragnienie pełnej pokoju świętości, uprzejmości, energii, niezniszczalnej słodkiej siły.

Miał już ponad czterdzieści lat i jedną, jedyną decyzję w sercu: czynić wolę Boga i nie być zniecierpliwionym stopniowo ujawniającą się tą wolą: "dzieł Bożych nie czyni się tak, jak tego pragniemy my - powiadał - ale tak, jak to podoba się Jemu. Nie trzeba wyskakiwać przed Opatrzność". I jeszcze: "Trzeba oddać się Jemu w taki sposób, aby mógł posługiwać się nami". Później, kiedy będzie miał już wiele duchowych dzieci i współpracowników, powie: "kiedy będziecie opróżnieni z samych siebie, wtedy wypełni was Bóg". Tak też stało się z nim. Pozwolił wypełnić się przez łaskę Boga i Bóg "wyciągnął" z niego energię i dzieła w wielkiej liczbie. Nie programował nic.

W pewnym okresie miał ochotę piąć się w górę, ażeby wygodnie "urządzić się" w życiu i Bóg umieścił go na górze, w zamku, aby stąd mógł przygotować miejsce biednym.

Stał się zdolny do używania wszystkiego: przyjaźni z dostojnikami i panującymi, prawa państwowego i wolnych datków, nabywanych i adaptowanych nieruchomości, dla posłuszeństwa otrzymanemu od Boga powołaniu.

Oto, jak opisał to jeden z historyków:

"Podporządkowany otoczeniu, przystosowując się do środowiska, w którym pracował, wyciągał zawsze największe korzyści z ludzi i otoczenia; jest dokładny, roztropny, przewidujący; wie, że nigdy nie jest się tak dobrze wspomaganym przez Boga jak wtedy, gdy pomaga się sobie samemu. Z taką samą dokładnością i rygorem zajmuje się wszystkimi sprawami, wielkimi i małymi.

Ustanawia reguły, które nie pozostawiają niczego przypadkowi. Zabrania innym niepotrzebnego ryzyka i broni się sam przed przedsięwzięciami źle przygotowanymi, które często są przyczyną niepowodzenia wspaniałych dzieł religijnych. Jak prawdziwy szef, posiada jednocześnie zmysł ogromnej syntezy i kontrolowania koniecznych szczegółów".

W pierwszym rzędzie, wielkim dziełem są ci przyjaciele, a raczej dzieci duchowe, które dał mu Bóg, by uczestniczyli w jego charyzmacie; aby przemierzali ziemię francuską, a następnie cały świat, dla przywrócenia nowego życia w Kościele.

Francja, można by powiedzieć, była zdechrystianizowana, przywiązana jednocześnie do trzech nieprzyjaciół: oplatającego ją protestantyzmu (wojny religijne jeszcze nie skończyły się), nieprzepartej ignorancji religijnej i rodzącego się wśród szczególnych zapaleńców - jansenizmu (rygoryzmu teologicznego i moralnego) , który był szczególnie groźny, ponieważ niszczył siły życiowe Kościoła, rzucając je w tragiczny moralizm.

"Dzieci" Wincentego a Paulo nazywano "księżmi misjonarzami". On sam zapoczątkował z trzema przyjaciółmi nowy styl działań duszpasterskich: w pracy organicznej, rotacyjnie, przechodzili przez wioski pozbawione opieki religijnej (także wtedy, gdy czasami mieszkali tam liczni, rozleniwieni księża), zatrzymywali się 15 dni, głosili "misje" (według stylu, który pozostał aż do naszych czasów).

"Ja - powiadał Wincenty - wygłaszam wszem i wobec tylko jedną naukę, którą przerabiam na tysiące sposobów: naukę o bojaźni Bożej... a Bóg, tymczasem, czyni to co przewidział od wieków, błogosławi naszą pracę".

Zdarzały się wzruszające nawrócenia, czasami masowe; ludzie odzwyczajeni od Słowa Bożego, wsłuchiwali się intensywnie w ich brzmienie, z tęsknotą i pokorą: za pierwszym razem odnosiło się wrażenie, że widzi się w tych biednych kapłanach apostołów, zdecydowanych i zapalonych. Misje były oczekiwane; ustawał nawet handel. "Dusze - powiadał Wincenty - które zdawały się być twarde jak kamień, zmieniały się w ogień".

Wincenty nadzorował swoje rodzące się zgromadzenie: nie pozwalał, aby głoszono nauki według stylu ówcześnie używanego (jest to wiek siedemnasty!). "Pysznić się wspaniałymi wywodami - powiadał - oznacza popełniać świętokradztwo, świętokradztwo!". Król tak był zafascynowany dziełem tych nowych kapłanów, że zapragnął, aby przeprowadzono "misję" także na jego dworze, a następnie w dzielnicach Paryża cieszących się złą sławą.

Do śmierci Wincentego poprowadzono 840 misji, a święty miał do dyspozycji 25 domów, 131 kapłanów, 44 kleryków i 52 koadiutorów.

Ale to nie wystarczało, należało zapalić i poddać formacji także innych księży. I tak Wincenty - w owym czasie, gdy nie zdołano jeszcze stworzyć seminariów - najpierw rozpoczął dzieło Rekolekcji dla kandydatów do święceń, które w różnych diecezjach prowadzili jego księża, równoważąc często w ciągu kilku dni intensywnej formacji ascetycznej i teologicznej braki u tych, którzy mieli je otrzymać.
Aby zapewnić ciągłość zapoczątkowanemu dziełu, Wincenty osobiście zajął się nim we Wtorkowych Konferencjach, które prowadził co tydzień, prawie bez przerwy, przez całe życie; konferencje, w czasie których gromadził potrzebujących ich kapłanów. Z tej wolnej szkoły wyszli wszyscy najlepsi księża Francji (wśród nich także Bossuet, który potem powie: "wydawało się, że przez jego usta wypowiada się Bóg!")

Dochodzimy na koniec (pierwszy raz, od kiedy wiek temu na Soborze Trydenckim to zalecono) do utworzenia Dużego i Małego Seminarium.

Córki świętego Wincentego były z początku paniami ze szlacheckich i znakomitych rodów, i nazywały się "Paniami Miłosierdzia". Wincenty zgromadził je wokół siebie w znaczącej liczbie: otrzymywał od nich wszelką pomoc ekonomiczną, której potrzebował, i prosił je o "dzieła miłosierdzia", także czynnego, do którego nadawały się, a trzeba wiedzieć, że zwyczaje tamtych czasów nie pozwalały im na prace własnymi rękoma, której to pracy potrzebowali biedacy. Wincentego oburzał fakt, że tu i tam rodziła się prawdziwa "moda na miłosierdzie"; co nie zmienia faktu, że wśród jego Pań, które karmiły biednych w szpitalach, były księżniczki, a w końcu Królowa Anna Austriaczka i księżniczka Maria Gonzaga, przyszła królowa Polski.

W tym czasie Moliere atakował "cenne śmiesznostki", które rozleniwiały salony, pełne loków i kosmetyków, ale jeśli by osądził swoje czasy bez uprzedzeń, byłby w stanie również wymienić setki szlachetnie urodzonych kobiet, które własnoręcznie opiekowały się zawszonymi biedakami w dzielnicy z tym ożywczym i płomiennym miłosierdziem, które zawsze wskazuje na żywą wiarę, także w zwykłych momentach historii.

Problemów jednak nie brakowało, a rozwiązanie zależało od jednego z tych spotkań, które opisała historia.

Był 14 czerwca 1623 roku, kiedy młoda, trzydziesto dwu letnia wdowa, pochodząca z arystokratycznej rodziny, stanęła przed Wincentym, aby poprosić go o wskazówki duchowe: przyszła wbrew swojej woli. Była aż do jego śmierci jedną z penitentek świętego Franciszka Salezego. Nie zaznała jednak ukojenia. Była osobą pełną niepokoju, lęków i wątpliwości, dźwigającą na swoich barkach życiowe problemy. Nawet świątobliwy biskup Ginevry nie był w stanie ich uciszyć, a Franciszek Salezy już nie żył; wskazano jej wtedy tego "biednego, krępego księżynę, chłopa o oczach przenikliwych, ubranego zbyt biednie". "Panienka" de Marillac - wdowa Legras - odczuła pewien rodzaj obrzydzenia, lecz była posłuszna. Wincenty też nie chciał prowadzić duchowo tej szlachetnie urodzonej kobiety, pełnej psychologicznych problemów, lecz nie wiedział, jak się jej pozbyć.

Zaliczył ją do swoich pań miłosierdzia i dokładnie, niepostrzeżenie obserwował. I oto spostrzegł coś dziwnego: kobieta owa, pełna surowości, niepokojów duchowych i wstrząsów nerwowych, w kontakcie z biednymi staje się słodka, pogodna i delikatna jak matka. Tak więc, Wincenty ukierunkował na to całą swoją aktywność kierownika duchowego, ucząc ją "rozszerzać serce przez przyjmowanie na siebie ciężarów innych".

W ten oto sposób "Panienka" de Marillac stała się jego najściślejszą współpracownicą w posłudze biednym i do niej Wincenty zwrócił się, aby urzeczywistnić najbardziej zadziwiający pomysł: dziś Kościół czci ją jako świętą Ludwikę de Marillac.

Aż do tego czasu, w Kościele, kobieta, która chciała poświęcić się Bogu, miała przed sobą tylko jedno, jedyne wyjście: życie mniszek konsekrowanych za klauzurą, kratę, habit, krużganek, długie modlitwy.

Aktywność apostolska była wówczas uważana za nieodpowiednią dla kobiet, ponieważ narażało by to zakonnice na zbyteczne i niebezpieczne kontakty ze światem. Zanim zaczniemy się z tego śmiać, trzeba nauczyć się czytać historię w sposób realistyczny, tak, jak tego ona wymaga. Wystarczy pomyśleć, że znakomity święty Franciszek Salezy usiłował nakreślić nowy styl życia zakonnego kobiet w założonym instytucie "Wizytek": jak wskazuje na to ich nazwa, dziewczęta , które je wybierały, winny naśladować Dziewicę Świętą, która "wizytowała" z miłosierdziem swoją krewną świętą Elżbietę.

Ale trudności były tak wielkie i nieprzezwyciężone, że "wizytki" również stały się siostrami klauzurowymi (są nimi także dzisiaj!). Z pewnym humorem, ale nie bez smutku święty, Franciszek Salezy mówił:
"Nie wiem dlaczego wszyscy nazywają mnie założycielem, przecież zniszczyłem to, co chciałem założyć!".
Takie były warunki społeczne tamtych czasów, które nie akceptowały alternatywy.

A jednak Wincenty zdołał zrobić to, czego nie udało się nikomu przed nim zrealizować: razem z Ludwiką de Marillac zebrał niektóre dziewczęta spomiędzy osób pragnących poświęcić się Panu w życiu konsekrowanym, pozostając jednak w świecie i całkowicie poświęcając się służbie biednym i opuszczonym. W ten sposób narodziły się "córki miłosierdzia", które zaczęto nazywać "szarymi siostrami".

Są wspaniałe - poprzez epokową zmianę, którą oznaczają - słowa, w których Wincenty określił nową i ówcześnie niesłyszaną ich prawną strukturę:

"Będą miały za klasztor domy chorych i ten, w którym zamieszka przełożona; za celę, wynajęty pokój; za kaplicę, kościół parafialny; za krużganki, ulice miast; za klauzurę, posłuszeństwo; za kratę , bojaźń bożą; za welon, świętą skromność; za profesję, stałe zaufanie Boskiej Opatrzności i ofiarę całego swego jestestwa".

Również święty Wincenty i święta Ludwika musieli później częściowo zinstytucjonalizować swoje "siostry", ale oni dali początek nie tylko wszystkim współczesnym kongregacjom aktywnego życia apostolskiego, ale także wszystkim obecnym instytutom świeckim i "stowarzyszeniom laickim" dziewic, które dziś rodzą się z ruchów religijnych.

Co to konkretnie znaczyło dla złożonej i gwałtownej społeczności tamtych czasów, będziemy w stanie zrozumieć , obserwując je w pracy.

Uprzedzamy jedynie jeden z dość znamiennych osądów: powiada się, że pewnego dnia Napoleon słuchał pewnej grupy filozofów, którzy snuli rozważania na temat tego, jak Najjaśniejszy mógłby okazać prawdziwą postawę dobroczynną. Imperator okazywał coraz większe niezadowolenie, aż w pewnej chwili wybuchnął: "Wszystko to jest piękne i dobre, ale czynicie ze mnie siostrę szarytkę!".

Wincenty i Ludwika zbierali w setki "siostry szarytki" i posyłali je tam, gdzie całe społeczności, a następnie świat, najbardziej dostarczał cierpienia i okropności.

Zaczęto od Hotel-Dieu, najbardziej ponurego szpitala, stanowiącego ranę w sercu miasta: 20 sal mieszczących 50 miejsc każda, ale w rzeczywistości wypełnione do 250 osobami. Zachowały się groteskowe opisy legowiska mieszczącego sześciu chorych, trzech z jednej, a trzech z drugiej strony, mieszanina kłócących się żywych oraz rzężących w agonii.

W kulminacyjnym momencie, jaki zdarzył się w roku 1636, gdy rozprzestrzeniała się zaraza dżumy,
stał się on piekłem.

Zakonnice przeznaczone do kierowania szpitalem były... dokładnie (oto paradoks, o którym mówiliśmy!) za klauzurą i musiały nim kierować "na dystans". Usiłowano wtedy zmobilizować wszystkie męskie wspólnoty zakonne Paryża, ale bez powodzenia.

Wincenty najpierw wysłał tam setki Pań miłosierdzia ( liczba dochodziła do 620, włączając Królową), aby w sposób zorganizowany, ale tymczasowy, niosły posługę w systemie zmianowym, a następnie umieścił w szpitalu swoje "córki miłosierdzia" na stałe. Rozpoczęły wtedy zarządzanie nim w sposób całkowity i "od wewnątrz".

Jakby tego nie starczyło, rozpoczął jednocześnie Dzieło dla dzieci "znajd": co roku, tylko w samym Paryżu znajdowano setki dzieci porzuconych z powodu biedy albo grzechu. Podrzucano je pod drzwi kościołów albo "Couche", instytucji państwowej, która pozbawiona odpowiednio dużych środków, zarządzała pomocą w sposób obrzydliwy. Asystenci podawali maleństwom pigułki laudanu albo trochę alkoholu, w celu ich uśpienia. Z drugiej strony, oprócz tych, które umierały albo były pozostawione na śmierć, liczne sprzedawano.

Wincenty pisze:

"Sprzedawano je za osiem soldów żebrakom, którzy łamali im ramiona i nogi, aby pobudzić ludzi do litości, a następnie pozostawiali je na śmierć głodową".

Jeśli w 1638 roku szare siostry mogły zebrać 12 dzieci, to w roku 1647 było ich 820. Sprawa była na tyle poważna, że ryzykowano wielokroć zaniedbanie.

Nie musimy wyobrażać sobie tych spraw w sposób romantyczny. Jest to morze maleństw "bardzo brudnych i bardzo krzykliwych, zrodzonych ze złych matek" - jak powiada Ludwika de Marillac, pomimo całego swojego matczynego zapału. Jesteśmy w czasach, w których zbliżyć się do "dziecka grzechu", jak były nazywane, już było uważane na niestosowne i nieprzyzwoite. I nie chodzi tu jedynie o zbieranie ich w pieluszki, ale pozwolenie na rozwój aż do pełnej samodzielności. Ale oto jest, wspaniała jak złoto, nauka Wincentego, którą wygłosił siostrom przeznaczonym do tego obowiązku: "Staniecie się podobne do Madonny, ponieważ będziecie jednocześnie dziewicami i matkami. Widzicie, moje córki - tłumaczył - co dla was i dla nich uczynił Bóg? Od wieków przygotował ten czas, aby zainspirować w niektórych paniach pragnienie zaopiekowania się tymi maleństwami, które On uznaje za swoje: od wieków was wybrał, córki moje, aby posłużyć się wami.

Cóż to dla was za honor! Jeśli osoby tego świata poczytują sobie za honor usługiwać dzieciom możnych, jakże bardziej winniście czuć się zaszczycone służąc dzieciom Boga!"

Opowiadał im piękną scenkę, której był świadkiem pewnego ranka: kareta syna królewskiego (który wówczas miał pięć lat) spotkała się z karetą Kanclerza Królewskiego. Guwernantka powiedziała książątku, aby podał rękę Kanclerzowi, lecz ten oblał się rumieńcem i wykrzyknął, uczyniwszy wielki ukłon, że nie jest godny dotykać ręki małego królewicza, dodając przy tym: "Nie jestem, bynajmniej, Bogiem!".

I skonkludował: "Widzicie, córki moje! Powiedział tak, ponieważ chodziło o syna królewskiego, właśnie o niego. I jeżeli Kanclerz, który jest jednym z pierwszych dostojników królestwa, nie odważył się dotknąć jego ręki, jakie uczucie winniście mieć wy, kiedy służycie tym malutkim, którzy są dziećmi Boga!".

Dzisiaj również rodzice chrześcijańscy mogą zrozumieć, jak wiele musieliby nauczyć się przez wzgląd na swoje dzieci! Wincenty spokojnie używał tej metody, także w odniesieniu do małych "bękartów".

Działo się to w czasie, w którym - jak powiedział pewien historyk - "okrucieństwo względem noworodków, na które były narażone , spowodowało więcej ofiar, niż wszystkie stoczone wojny w tamtym wieku". Nie powinniśmy zbytnio gorszyć się, gdy pomyślimy, że dzisiaj, mimo wszystkich środków, którymi dysponujemy, czynimy jeszcze gorsze rzeczy: miliony doprowadzamy do śmierci poprzez aborcję.

Następnie, znajdy były zamykane w więzieniach i wysyłane na galery. Nie były one podobne do dzisiejszych więzień; były to niebezpieczne, cuchnące nory, gdzie więźniowie rozkładali się za życia, spodziewając się każdego dnia okrutniejszego losu. Kiedy byli już w liczbie odpowiedniej dla stworzenia "łańcucha", to znaczy szeregu z zakutych w łańcuchy więźniów, kierowano ich do portu w Marsylii, gdzie stawali się "galernikami": przykuci łańcuchem do drewnianych ławek wzdłuż międzypokładzia okrętu - pięciu mężczyzn do każdego wiosła o długości piętnastu metrów - "zredukowani (jak powiada jeden z historyków) do roli żywego korbowodu, napędzającego okręt w rytmie spadającego bicza z żelaznymi węzłami".

Wincenty stał się zatem szefem wszystkich kapelanów królewskich galer i posłał tam swoje "córki miłosierdzia" , dla których kazał wybudować obok więzień małe domy.

Oto jak tłumaczy im ich nowe "dzieło" i jak "argumentuje":

"Mając nas w "caritasie" przy parafiach, Bóg wynagrodził nam to przez Hotel-Dieu (szpital). Zadowolony , aby okazać swą wdzięczność, zlecił dzieło dzieci znalezionych; dalej, widząc, że przyjęliśmy wszystko z wielkim miłosierdziem, powiedział : "chcę dać im inne zadanie!". Tak, siostry moje, to Bóg dał nam to, o czym nawet nie pomyślelibyśmy, nawet Pani de Marillac, a tym bardziej ja. Ale jakie jest to zajęcie? Opieka nad biednymi skazanymi na ciężką pracę! Oh! siostry moje, co za radość służyć tym biednym, opuszczonym skazańcom, pozostawionym w rękach bez litości! Widziałem tych biedaczków, traktowanych jak zwierzęta, i z tego powodu Bóg ma nad nimi litość!"

Powód, dla którego Bóg stale je wybiera - według Wincentego - jest następujący: kto mówi "córki miłosierdzia", mówi "córki Boga" - i Bóg chce, żeby najbiedniejszym usługiwały właśnie Jego córki.

Aby opisać to dzieło, nie powinno zabraknąć wyobrażenia: Wincenty wymagał od swoich "córek" ,
aby w służbie, materialnej i duchowej, nie było zastoju: czyszczenia więzień, prania bielizny przymusowo pracujących, przygotowywania codziennej zupy, pociechy, leczenia chorych, opatrywania ran, towarzyszenia im w krzyżowej drodze na okręty i tam , w porcie, rozpoczynanie od początku, w miarę możliwości, opieki całkowitej.

Wszystko bez fałszywego wstydu i bez postawy wydziwiania: chodzi tu o wejście w środowisko nieznane, narażenie na grubiańskie języki, niestosowne propozycje (tak ze strony strażników, jak i więźniów), cierpienie przykrości i pomówień, w tym wszystkim umiejętność bronienia się w sposób inteligentny i roztropny (Wincenty dał bardzo precyzyjne reguły!)

Jednym słowem - powiada on - "być jak promienie słoneczne, które stale padają na śmieci i nie ulegają zabrudzeniu".

Podczas okresowych wojen, taką samą opieką, jak galernicy zostali objęci żołnierze. Córki miłosierdzia zostają posłane na pola bitew, "aby w jakikolwiek sposób naprawić to, co ludzie chcieli zniszczyć, chronić życie tam, gdzie ludzie chcą je zlikwidować".

Na ziemiach i zdewastowanych wioskach, Wincenty ustanawia ośrodki: pomocy, zbiórki i segregacji środków żywnościowych, które to dzieło przewyższało znacznie to, którym zarządzali ministrowie Korony. Ale to jeszcze nie było wystarczające. Na peryferiach Paryża zbierały się chmary: źle żyjących, starców, typów aspołecznych, zboczonych, epileptyków, wyobcowanych; w sumie tych wszystkich, którzy w owym czasie byli określani jako "głupcy".

Wincenty pisał bez złudzeń: "wszystkie te osoby są niespełna rozumu i wyobcowane, duchy skrajnie złe, które żyją jeden przeciw drugiemu. Są tu ustawiczne kłótnie".

Bez wahania powtarza swoją naukę i argumentację, całkowicie zawierzając sprawę swoim siostrom:

"Ach, siostry moje, powiem wam to jeszcze raz: nigdy nie było wspólnoty, która winna wysławiać Boga bardziej niż nasza! Czy jest ktoś, kto zajmuje się biednymi głupcami? Nie, nie ma nikogo. I oto, szczęście dotyka was! Och, córki moje, jakże winnyście być wdzięczne Bogu!"

Jeden jedyny raz Wincenty zdecydowanie odrzucił swoje dzieło: stało się tak, gdy Grand Bureau des Pauvres ( Wielkie Biuro ds. Biednych) usiłowało rozwiązać przerażający problem żebraków, którzy nękali miasto i tworzyli "dwory cudów", prawdziwe centra zorganizowanej przestępczości. Wielkie Biuro wprowadziło projekt "Wielkiego Więzienia", według którego żebracy i wszyscy ci, którzy nie znajdowali stałej pracy, powinni zostać zamknięci w wielkich "szpitalach ogólnych".

Zostałyby w ten sposób stworzone dwa "miasta": z jednej strony ludzi szanowanych, z drugiej dla ludzi-bestii.

Ci pierwsi byliby chronieni w swoim egoizmie, zamiast być pobudzani do obowiązku świadczenia miłosierdzia. Drudzy byliby opuszczeni i zdani na swoją własną przemoc.

Wincenty sprzeciwiał się. Nie miał do ofiarowania rozwiązań globalnych, ale usiłował przede wszystkim wskazać w sposób proroczy nowe drogi do wykorzystania.

W masie biedaków, wielu starców było kiedyś rzemieślnikami, którzy stali się żebrakami z powodu braku zajęcia i nieszczęść. Wybrał tych, którzy wydawali się mieć najbardziej "dobrą reputację" i nie byli "próżniakami"

(dwudziestu mężczyzn i dwadzieścia kobiet), zebrał ich razem i uczynił robotnikami wzajemnie pomagającymi sobie w podjęciu pracy i znalezieniu w niej zadowolenia, pracy dostosowanej do ich wieku, za którą mogliby otrzymywać wynagrodzenie.

Utworzył w końcu "radę administracyjną".

Zrodziły się w ten sposób domy, które były prawdziwymi "centrami rehabilitacji do pracy", gdzie Wincenty lubił często spędzać kilka godzin na wypoczynek, dyskutując ze swoimi staruszkami, którzy powrócili jako wydajni robotnicy.

Nie było oczywiście możliwe uogólnianie "recepty", ale był to dla ówczesnej społeczności punkt odniesienia, jasności sytuacji socjalnej i swoisty ideał.

Według tych samych kryteriów, pospieszył z pomocą tym, którzy staliby się ofiarami przymusowej hospitalizacji: osobom w starszym wieku, które chociaż były żebrakami, utrzymywały więzy rodzinne, i które byłyby na siłę rozdzielone, posegregowane zgodnie z prawem i przydzielone do różnych oddziałów (męskich i kobiecych).

Wincenty organizował dla nich dzieła "małych mieszkań", w których mąż i żona, mieliby prawo mieszkać razem.

Także ta inicjatywa nie rozwiązywała wielkiego problemu, dawała jednak wskazówkę, dawała nadzieję, pokazywała mądrość miłosierdzia.

Dla wszystkich innych Wincenty walczył na różne sposoby, żeby utrzymać komunikację między dwoma społecznościami: drogę, którą przechodziło wielu, popychanych miłosierdziem i niesieniem pomocy biednym.

Nie można tu mówić jedynie o wolontariacie: Pan Wincenty stał się faktycznie prawie ministrem królestwa, który prowadził rozmowy z królem i królową, z Richelieu i Mazarinem, z odpowiedzialnymi za prowincje i miasta, i który gdziekolwiek się znalazł, organizował stowarzyszenia mężczyzn i kobiet przeznaczonych do niesienia wszelkiego rodzaju szybkiej pomocy.

W ten sposób Wincenty zasłużył aby nazywano go - jeszcze za życia - "Ojcem Ojczyzny".

Kiedy król Ludwik XIII, nazywany Dobrym Królem, był w roku 1643 na łożu śmierci, kazał go zawołać i rzekł: "Ach, Panie Wincenty, jeśli wrócę do zdrowia, zażądam, aby wszyscy biskupi przez trzy lata przebywali w waszym domu". Wincenty pomógł mu umrzeć jak człowiek święty.

Po śmierci króla, królowa Anna Austriaczka wybrała Wincentego jako Doradcę i w taki sposób stał się wpływową osobą publiczną, rodzajem Ministra do spraw opieki socjalnej. Wykorzystywał to bez żenady dla umocnienia wszystkich swoich dzieł: powiększając liczbę misji, zakładając seminaria, dotując szpitale i dzieła miłosierdzia.

Bronił również prawd katolickich: mianowany członkiem i sekretarzem tak zwanej Rady Sumienia (rodzaj ministerstwa do spraw kościelnych Królestwa Francji, gdzie przez okres dziewięciu lat spotykał się twarzą w twarz z kardynałem Mazarinem), wpływał jak mógł na nominacje biskupów, dążąc do prawidłowej pracy diecezji, prowadząc walkę na śmierć i życie z rozlewającą się wówczas herezją: jansenizmem.

Powiadają historycy, że potępienie tej dewiacji przez papieża Innocentego X było kierowane przez Wincentego.

Jest to szczególnie interesujące: człowiek, który całkowicie był pochłonięty sprawami miłosierdzia, cechował się zdecydowaniem względem prawowierności.

"Od czasu, gdy byłem mały - pisał - zawsze miałem tajemniczą bojaźń w mej duszy i nic we mnie nie wywoływało tak wielkiego lęku jak to, że mógłbym nieszczęśliwie wplątać się w jakąś herezję, która wlokłaby się przez życie i mogła zrujnować wiarę".

To była wielkość owych czasów, pełnych biedy i zawirowań, kiedy wiara pozostawała horyzontem, wewnątrz którego byli bogaci i biedni (Richelieu, który walczył o władzę i Wincenty, który walczył o miłosierdzie). Pozostawali oni wewnątrz ostatniej, podstawowej perspektywy reprezentowanej przez Chrystusa i Jego Kościół, ratunku, który w nim był.

Bremond napisze: " nie miłosierdzie było tym, co z Wincentego uczyniło świętego, ale naprawdę to jego świętość utrzymywała go miłosiernym".

A świętość oznacza dokładnie przynależność do Chrystusa i Kościoła.

Obserwujemy głęboką dezorientację. Rozpowszechnia się często wśród chrześcijan myśl, że to, co jest ważne, to czynienie dobra bliźniemu, i że to w końcowym efekcie może czynić ktokolwiek, także ten, kto nie wierzy w Chrystusa i nie należy do Kościoła, i w ten sposób można bratać się z każdym w przynależności dyktowanej wiarą, bo w przeciwnym wypadku ryzykujemy pojawieniem się powodów do podziału. W końcu Voltaire, w sposób dwuznaczny, nazywał Wincentego a Paulo "mój Święty": to jedyna rzecz, która udała mu się.

Ale Wincenty a Paulo nie pozwolił tak łatwo "złapać się". W filmie Monsieur Vincent pokazano świętego w czasie, gdy udzielał wskazówek pewnej "córce miłosierdzia", która rozpoczynała swoją misję. Słowa nie są w swojej materii historyczne, ale są pewną dobrą interpretacją stylu i serca Wincentego:

"Mała Jeanne - mówi jej - chciałem ciebie zobaczyć. Wiem, że jesteś dobra i odważna. Jutro pierwszy raz pójdziesz do biednych. Nie byłem w stanie zawsze mówić z tymi, które po raz pierwszy do nich idą . Nigdy nie czyni się tego, co się powinno! Ale z tobą, najmłodszą, ostatnią, muszę pomówić, ponieważ jest to ważne. Pamiętaj dobrze, zapamiętaj to dobrze, na zawsze! Spostrzeżesz szybko, że świadczenie uczynków miłosierdzia jest ciężarem. Jest ono cięższe od garnka zupy i kosza z chlebem. Ale zachowasz swoją słodycz i uśmiech. Nie jest wszystkim, dawanie polewki i chleba. To mogą czynić również bogacze. Ale ty jesteś małą służką biedaków, córką miłosierdzia, zawsze uśmiechniętą i w dobrym humorze. Oni są twoimi panami, panami bardzo wrażliwymi i wymagającymi. Zobaczysz, im bardziej będą budzili wstręt i będą brudni, im bardziej będą niestosowni i grubiańscy, tym bardziej dasz im swoją miłość... I stanie się to, że dla twojej miłości, jedynie z jej powodu, biedni wybaczą tobie , że dasz im chleb".

W filmie jest to piękna strona scenariusza, ale w rzeczywistości Wincenty wyjaśniał, jak powinna płonąć miłość, która winna wyzwalać "dzieła miłosierdzia".

Powiadał:

"Ostatecznym powodem, dla którego powołał nas Bóg, to kochać naszego Pana Jezusa Chrystusa...Jeżeli oddalimy się, choćby trochę od myśli, że biedni są członkami Jezusa Chrystusa, nieuchronnie pomniejszy się w nas uczucie słodkości miłosierdzia.

Miłość, faktycznie, rodzi się ze świadomości, że nie jest się nigdy odłączonym, nawet na chwilę, od opieki żywego Jezusa, rozpoznanego, kochanego.

"Jezu! - napisał jeden z biografów - było to ostanie słowo, które wypowiedział Wincenty, zanim pogrążył się w agonalnych rzężeniach".

Antonio Sicari "Nowe Portrety Świętych" - Święty Wincenty a Paulo

(tłumaczył Jerzy Kąkol)


początek strony
© 1996-1997 Mateusz