www.mateusz.pl/mt/cs

Sam bym tego nie wymyślił…

Jan Budziaszek opowiada Cezaremu Sękalskiemu

 

Książkę można nabyć m.in. w Księgarni Mateusza.

To opowieść o narodzinach wielkiej muzycznej pasji spleciona z historią polskiego big beatu i jazzu oraz świadectwo wewnętrznej przemiany człowieka, których poszedł raz w klapkach na pielgrzymkę i od tej pory zaczął w życiu realizować scenariusz, którego – jak sam twierdzi – nie jest autorem…

Do książki dołączona jest płyta CD z wyborem utworów z różnych sesji nagraniowych i koncertów z udziałem Jana Budziaszka. Na płycie grają m.in.: Big Band Jaszczury, New Life M., Pod Budą, Skaldowie, Trio Jarosława Śmietany i inni. Prawie 74 minuty muzyki stereo!

Jan Budziaszek – perkusista jazzowy (grał m.in. z Tomaszem Stańsko, Januszem Muniakiem, Jarosławem Śmietaną) i estradowy (grał w zespole Maryli Rodowici, w grupie Pod Budą oraz niemal od początku z zespołem Skaldowie, w którym występuje do dziś). Od 1985 roku publikuje w miesięczniku „List” Dzienniczek perkusisty (do dziś ukazały się cztery jego wydania książkowe). Od 20 lat jeździ z rekolekcjami.

 

fragment książki

Pochodzisz z rodziny…

Pochodzę z krakowskiej rodziny mieszczańsko-robotniczej. Dziadowie mojej mamy i mojego taty pochodzili z Krakowa. Ojciec mój był mistrzem budowlanym, specjalistą od układania kafelek. Od tego prostego skądinąd człowieka otrzymałem całą mądrość życiową, z której korzystam do tej pory. Nauczył mnie jednego – że cokolwiek będę robił w życiu (nieważne, czy będzie to zamiatanie ulicy, zbieranie liści czy cokolwiek innego), powinienem robić to tak, jakby to była ostatnia szansa mojego życia. Mówił mi: – Jeśli napełnisz swój produkt miłością, ludzie nie dadzą ci umrzeć z głodu, bo zawsze będzie zapotrzebowanie na twoją pracę.

Twój ojciec był rzemieślnikiem z powołania, kochał to, co robił?

Wiele ludzi w Krakowie czekało nawet po trzy, cztery lata na to, żeby ojciec ułożył kafelki u nich w łazience. Kiedy za życia mojego śp. taty szliśmy razem przez rynek w Krakowie, to na dziesięć ukłonów skierowanych w naszym kierunku osiem było w stronę taty, a dwa w moją. A ja byłem już wtedy wielką gwiazdą i miałem na swoim koncie kilkanaście nagranych płyt długogrających. Po prostu ludzie, którzy zetknęli się z moim ojcem (a nierzadko były to bardzo znane postacie krakowskie, np. profesorowie uniwersytetu), jak zobaczyli mojego ojca na ulicy, pierwsi zdejmowali kapelusz i kłaniali mu się: – Ach, panie Józefie, witamy serdecznie…! Dla mnie było to sygnałem, że to naprawdę nie ma znaczenia, co my robimy w naszym życiu, tylko jaki ślad po nas pozostanie.

Jak rozwijała się Twoja pasja muzyczna? Kiedy zacząłeś grać?

Od małego grałem na akordeonie i od dziesiątego roku życia ogrywałem wszystkie uroczystości rodzinne. Rodzina chciała, żebym grał, no to stawało się, brało akordeonik i grało się… Często nawet przechodnie zatrzymywali się pod moim oknem i słuchali, a kiedy nie grałem, pytali: – Czemu dzisiaj nie grasz?

Z muzykowaniem była związana śmieszna historia. Kiedy kończyłem siódmą (wtedy ostatnią) klasę szkoły podstawowej, to o niczym innym nie marzyłem, tylko żeby pójść do liceum muzycznego. Nasz dom był bowiem pełen muzyki. Ojciec grał amatorsko na mandolinie, na skrzypcach i na akordeonie, w domu były zatem instrumenty.

Pod koniec swojego życia moja mama przyznała się, że w czasie, kiedy kończyłem siódmą klasę, ojciec spędził na kolanach niejeden wieczór i modlił się, żebym czasem nie poszedł do liceum muzycznego. Jego motywacja była prosta. Tacie mojemu muzyk kojarzył się z knajpą, z dziwkami, z wódką i dla niego było nie do pojęcia, żeby jego synek miał iść taką drogą... I nie poszedłem. Trafiło mi się… technikum chemiczne. Ale jak widać, Pan Bóg miał genialny plan i przepisał mi co innego… Pewnie przyjdzie mi grać aż do śmierci…

Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie modlitewne?

Moje pierwsze spotkanie było już w ramach seminarium. Było to w krypcie u dominikanów. Byłem spóźniony kilkanaście minut, uchylam drzwi i widzę taki obrazek: ponad setka, może dwieście osób, wszyscy mają ręce uniesione do góry, którymi wachlują i śpiewają: „Przyjdź, Duchu Święty”. Stoję w uchylonych drzwiach i myślę: – Rany boskie, co to jest?! Patrzę na nich i nie wiem, co robić: wejść czy uciekać, bo to wyglądało mi na jakąś aferę... Ale ci, co tak pięknie się modlili, zaczęli się oglądać, co to za intruz przeszkadza im w modlitwie i tylko dlatego, żeby nie robić zamieszania, wszedłem do środka, usiadłem w kąciku i tak się przyglądałem, próbując zrozumieć, co tu jest grane. I tak sobie myślę: – Kurczę, jak oni pięknie umieją się modlić, jak umieją przepraszać, prosić, uwielbiać, gdzie oni się tego wszystkiego nauczyli?

 

 

 

© 1996–2005 www.mateusz.pl