www.mateusz.pl/mt/js

JACEK ŚWIĘCKI

O Tibhirine raz jeszcze…

 

 

Tegoroczny dzień modlitw w intencji osób konsekrowanych, obchodzony tradycyjnie 2 lutego w święto Ofiarowania Pańskiego, zbiegł się z polską premierą filmu „Ludzie Boga” roztaczającego przed nami ostatnie miesiące życia garstki francuskich trapistów żyjących w algierskich górach Atlasu, w klasztorze Tibhirine. Zostali oni porwani i następnie zamordowani przez mudżahedinów ze Zbrojnej Grupy Islamskiej (GIA) prawie 15 lat temu.

Pamiętam dobrze ten moment. Porwanie mnichów miało miejsce w marcu 1996, na kilka dni przed niedzielą Palmową, zaś zamordowanie – w okolicach Zielonych Świąt. We wszystkich kościołach i wspólnotach we Francji trwała modlitwa w intencji ich uwolnienia i trwożne oczekiwanie. W Algierii szalała wojna domowa, podczas której radykalne ugrupowania islamskie usiłowały obalić w partyzanckiej wojnie wojskową dyktaturę, która nie chciała uznać ich zwycięstwa w wolnych wyborach w grudniu 1991 (wojskowi przerwali wybory po pierwszej turze, gdy okazało się, że islamiści wygrywają prawie we wszystkich okręgach wyborczych). Ginęło wówczas ponad pięćdziesięciu ludzi dziennie, zaś cudzoziemcy (jako niepożądani innowiercy) – w pierwszej kolejności. W zamachu zginął też biskup Oranu, Pierze Claverie, którego zdążyłem nawet kiedyś poznać w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdy przyjeżdżałem tam by odwiedzić swoich rodziców (mój ojciec był kooperantem – wykładał chemię na uniwersytecie w Oranie).

Algieria lat osiemdziesiątych była zupełnie innym krajem niż obecnie. W Polsce szalał stan wojenny, a tam, na miejscu, słonce, luz, sympatyczni ludzie, złociste plaże i do nabycia wszelkie „kartkowe” produkty takie jak cukier, mięso (poza zakazaną przez Proroka wieprzowiną) czy też „egzotyczne” owoce (winogrona, figi, mandarynki…), które tam nie były bynajmniej egzotyczne. Owszem były problemy natury biurokratycznej, należało się wystrzegać drobnych złodziejaszków, a także dbać o to, aby nie popełnić jakiegoś faux pas, które mogłoby wzburzyć miejscowych (dla przykładu nie należało popędzać klaksonem na skrzyżowaniu kierowców, którzy się właśnie spotkali i wymieniali pozdrowienia). Ale tak naprawdę w porównaniu z szarą, beznadziejną polską rzeczywistością pod wodzą generała w ciemnych okularach był to swoisty „mały raj” dla wielu spragnionych normalności rodaków.

Nawet na życie duchowe nie można było specjalnie narzekać: co prawda większość pofrancuskich kościołów zamieniono na meczety lub biblioteki, niemniej czynne były jeszcze trzy miejsca katolickiego kultu, zaś przesympatyczny „ksiądz Hiszpan” o. Berenguer zachwycał nas swoimi kazaniami i troską o swych parafian.

Wszystko zmieniło się w 1988 roku. Algieria, utrzymująca się prawie wyłącznie ze swoich złóż gazu, wpadła w tarapaty finansowe przy pierwszej większej obniżce cen tego surowca. Państwowe subwencje na wszelkie produkty pierwszej potrzeby uległy drastycznej redukcji – i rozpoczęły się demonstracje niezadowolonej z postępującej drożyzny ludności. Z okazji skorzystali oczywiście wszelkiej maści islamiści, bo argumenty wskazujące, że tylko powrót do „czystej wiary” gwarantuje dobrobyt, są pod tamtym niebem bardzo chwytliwe. Władze początkowo ustąpiły, godząc się na [prawie] wolne wybory – no i stało się to, co się stało. Algierski „mały raj” skończył się, a przerażeni kooperanci z byłych demoludów spiesznie powrócili do swych ojczyzn właśnie w cudowny sposób uwalnianych z sowieckiego jarzma. Wielką tragedię przeżywali za to przebywający w Algierii obywatele byłej Jugosławii, gdzie właśnie zaczęła się wojna domowa i do której nie mieli najmniejszego zamiaru wracać. To właśnie chorwackim technikom i robotnikom pracującym nieopodal klasztoru Tibhirine bojownicy GIA poderżnęli gardła w grudniu 1993 – jakoby w odwet za masakry bośniackich muzułmanów…

Rządzący Algierią wojskowi wywodzą się z antykolonialnej partyzantki, która wygnała stamtąd prawie milion mieszkających przez kilka dziesięcioleci Francuzów. Uznali, że skoro zdobyli kraj, to teraz należy do nich i mogą robić w nim co chcą. Nie postawili ani na rozwój turystyki (bo po co płaszczyć się przed byłymi kolonizatorami w kurortach) ani na rolnictwo, ani na przemysł – bo przecież wszystko miał zapewnić eksport skroplonego gazu, do czego wystarczyło wynająć paruset zdeterminowanych i suto opłacanych inżynierów rodem z USA i Japonii. Przy takiej „strategii rozwoju” dla młodych ludzi wchodzących w życie nie ma oczywiście żadnych poważnych perspektyw – może poza karierą wojskowo-policyjną – zaś wykształcenie służy przede wszystkim do tego, aby szukać szczęścia w dawnej kolonialnej metropolii… W takim kontekście społecznym w naturalny sposób rodzi się przekonanie, że zmianę może zapewnić jedynie nowa władza, która może przegnać władzę obecną dokładnie w taki sam sposób, w jaki obecna władza przegnała Francuzów – to znaczy prowadząc wojnę partyzancką. Już nie w imię prawa do samostanowienia, ale w imię sprawiedliwości społecznej, którą jest w stanie zagwarantować tylko ścisłe trzymanie się koranicznych reguł (nota bene krótki flirt Algierii z marksizmem miał miejsce zaraz po odzyskaniu niepodległości i skończył się definitywnie w połowie lat siedemdziesiątych, gdy rządzący zrozumieli, że realny socjalizm musi skończyć się katastrofą gospodarczą).

Ofiarami wojen domowych są, jak zawsze, zwykli ludzie, stający się niemymi zakładnikami obu zwalczających się frakcji. W latach 1954-62 przeżywali już wojnę kolonialną – i nie wszyscy byli zwolennikami niepodległości! Wielu Algierczyków chciało być lojalnymi Francuzami, bo rozumieli, że oznacza to wyższy stopień rozwoju cywilizacyjnego. Mogliby przyjąć od swych kolonizatorów bardzo wiele, nie mogli jednak pogodzić się z pogardą, jaką francuscy osadnicy żywili do ich religii i kultury, z odcinaniem ich młodzieży od wykształcenia (nawet średniego) i przeznaczaniem do podrzędnych zawodów. Czarę goryczy przelało nierówne traktowanie weteranów obu wojen światowych: tzw. franco-musulmans nie mogli liczyć, poza rzadkimi wyjątkami, na żadne honory i na żadne wojenne renty, a dla dumnych Arabów była to sprawa elementarnej godności osobistej. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku stopień upokorzenia, jaki musieli doznawać zarówno od rodzimego wojska i policji, jak i islamskiej partyzantki, przeszedł wszelkie wyobrażalne granice. Wszędzie wyczuwało się atmosferę terroru i beznadziei, która popychała setki tysięcy ludzi do ucieczki. Czuli się przez wszystkich porzuceni, zdani na własny instynkt samozachowawczy.

W tym właśnie kontekście rozegrał się dramat siedmiu francuskich trapistów. Klasztor Tibhirine został założony jeszcze w latach międzywojennych, gdy Francuzi zdawali się być zainstalowani w Algierii niemal na stałe. Po ich masowej ucieczce w 1962 roku wydawał się on utracić rację bytu, jednak arcybiskup Algieru chciał go utrzymać, jako szczególny znak chrześcijańskiej obecności w ongiś chrześcijańskiej Afryce Północnej. Już w czasie wojny partyzanckiej z lat pięćdziesiątych kilku tamtejszych trapistów zostało zakładnikami algierskich partyzantów w odwet za aresztowanie przez władze kolonialne znanego imama, który głosił konieczność odzyskania przez Algierię niepodległości w imię przysługującej wszystkim ludziom godności. Wtedy jednak nikt nie ośmielił się podnieść na mnichów ręki, bo dobrze pamiętano o wersecie Koranu:

I z pewnością się przekonasz, że najbliżsi, przez swoją przyjaźń, tym, którzy uwierzyli, są ci, którzy mówią: „My jesteśmy chrześcijanami!” Tak jest, albowiem są wśród nich księża i mnisi i oni nie wbijają się w pychę. (sura 5,24)

Zadaniem trapistów z Tibhirine stało się uczynienie tego fragmentu muzułmańskiej Świętej Księgi czymś autentycznym i żywym: danie świadectwa o respekcie zaangażowanych chrześcijan wobec religii i kultury ludzi Maghrebu i wymazanie fatalnego obrazu jaki przeciętny franco-musulman mógł mieć w czasach kolonialnych o przeciętnym franco-chrétien. I na ten fragment właśnie w filmie „Ludzie Boga” powołuje się przeor Christian w rozmowie z mudżadehinami w wigilię Bożego Narodzenia…

Mnisi, zgodnie z wielką monastyczną tradycją Zachodu, modlą się i pracują (najczęściej w ogrodzie i na roli), tak aby nie zależeć od pomocy innych. Dbają też o dobre relacje z miejscową ludnością, której służą pomocą w miarę możliwości. W Tibhirine nie było inaczej, tyle że tradycyjny łaciński śpiew gregoriański zastąpiły posoborowe francuskie hymny. Trapiści byli też po trosze pszczelarzami, pasterzami i rolnikami. Ludzie tłoczyli się wokół klasztoru ze względu na darmowe konsultacje medyczne i aby zasięgnąć porady w swoich sprawach życiowych.

Wojna domowa nie zmieniła tego rytmu, wprowadziła jednak istotne zaburzenia. Dla władz obecność mnichów stała się niewygodna, bo czuli się w obowiązku, aby ich pilnować, oni zaś nie chcieli zawdzięczać czegokolwiek skompromitowanemu i skorumpowanemu reżimowi. Mudżahedini z GIA chcieli dostawać lekarstwa, a nawet leczyć w klasztorze swoich rannych, a to oznaczałoby niemożność udzielania pomocy ludziom przybyłym niekiedy z bardzo daleka. Dla miejscowych zaś wyjazd mnichów oznaczałby porzucenie ich na pastwę losu, bo tylko w ich klasztorze znajdowali jeszcze oparcie pozwalające im zachować bodaj chwiejną, lecz rzeczywistą, równowagę psychiczną.

Trapiści nie chcieli ginąć jak męczennicy. Zadawali sobie nieustannie pytania, czy bezsensowna śmierć z poderżniętym gardłem komukolwiek się przyda, czy nie będzie raczej świadectwem lekkomyślności niż heroizmu. Tygodnie i miesiące trwał proces rozeznawania, czy pozostawać, czy też opuścić klasztor – bodaj na jakiś czas. Podjęli jednak jednomyślną decyzję, aby trwać na miejscu i to pomimo lęku, którego wielu z nich nie potrafiło do końca przezwyciężyć.

Otóż właśnie ów lęk stał się „kamieniem zgorszenia” niektórych komentatorów filmu. Jak to, mnich, który wraz ze ślubami wyrzekł się świata i samego siebie, teraz tak kurczowo trzyma się życia, chowa się pod łóżkiem i rozpamiętuje szczęśliwe chwile spędzone w gronie rodzinnym? Gorzej: nie stroni od smakołyków i dobrej muzyki, jest podatny na uczucia, bo płacze i śmieje się, a nawet rozmawia z młodymi dziewczynami muzułmańskimi o tym, jak to jest, gdy się w kimś zakochało? Czy to jest godny naśladowania ideał dla tego, kto chce zaprzeć się samego siebie i iść za Jezusem?

Zarzut poważny, zmuszający do głębszego zastanowienia się, co jest istotą powołania do życia konsekrowanego. W tradycji Wschodu mamy u początków przykład pustelników, którzy ruszali na pustkowie, aby walczyć z demonem poprzez modlitwę naśladując w tym Jezusa, który 40 dni pościł na pustyni. W tradycji Zachodu mamy jednak nieco inną motywację, która narodziła się w okresie ostatecznego rozpadu starożytnej rzymskiej cywilizacji. Św. Benedykt z Nursji w VI wieku zakładał klasztory po to, aby w ich murach ocalić to, czego nie można było już odnaleźć w świecie opanowanym przez wojny, masakry i bezładne „wędrówki ludów”. Przemieszczano się by uciec przed licznymi niebezpieczeństwami, albo też właśnie po to, aby rabować innych. Ocalić normalność i przestać się bać przebywać na tym samym miejscu – nawet gdy wokół wszystko płonie i wali się. Dzięki sile modlitwy i uporczywej, codziennej pracy, której owoce są większe niż łupy, które można by zdobyć na grabieży resztek świetności upadającego imperium. Tak wyglądała w telegraficznym skrócie słynna reguła „stabilności miejsca” [stabilitas loci], która ocaliła od zniszczenia cały zachodnioeuropejski obszar kulturowy. Wszystko to dzięki klasztornym oazom i ogrodom, które wyrastały wszędzie, gdzie tylko było o możliwe, nie licząc się z żadną ofiarą.

Nieprzypadkowo tibhirine po arabsku znaczy ogród. Trapiści postanowili w nim trwać z podobnych powodów i w podobnej sytuacji jak ta, która miała miejsce w najciemniejszych latach wczesnego średniowiecza w plądrowanej przez barbarzyńców Europie. Trwać nie po to, aby dać się głupio zarżnąć, ale po to, aby podtrzymać nadzieję, że normalne życie i praca w pokoju są możliwe, choć wymagają wielkiej odwagi. Ich klasztor stał się równocześnie prawdziwym Ogrodem Oliwnym, gdzie, przed oddaniem życia za braci, przeżywali podobne udręki jak ich Mistrz i Pan. Tam Jezus też przeżywał lęk i ludzki strach, tam także prosił Ojca, aby nie przyszło na niego to, co przyszło. I tak jak w przypadku Jezusa nie to motywowało mnichów, aby ich śmierć stała się jakimś „okupem” za dawne winy kolonizatorów i obecne winy kolonizowanych, bo chodziło im wyłącznie o miłość do ludzi, którzy im zostali przez powierzeni przez Ojca niebieskiego. „Do końca ich umiłował”… Przyszedł ocalić to, co zginęło, nie szczędząc swojego życia i ryzykując je dla nas. Oto istota prawdziwego pójścia za Jezusem. Cała reszta blednie wobec tej niewysłowionej Tajemnicy Odkupienia, w której osoby konsekrowane mają swój szczególny udział. Ukazanie tego Misterium współczesnemu światu znaczy daleko więcej niż wszelkie ofiary z samego siebie, które stereotypowo utożsamiamy ze stanem zakonnym.

Oryginalny francuski tytuł filmu brzmi nie „Ludzie Boga”, ale „Ludzie i bogowie” w nawiązaniu do psalmu 82, gdzie piętnuje się niesprawiedliwych sędziów, uważających się za „bogów” wobec swoich podsądnych:

Ja rzekłem: Jesteście bogami
i wszyscy – synami Najwyższego.
Lecz wy pomrzecie jak ludzie,
jak jeden mąż, książęta, poupadacie».

Ludzie, którzy biorą siebie za bogów, za panów życia i śmierci, zostaną sprowadzeni do prochu ziemi, lecz ci, którzy w pokorze idą śladami Jednorodzonego Syna Bożego zostają wywyższeni do stanu przebóstwienia. Krzyże porzuconego klasztoru Tibhirine na grobach zamordowanych mnichów otwierają cały kraj, dla którego oddali życie, na Obecność Tego, kogo nie mogli przynieść ci, dla których Bóg był jedynie pretekstem do okazywania bliźnim brutalnej przemocy i pogardy.

Czy naprawdę rozumiemy to przesłanie?

Jacek Święcki

 

 

© 1996–2011 www.mateusz.pl