www.mateusz.pl/mt/js

TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ V

Dwa efeskie kulty

 

 

Apokryfy podają nam wiele epizodów, gdzie św. Jan Ewangelista prowadzi ożywione dyskusje z poganami odnośnie tradycyjnego kultu politeistycznego zakorzenionego od wieków w greckiej przestrzeni kulturowej, a nawet czyni cuda, które ostatecznie przekonują ich do Chrystusa. Nawet jeśli takie i inne zdarzenia zostały w nich umiejętnie podkolorowane i niekoniecznie odpowiadają rzeczywistości, to równie dobrze zdajemy sobie dziś sprawę z tego, że do podobnych konfrontacji rzeczywiście musiało niekiedy dochodzić. Jan przebywał przecież w pobliżu bardzo szczególnego miasta, chlubiącego się wspaniałą świątynią Artemidy Efeskiej – jedną z najsłynniejszych i najpiękniejszych w całym starożytnym świecie – do której to pielgrzymowały nieustannie ogromne tłumy i gdzie odbywały się wielkie, atrakcyjne święta ku czci bogini.

Przechadzka do Artemizjonu

Świątynia Artemidy, zwana Artemizjonem, wznosiła się mniej więcej w połowie drogi między murami Efezu i wzgórzem Ayasoluk. Obecnie są to obrzeża miasta Seldżuk i dochodzi się tam piękną aleją wysadzaną cienistymi drzewami. Należy natychmiast dodać, że nie pozostało tam dziś zupełnie nic, poza jedną jedyną ocalałą kolumną poskładaną pieczołowicie z wielu znalezionych na miejscu bloków. Na jej szczycie uwił sobie gniazdo bocian, tak jakby żywcem chciał zilustrować proroctwo Izajasza co do losu pogańskich krain:

Pelikan i jeż go posiądą, puchacz i kruk tu zamieszkają; 
Pan rozciągnie nad nim sznur nicości i ołowianki opustoszenia. (Iz 34,11)

Wspaniały monument o 155ciu kolumnach i wymiarach 136 na 69 metrów jest dziś bagnistą sadzawką, nad którą dziś można jedynie stanąć w zadumie nad przemijalnością wszystkiego, co kiedyś wydawało się być esencją cywilizacji, piękna i ludzkiej wyobraźni. Warto tu jednak przyjść bodaj dla niepowtarzalnego widoku, jaki roztacza się stąd na wzgórze św. Jana z meczetem, zrujnowaną bazyliką i murami fortecy.

Makietę świątyni można zobaczyć w seldżuckim muzeum archeologiczno-etnograficznym, a także starożytne kopie posągu bogini, który krył się w jej wnętrzu. Może nas on mocno zaszokować, bowiem Artemida Efeska nie jest tu zwiewną Dianą uganiającą się z łukiem i wypełnionym strzałami kołczanem za łanią, znaną nam z wielu klasycznych rzeźb. Jest to, mówiąc nieco dosadnie, wielki kloc przedstawiający rozkładającą ręce bliskowschodnią boginię, której tors pokryty jest zaskakująco licznymi piersiami – stąd także Grecy zwali ją polymastos, czyli „wielopierśna”. Niektórzy zaś badacze dopatrują się w owych piersiach byczych jąder… Kult Artemidy miał tu zatem zupełnie inny charakter niż w Grecji: była to nie tyle opiekunka myśliwych, ale raczej skrywająca się pod zmienionym greckim imieniem frygijska bogini płodności Kybele, czczona w tym miejscu od niepamiętnych czasów.

Dzieje najsłynniejszej pogańskiej świątyni

Gdy greckie plemię Jonów przybyło Azji Mniejszej około Xgo wieku pne przejęło bez wahania zastałe kulty, ponieważ wtedy przestrzegano ściśle zasady, iż należy żyć w zgodzie z bogami ziemi, na której się osiedla, i nie narażać się im w niczym. Przybysze uzupełniali jedynie miejscowe tradycje o nowe mity, tak aby powiązać jakoś nowe bóstwa z tymi, które czcili do tej pory. Dlatego właśnie utożsamili prastare sanktuarium Kybele z miejscem, gdzie według ich wierzeń Artemida miała udzielić schronienia wojowniczym Amazonkom, zaś samą nazwę miasta wzięli od imienia amazońskiej królowej Efesos, która z wdzięczności pierwsza miała tam właśnie ustanowić kult swej wybawicielki. I nie omieszkali go przy tym nieco przerobić na swoją modłę...

Po tym jak w VIImym wieku pne dawne sanktuarium uległo zniszczeniu podczas powodzi, rezydujący w Sardes arcybogaty lidyjski król Krezus postanowił ją odbudować. Wtedy właśnie, około 550go roku pne, na 2,5 metrowym podwyższeniu, powstała ogromna świątynia o monumentalnych kształtach, która natychmiast przyćmiła swym splendorem wszystko to, co w greckim świecie zdołano dotychczas wybudować. Była ona respektowana także przez Persów, którzy kilkakrotnie zajmowali Efez między VItym a IVtym wiekiem pne.

Nieoczekiwanie została ona spalona w 363 roku pne przez szaleńca, szewca Herostratesa, który w ten sposób zapragnął unieśmiertelnić swoje imię. Tym razem odbudowa trwała długo, bo aż do 260go roku pne, i uczestniczyło w niej wiele innych miast jońskich, ponieważ tak prestiżowa świątynia pełniła także rolę wielkiego banku, niezbędnego do funkcjonowania miejscowej gospodarki. Wymiarów świątyni już nie zmieniano, ponieważ wzniesiono ją celowo na mokradle, tak, aby mogła łatwiej przetrwać jakże częste w tej okolicy trzęsienia ziemi. Zdobiły ją wspaniałe fryzy, obrazy i rzeźby najlepszych ówczesnych greckich artystów, które dziś jedynie w szczątkowej formie można podziwiać w British Museum.

Za rzymskiej władzy jedynie cesarz Neron ośmielił się ją obrabować z najcenniejszych dzieł sztuki, lecz potem niemal wszyscy inni imperatorzy chronili ją i udzielali jej rozlicznych przywilejów, takich jak wydłużenia dorocznych świąt ku czci bogini. Kolejne katastrofy dotknęły Artemizjon w 262 roku ne, gdy potężnie zatrzęsła się ziemia niszcząc wiele prestiżowych budynków w Efezie oraz w 267 roku ne roku, gdy germańskie plemię Gotów najechało na Azję Mniejszą plądrując ją doszczętnie. Pomimo tego sanktuarium jeszcze formalnie funkcjonowało aż do końca IVgo wieku pne, to jest do momentu gdy cesarz Teodozjusz ustanowił ortodoksyjne chrześcijaństwo religią państwową i zdelegalizował wszelkie pogańskie kulty. Realizując postanowienia tegoż dekretu, ówczesny patriarcha Konstantynopola św. Jan Chryzostom doprowadził w 401 roku do ostatecznej likwidacji świątyni Artemidy. Była to już jednak tylko formalność polegająca na rozebraniu i wykorzystaniu wszystkiego, co jeszcze mogło nadawać się do użytku albo na miejscu albo też w Konstantynopolu. W ten sposób wiele ocalałych kolumn Artemizjonu odnalazło się w budowanych z wielkim rozmachem kościołach nowej stolicy imperium, takich choćby jak słynna bazylika Hagia Sofia.

Kim naprawdę była Artemida?

Dziś jest w modzie użalanie się nad chrześcijańską nietolerancją, która to jakoby pogrzebała wspaniałe zdobycze antycznej cywilizacji demolując bez opamiętania wszystko to, co miało jakikolwiek związek z dotychczasowymi wierzeniami ludów basenu morza Śródziemnego. Gdyby jednak tak naprawdę było, to jakim cudem przetrwałoby z tego aż tyle? Dlaczego to przez wieki chrześcijańscy mnisi niezmordowanie przepisywali wszelkie dostępne starożytne dzieła, i to nie tylko autorstwa największych greckich filozofów, ale także literaturę o jawnie politeistycznej wymowie, a nawet tak frywolne poezje, jak „Ars amandi” Owidiusza?

Otóż prawdą jest, że chrześcijanie nie prowadzili żadnego „dialogu międzyreligijnego” z poganami, gdyż ich rytuały i praktyki uważali za przesąd, a niekiedy także za niegodne człowieka obrzydliwości. Bardzo wiele zaś rozmawiali z pogańskimi elitami i nie stronili od ich najlepszej literatury, ponieważ dostrzegali w niej ogromną tęsknotę za Bogiem i tymi wszystkimi wartościami, których nośnikiem było i jest Słowo Boże. Wierzyli mocno, że każda dusza „jest w naturalny sposób chrześcijańska” i że światło Chrystusa oświeca wszystkich, tak iż każdy może stopniowo dojść do poznania prawdy.

A jednak wciąż szokują nas mocno takie oto inskrypcje, jak ta znaleziona w Efezie i pochodząca z pierwszych lat urzędowej chrystianizacji miasta:

Demeas, zburzywszy obraz zwodniczego demona Artemidy, wzniósł ten znak prawdy. Oddał cześć Bogu, który tępi bałwany, oraz Krzyżowi, zwycięskiemu i nieśmiertelnemu znakowi Chrystusa.

Chodzi tu o to, że stojący na skrzyżowaniu dwóch ważnych ulic wizerunek Artemidy, miejski urzędnik zastąpił Krzyżem i załączył stosowne wyjaśnienie. My jednak spontanicznie pytamy się: a co komu szkodził pomniczek biegnącej za myśliwskim psem łowczyni, która do dziś zdobi tak wiele pięknych rezydencji i parków? Albo nawet i wielopierśnego bóstwa, które to w XVI wieku katolicki kardynał postawił sobie dla fantazji jako rzeźbę ogrodową w willi d’Este pod Rzymem? Czy nie wynikało to z jakiegoś „religijnego fanatyzmu”?

Niestety rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, co w owym czasie reprezentowała owa tajemnicza bogini. Z mitologii wiadomo, że była nierzadko mściwa i kapryśna. Nam mogłaby najbardziej przypominać mickiewiczowską Świteziankę, nieuchwytną mieszkankę niedostępnych głusz i tam kuszącą naiwnych młodzieńców, zawsze otoczoną rojem rusałek. Wielu utożsamiało ją także z boginią księżyca, Selene, a także z boginią zemsty i czarów, ponurą Hekate. Dziś powiedzieliśmy, że przedstawiała ona jakieś freudowskie „id”, tajemnicze mroki ludzkiej duszy, gdzie skrywają się przytłumione popędy, frustracje i wszelakie „sny o potędze”. Nie na darmo nad posągiem bogini w efeskim sanktuarium widniał obraz obleczonej w księżyc Nocy, utożsamianej także ze snem i śmiercią.

Nie wiemy dziś dokładnie, na czym polegał kult Artemidy Efeskiej, możemy się jednak domyślać, że miejscowi chrześcijanie mieli go – zapewne nie bez powodów – za iście demoniczny. Wiemy też, że na początku chrześcijańskiej epoki w Vtym wieku dość często – po dokonaniu odpowiednich adaptacji i oczyszczeń – przekształcano świątynie pogańskie w chrześcijańskie; taki los spotkał na przykład słynny Partenon na ateńskim Akropolu – i dzięki temu zachował się on w całkiem niezłym stanie. Z jednym znamiennym wyjątkiem: jeśli nie było to miejsce w jawny sposób poświęcone demonowi i nie sprawowano tam jawnie demonicznego kultu. Wtedy je bowiem unicestwiano i porzucano.

Czy Maryja „zastąpiła” Artemidę?

W tym kontekście niezwykle frapujące może okazać się zestawienie kultowego wizerunku efeskiej Artemidy z apokaliptyczną wizją Niewiasty:

Wielki znak się ukazał na niebie:
Niewiasta obleczona w słońce i księżyc pod jej stopami,
a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu.
A jest brzemienna. I woła cierpiąc bóle i męki rodzenia. (Ap 12,1-2)

Z pewnością św. Jan zaczerpnął swoją wizję ze Słowa Bożego: w Starym Testamencie bowiem niewiasta bardzo często oznacza naród wybrany (por. Iz 54,6), zaś wieniec z dwunastu gwiazd – dwunastu synów Jakuba, protoplastów dwunastu izraelskich pokoleń (por. Rdz 37,9-10). Słońce oznacza tutaj niewątpliwie zbawczą moc Boga (por. Ml 3,20), a nawet samego Chrystusa (por. Łk 1,78-79), podczas gdy księżyc to znak nocy, gdzie uaktywniają się wrogie Bogu potęgi (por. Ps 136,8-9, Hi 24,13-17, Rz 13,12). Niemniej nie można wykluczyć, że istotną rolę odegrały tu także pewne wyobrażenia dotyczące efeskiej bogini, którym musiał dać odpór w licznych dyskusjach. Apokaliptyczna niewiasta jest bowiem tak opisana, jakby była jakąś „Anty-Artemidą”, jakimś symbolicznym obrazem nowego kultu, który w końcu odniesie zwycięstwo nad pradawnym kultem pogańskim.

Słońce, w które przyobleczona jest Niewiasta, odnosi tu zwycięstwo nad księżycem, tak jak Chrystus pokonuje moc diabła. Wieniec z gwiazd zastępuje koronę Artemidy w kształcie półksiężyca i jest zwiastunem nadejścia nowej epoki Kościoła zbudowanego na fundamencie Dwunastu Apostołów. Zaś brzemienność Niewiasty nie ma nic wspólnego z kultem płodności, ale wskazuje na Mesjasza, który jest początkiem nowego rodzaju człowieka, wolnego od mroków, w których spowite jest serce upadłego dawnego człowieka. Kontemplując oba wyobrażenia ma się ponadto przemożne wrażenie, że Jan, który tyle przecież przebywał z Maryją, przeciwstawia boginię, która dla Greków była dziewicą zaś dla Azjatów – matką, tej która naprawdę była zarówno Dziewicą jak i Matką!

W bazylice Bożej Rodzicielki

Wiadomo też, że pierwsza świątynia dedykowana Matce Bożej powstała właśnie w Efezie. Nie jest łatwo tam trafić, bo znajduje się zupełnie na uboczu od głównej trasy turystycznej wiodącej przez najwspanialsze pozostałości antycznego grodu. Zaraz za głównym wejściem trzeba natychmiast skręcić w prawo i iść ścieżką niecałe 10 minut przez szczere pole. W końcu dochodzi się do mocno zrujnowanej budowli, która bynajmniej nie zachęca do wizyty. Nie należy się i tym zrażać, ale ledwie widoczną ścieżką wejść pomiędzy walące się smętnie ściany. Wtedy wkracza się nagle do dobrze zachowanego prezbiterium z ołtarzem i fragmentami pięknej bizantyjskiej przegrody ołtarzowej. To jeszcze nie jest wszystko: w dalszej części możemy podziwiać także wielką misę chrzcielną (przypuszczalnie dla dzieci) i baptysterium (przypuszczalnie dla dorosłych katechumenów). Aby zobaczyć inne znalezione na miejscu wczesnochrześcijańskie płaskorzeźby i ornamenty trzeba udać się do seldżuckiego muzeum archeologicznego. Na ścianie prezbiterium umieszczona jest tablica upamiętniająca, wizytę papieża Pawła VIgo w lipcu 1967 roku. To tu właśnie miał miejsce IIIci sobór powszechny, który nadał Maryi tytuł Bogarodzicy (gr. Theotokos).

Początkowo nie był to wcale kościół, ale wielka brama z przedsionkiem przy wejściu do Olimpiejonu, pogańskiej świątyni gdzie oddawano boską cześć cesarzowi Hadrianowi. A ponieważ stała ona blisko portu, zaadaptowano ją pospiesznie dla przybywających głównie drogą morską ojców soboru. Po uchwaleniu dogmatu o bożym rodzicielstwie Maryi sala obrad natychmiast przekształciła się w kościół jej poświęcony. Zaraz potem został on znacznie poszerzony, jako że stał się pierwszą katolicką katedrą Efezu, siedzibą miejscowego biskupa. Dopiero po najeździe arabskim w połowie VIIgo wieku i przeniesieniu miasta na wzgórze Hagios Theologos utracił ten tytuł definitywnie na rzecz bazyliki św. Jana. Został porzucony dopiero w XV wieku, w wyniku zniszczeń spowodowanych turecką wojną o sukcesję.

Ciemności ustępują i świeci już prawdziwa światłość (1J 2,8)

Pomiędzy ostateczną rozbiórką świątyni Artemidy a ustanowieniem pierwszej świątyni Theotokos minęło zaledwie trzydzieści lat. My dziś dostrzegamy w tym jedynie banalny fakt

definitywnego zastąpienia dawnego kultu nowym tracąc z oczu całą historyczną i duchową doniosłość tego wydarzenia. Nie zauważamy, jak bardzo zmienił się w wyniku tej swoistej rewolucji stosunek człowieka do samego siebie oraz do sacrum.

Człowiek antyku pogrążony był w nieustannym strachu wobec sił przyrody, których nie potrafił okiełznać, ale jeszcze bardziej wobec przepastnych i mrocznych głębin samego siebie. Odczytywał w nich zarówno przemożne pragnienie Prawdy, Dobra i Piękna, jak i też złowrogie instynkty, które mogły nim owładnąć w nagły i zupełnie nieprzewidywalny sposób. A zatem modlił się do nich wszystkich, personifikując je i nadając im imiona: błagał, aby mu były łaskawe. Zabiegając o wspaniały wystrój na zewnątrz, lecz czując się koszmarnie źle w samym sobie, przypominał w tym wszystkim niejako słynną efeską świątynię.

Ewangelia rzuciła w te mroki potężne światło i ukazała trudną prawdę o upadku, grzechu i konieczności nawrócenia. Uzupełnioną wszelako o Dobrą Nowinę niezbywalnej wielkości i godności człowieka, którego Bóg kocha pomimo wszystko aż tak, iż daje mu swego własnego Syna, uzdolniając go tym samym do nowego sposobu życia. A także Matkę, która w manierach niczym nie przypomina olimpijskiej bogini i do której można się ufnie zwracać niczym do własnej matki. Bo gdy greccy bogowie z dystansem traktowali zwykłych śmiertelników i zazdrośnie strzegli przed nimi swych prerogatyw, teraz Bóg Ewangelii staje się nam nieskończenie bliski i mówi do każdego z nas: nie jesteś już obcym i przechodniem, ale jesteś współobywatelem świętych i moim domownikiem (por. Ef 2,19).

Jacek Święcki

 

 

 

 

© 1996–2012 www.mateusz.pl