www.mateusz.pl/mt/js

TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ VII

Ludzkie pytania i boskie odpowiedzi

 

 

Zachodnie krańce Azji mniejszej na przełomie Igo i IIgo wieku były syte i spokojne: stanowiły cywilizacyjną ostoję imperium rzymskiego. Zaś dzięki swemu centralnemu położeniu we wschodnim basenie morza Śródziemnego, na styku kultury helleńskiej i bliskowschodniej, były miejscem spotkania wszelkiego rodzaju wierzeń i praktyk religijnych. W tysiącach świątyń celebrowano rozliczne kulty, które oscylowały pomiędzy celebracją wzniosłych ideałów, którymi żyła grecka kultura w swych najbardziej zachwycających aspektach, a dawaniem upustu najmroczniejszym stronom ludzkiej natury, takim jak pokusa rozwiązywania swych problemów za pomocą wróżb i magii, demoniczne fascynacje, folgowanie wszelkim skłonnościom ciała i metafizyczny strach przed przemijaniem. Świątynie te pełniły także funkcję banków, gdzie można było stosunkowo bezpiecznie składać wszelkie depozyty, a także miejsc azylu dla pewnych kategorii przestępców. Wszystko to zaś odbywało się w oprawie smukłych kolumn z finezyjnymi kapitelami, potężnych bram i portyków oraz wszechobecnych dzieł sztuki o mitologicznych motywach, którymi do dziś zachwycamy się przemierzając sale najsłynniejszych muzeów świata.

Nie sposób jest w pełni zrozumieć przesłania janowej Ewangelii, Listów – a już tym bardziej Apokalipsy – bez uprzedniemu przyjrzeniu się fenomenowi helleńskiej religijności. To ona przecież najpierw ukształtowała duchową wrażliwość świeżo nawróconych na chrześcijaństwo pogan – i zapewne nie tak łatwo było ją natychmiast zastąpić przywiązaniem do Chrystusa i Jego przykazań. Jan musiał jej zatem w swym przesłaniu przeciwstawić coś znacznie mocniejszego, aby przezwyciężyć jej przepotężny wpływ na umysły i serca.

A musiała to być religijność szczególnie atrakcyjna i trwała skoro nawet najwięksi greccy filozofowie nie potrafili się od niej całkowicie uwolnić, choć przecież dostrzegali znakomicie niemal wszystkie jej ograniczenia i sprzeczności. Skupiała się ona wokół wielkich świątyń wybudowanych ku czci powszechnie czczonych bóstw, takich właśnie jak efeski Artemizjon i samijski Herajon. Przyjrzyjmy się zatem także i innym wpływowym pogańskim miejscom kultu położonym wokół apokaliptycznych miast.

Jak Grecy czcili swych bogów?

Powierzchowny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że grecka religijność w sferze publicznej polegała na składaniu rytualnych ofiar, na organizowaniu wielodniowych świąt w trakcie których odbywały się uroczyste procesje, zawody sportowe oraz uczty o akcentach orgiastycznych, a także na przedstawieniach, gdzie śpiewano pochwalne peany ku czci bogów i przedstawiano ich dzieje w przemawiających do wyobraźni widzów dramatach scenicznych. Zaś w sferze prywatnej – na częstych modlitwach do bogów błagających ich o pomyślność, oraz na libacjach z wina, oliwy i mleka składanych im chętnie na domowych ołtarzykach.

Wiemy jednak, że była to religijność z jednej strony powszechna, z drugiej zaś lękliwa, zdystansowana i pełna różnorakich „tabu”. Jej zadaniem było chronić ludzi przed kaprysami Olimpu, a także zapewniać im jego przychylność przy realizacji ich własnych planów i zamiarów. Ważne było, aby stale pamiętać, że bogowie nigdy nie darowują człowiekowi jego pychy i nieumiarkowania, a już szczególnie wszelkich prób zrównywania śmiertelnych z nieśmiertelnymi w jakimkolwiek, choćby i najniewinniejszym aspekcie życia. Tak więc gdy mityczna królowa Niobe obraziła Leto, matkę Apollina i Afrodyty, przechwalając się, że ma więcej dzieci niż tamta, kara była natychmiastowa: Apollo zabił strzałami swego łuku wszystkich jej siedmiu synów, zaś Afrodyta wszystkie jej siedem córek. Samą zaś rozpaczającą Niobe bogowie przemienili w skałę.

Do dziś można ją oglądać na przedmieściach Manisy, to jest starożytnej Magnezji, położonej mniej więcej w połowie drogi między Izmirem (Smyrną) a Tiatyrą (Akhisar), dwoma miastami naszego apokaliptycznego szlaku... Skała jest już, co prawda, w nie najlepszym stanie, niemniej samo miejsce u stóp dzikich gór (obecnie w granicach parku narodowego) robi dalej spore wrażenie. Tuż obok tureccy włodarze miasta wybudowali niewielki amfiteatr, jakby stworzony po to, aby tu właśnie wystawiać tragedie Ajschylosa czy też Sofoklesa rozbrzmiewające lamentami Niobe. Pobliska tablica informacyjna skwapliwie wylicza wszystkie utwory literackie, jakie kiedykolwiek o niej napisano, nie zapominając przy tym nawet o mało znanym poza Polską poemacie Gałczyńskiego. Tak to właśnie jeden z najwymowniejszych symboli spadających na człowieka nieszczęść stał się, za sprawą zaradnych Turków, kolejną turystyczno-kulturową atrakcją...

Starożytni byli zatem przekonani, że z bogami trzeba postępować ostrożnie i z respektem, wykorzystując na swoją korzyść wszystko, co tylko da się od nich pozyskać. Zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że nieśmiertelni też czasem śmiertelnych do czegoś potrzebują – bo nawet najpotężniejsi władcy też nie mogą obyć się bez usług swoich poddanych – i że mogą się im niekiedy hojnie odwdzięczyć. Szukali u nich jednak znacznie więcej niż u ludzkich mocarzy, mianowicie znajomości niebiańskich sekretów, zdrowia a nawet nieśmiertelności.

Z pytaniem do Apollina

Każdy, kto choć tylko raz w życiu podejmował ważne i trudne decyzje wie, jak wielkie obciążenie psychiczne się z tym łączy. A już zwłaszcza wtedy, gdy każdy wybór wydaje się być zły i nie ma żadnego pomysłu, jak rozwiązać nie podlegający zwłoce problem. Dlatego też od niepamiętnych czasów ludzkości towarzyszą różnego rodzaju wyrocznie, których zadaniem jest zdjąć z bark podejmującego decyzję ciążące nań brzemię i wskazać – najczęściej pod osłoną jakiegoś boskiego autorytetu – to, co powinno się uczynić. Cokolwiek i jakkolwiek, ale jednak coś zrobić, aby przeciwdziałać kaprysom ślepego losu.

Najsłynniejsza starożytna wyrocznia działała od niepamiętnych czasów w Delfach, niemal w samym środku Grecji kontynentalnej. Stała tam świątynia Apollina, którą nazywano często „pępkiem ziemi”, gdyż, jak wierzono, tam właśnie spotkały się orły wypuszczone równocześnie przez bogów z dwóch przeciwległych krańców ziemi. Miejsce to oznaczono marmurowym stożkiem i tam także tajemnicza kapłanka, zwana Pytią, pod wpływem bliżej nieokreślonych środków odurzających udzielała nieskładnych odpowiedzi na wszelkie zadawane jej przez pielgrzymów pytania. Następnie kapłani ubierali te strzępki słów i zdań w kunsztowne heksametry i tak konstruowali odpowiedzi, aby nic jednoznacznego z nich nie wynikało. W ten sposób zawsze można było „w razie czego” i już po fakcie stwierdzić, że Apollo zapewne mówił to, ale ludzie zrozumieli, niestety, co innego.

Niekoniecznie jednak delficka wyrocznia polegała na cynicznym wykorzystywaniu ludzkiej naiwności. Gdy ateńczyk Temistokles usłyszał, że jego rodacy powinni schronić się przed Persami „za drewnianymi murami”, zastanawiał się nad tym długo – i w końcu podjął jakże słuszną decyzję o budowie okrętów, które zadały wrogowi wielką klęskę pod Salaminą (w 480 r. pne.). Zaś Heraklit z Efezu uznał, że wyrocznia delfickiego boga ani niczego nie mówi, ani niczego nie skrywa, lecz oznacza. Mówiąc to bardziej współczesnym językiem: za nikogo nie decyduje, ale inspiruje przekazując intrygujący znak. Dodajmy jeszcze, iż delficcy kapłani na ogół starali się dawać pielgrzymom rady zmierzające do przebudzenia w nich głosu sumienia. Było to zwłaszcza ważne w przypadku, gdy do wyroczni przychodzili wszelkiego rodzaju przestępcy z zapytaniem, jak mają się oczyścić ze swoich win. Z tego to właśnie powodu Delfy cieszyły się wśród starożytnych aż tak wielkim poważaniem.

Do Didymy po znajomość samego siebie

Niezwykle podobna do delfickiej wyrocznia funkcjonowała także w Azji Mniejszej, w położonym o 15 km na południe od Miletu sanktuarium Apollina w Didymie. Z tą wszakże różnicą, że o ile w Delfach nie ma dziś zbyt wiele do oglądania (poza wspaniałym muzeum, gdzie prezentuje się wyrwane ziemi skarby archeologiczne), to w Didymie widzimy jeszcze niemal całą bryłę świątyni z zachowanymi ścianami, kolumnami i niezwykłymi ozdobami. Była to potężna budowla o wymiarach 109 na 51 metrów otoczona stu dwudziestoma kolumnami. Co ciekawe, nigdy nie została dokończona, a jej głównej części nigdy nie pokrył dach. Milet nie był bowiem w stanie sfinansować aż tylu prac i to pomimo hojnego wsparcia rzymskich cesarzy zwłaszcza z przełomu Igo i IIgo wieku ne. – akurat w czasie, gdy w Efezie przebywał św. Jan.

Wyrocznię założył ponoć natchniony bezpośrednio przez Apollina pasterz Branchos przybyły z Delf; w rzeczywistości jeszcze przed pojawieniem się Greków miejscowa ludność oddawała tam boską cześć słońcu. Wiemy także, że już od VIIgo wieku pne. po radę do wyroczni udawali się królowie całego Bliskiego Wschodu, nie wykluczając egipskich faraonów. Potem ku czci Apollina odbywały się dodatkowo także wielkie igrzyska sportowe na dobudowanym w pobliżu stadionie. W czasach bizantyjskich niedokończona pogańska świątynia stała się kościołem, zaś wierni porzucili ją dopiero po tureckim podboju w XIVtym wieku, gdy nikt już nie był jej w stanie odbudować po kolejnych trzęsieniach ziemi.

Dziś didymska świątynia sprawia na podróżniku dość szczególne wrażenie: wzbudza zarówno podziw jak też, niespodziewanie, szczyptę grozy. Monumentalna, choć miejscami mocno już zrujnowana, otoczona ogromnymi kolumnami o kapitelach w stylu jońskim, kryje w swym wnętrzu spory dziedziniec, gdzie stał ongiś ołtarz ofiarny. Wszędzie wokół widoczne są stosunkowo dobrze zachowane podobizny prężących się do skoku lwów, smokopodobnych gryfów oraz twarze Meduzy, mitycznego potwora, na którego widok patrzący nań ludzie kamienieli. Wydaje się, że posługujący w świątyni kapłani dobrze wiedzieli, że wyrocznia jest takim oto osobliwym miejscem, w którym człowiek konfrontuje własne wyobrażenia z rzeczywistością, to zaś zawsze jest przykre, a niekiedy też groźne.

Dziś możemy sobie jedynie wyobrazić ów tłum zagubionych ludzi szukających jakiegoś światła, jakiejś rady, jakiegoś wyjścia z trudnej czy wręcz beznadziejnej sytuacji. Ludzi wszelkich stanów, pochodzenia i majętności, którzy ryzykowali niekiedy dalekie podróże i przynosili często bardzo cenne dary ofiarne. Nie przychodzili po to, aby zaskarbić sobie łaski jakiegoś potężnego bóstwa, bo to mogła załatwić przecież zwykła ofiara w jego świątyni. Wiedzieli, że tu otrzymają coś więcej: znajomość tego, co wynika ze stojącej ponad bogami Konieczności, którą zna jedynie boski Apollo i który może dać ją poznać swoim wieszczkom. Ci zaś starali się udzielać takich odpowiedzi, które by nie przypominały ani wróżby, ani wyroku, ale które by pomogły pytającym wejść w samych siebie, realistycznie spojrzeć na swoje życie i zewnętrzne okoliczności – i podjąć właściwą decyzję.

Nie na darmo pierwsi greccy mędrcy, posługujący się chętnie krótkimi sentencjami, mawiali „Poznaj samego siebie” (gr. Gnothi seauton). Bo jeśli tylko naprawdę wiemy kim jesteśmy i do czego w życiu powinniśmy dążyć – zgodnie z wyrokiem nieodmiennej Konieczności – to wszelkie wybory, które kiedykolwiek będziemy musieli podejmować, staną się oczywiste i nie trzeba będzie ich szukać w szklanej kuli czy też w układach gwiazd i planet. Dlatego właśnie Sokrates uważał, że największą ludzką ułomnością jest brak owej wiedzy. Epitet zaś, jeden z wielkich stoickich myślicieli tylko o 50 lat młodszy od św. Jana, twierdził wręcz, że do wyroczni należy udawać się tylko wtedy, gdy wszelkie inne możliwości poznania tego co słuszne, prawdziwe i godne zawiodły. Bo jeśli na przykład wiemy, że obrona ojczyzny jest czymś dobrym, to nie należy szukać potwierdzenia tej decyzji w przepowiedni, która mogłaby wskazać na jakieś przyszłe nieszczęście i tym samym zniechęcić do spełnienia powinności. Dodaje przy tym, że wyrocznia w Delfach bez ogródek potępiła pielgrzyma, który, przerażony złowróżbnymi znakami, nie udzielił był pomocy przyjacielowi w potrzebie.

Jeśli chcesz poznawać siebie – poznaj Jezusa

Ewangelia całkowicie zmieniła perspektywę odwiecznych ludzkich dylematów związanych z dokonywaniem wyborów. Postawiła bowiem w centrum postać Chrystusa jako Nowego Adama, jako początku nowego rodzaju ludzkości. A jeśli to On właśnie jest celem i wzorem dla każdego człowieka i jeśli tylko w Nim człowiek może samego siebie zrozumieć, to staje się oczywiste, że odtąd każda dobra decyzja musi w jakiś sposób wynikać z poznania Syna Bożego. Dlatego właśnie św. Jan pisze:

Syn Boży przyszedł i obdarzył nas zdolnością umysłu, abyśmy poznawali Prawdziwego – tak że jesteśmy [rzeczywiście] w Prawdziwym, w Jego Synu Jezusie Chrystusie, który jest prawdziwym Bogiem i życiem wiecznym. (1J 5,20)

a także:

Nie potrzebujecie pouczenia od nikogo, ponieważ Jego namaszczenie poucza was o wszystkim. (1J 2,27b)

Poznanie zaś Jezusa możliwe jest przede wszystkim poprzez Słowo Boże. Jak to słusznie zauważyli Ojcowie Kościoła, nieznajomość Pisma jest po prostu Jego nieznajomością. Nie musimy się zatem udawać do wyroczni w Delfach czy też w Didymie, aby otrzymać spisane heksametrem odpowiedzi na trudne pytania, jakie sobie zadajemy. Wystarczy niekiedy otworzyć karty Biblii i zagłębić się z medytację Słowa przez około pół godziny. Czynić to można w bardzo różny sposób: wybierając czytania z liturgii dnia albo też czytając Pismo według jakiegoś planu. Otwieranie Biblii na chybił-trafił nie jest na dłuższą metę wskazane, gdyż trudno jest w ten sposób systematycznie poznawać Słowo Boże. Ponadto może wiązać się z pokusą wróżenia z Biblii – przewrotnej praktyki, która była znana już na początku chrześcijaństwa pod nazwą „świętych losów” (łac. sortes sacrae) i którą potępiały kolejne synody biskupów w kolejnych krajach. Nie można bowiem podchodzić do Słowa Bożego jak do wyroczni, która odsłania Konieczność; jest ono bowiem Głosem Tego, który powołuje i wzywa każdego z nas do wyjścia ze stanu upadku i wejścia do stanu chwały objawionej w Chrystusie zgodnie ze świadectwem św. Jana:

I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy (J 1,14b)

Zauważmy także, iż poznawanie samego siebie bez Chrystusa jest ryzykownym przedsięwzięciem, gdyż wtedy odkrywamy przepaść własnego upadku bez perspektywy podniesienia się z niego. Śmiałek, zapuszczający się w jej głębie w końcu dostrzeże potworną Meduzę nieuporządkowanych żądz i pychy, na widok której może dosłownie skamienieć. Mity greckie mówią, że zabił ją Tezeusz unikając jej wzroku i korzystając przy tym z pomocy bogini Ateny. My zaś wiemy, że może to uczynić tylko Chrystus, który zniszczył na Krzyżu dawnego człowieka i w swym Zmartwychwstaniu stworzył nowego (por. Rz 6,3-7).

Przed nieco innym aspektem samego siebie przestrzega nas historia skamieniałej Niobe, która samą siebie doprowadziła do nieszczęścia chcąc zbyt szybko osiągnąć wielkość, do której dąży spontanicznie każdy człowiek. Gdy bowiem udaje się nam osiągnąć wszystko to, o czym spontanicznie marzymy, a potem wynosimy się z tym, jakby tu chodziło o jakąś „apoteozę”, okazuje się, że prawdziwe spełnienie jest gdzie indziej, zaś osiągnięte dobra okazują się niekiedy prawdziwym przekleństwem. Przestrzega nas także przed tym biblijny Mędrzec, odgrywający przed nami dramat króla Salomona, który to osiągnął właściwie wszystko, na czym człowiekowi w życiu zależy, ale sam skończył źle:

Znienawidziłem też wszelki swój dorobek, jaki nabyłem z trudem pod słońcem (Koh 2,18a)

…bo wszystko to jest ułudą i pogonią za wiatrem (Koh 2,11b)

Poznawanie zaś siebie poprzez Chrystusa prowadzi do pełnego pokoju optymizmu i paradoksalnego odzyskania pewności siebie pomimo tak licznych słabości, jakimi wciąż jeszcze jesteśmy obarczeni. Bo przecież ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny (2Kor 12,10b)wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4,13).

Jacek Święcki

 

 

 

 

© 1996–2012 www.mateusz.pl