www.mateusz.pl/mt/js

TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ XVII

Na rozstaju dróg

 

 

Począwszy od Pergamonu nasz szlak, aż dotąd skierowany na północ, skręca gwałtownie na południowy wschód i nie zmieni swego kierunku aż do Laodycei. Pierwszym miastem do jakiego na nim docieramy jest Akhisar (tur. Biała Twierdza, Białogród) znany w starożytności jako Tiatyra. To tam właśnie, według relacji apokaliptycznego listu, miała działać fałszywa prorokini, która próbowała podstępnie wciągnąć tamtejszych chrześcijan w bałwochwalcze kulty. Specyficzna atmosfera miejsca pozwala nam zrozumieć aktualność niezwykle stanowczego ostrzeżenia Jezusa zapowiadającego jej rychły koniec.

Handel, purpura, prorokini i szachy

Początki Tiatyry sięgają początków trzeciego tysiąclecia pne. Jej dzieje zdominowało położenie na przecięciu dwóch ważnych szlaków handlowych: jeden z nich prowadził z Efezu nad morze Czarne, drugi zaś z cieśniny Dardanele (a więc ze słynnej Troi) w stronę Hierapolis i dalej do śródziemnomorskiego portu Perge (por. Dz 13,13). Z tego właśnie powodu rozkwitały tam także wszelkiego rodzaju rzemiosła; najbardziej zaś znanym produktem miasta była słynna purpura. Warto też wiedzieć, że Tiatyra długi czas leżała na obszarze zamieszkiwanym przez niegrecką ludność o zupełniej odmiennych od homeryckich tradycjach religijnych. Ze skąpych źródeł wiadomo jedynie, że czczono tam głównie boga słońca, zaś w jednej z lokalnych świątyń urzędowała prorokini. Była ona ponoć równie poważana jak delficka Pytia i udawano się do niej jak do wyroczni.

Kształt grecki nadał Tiatyrze dopiero Seleukos Nikator, pierwszy król wielkiej bliskowschodniej monarchii powstałej po śmierci Aleksandra Macedońskiego ze stolicą w Antiochii. Nazwa miasta pochodzi przypuszczalnie z języka lidyjskiego, ale legenda odtąd głosi, że to właśnie Seleukos nadał mu takie imię po narodzinach córki (gr. thygater, córka podobne jest do Thyateira, Tiatyra). Największy rozkwit przedsiębiorczego grodu przypadł na początek IIIgo wieku ne podczas rządów cesarza Karakalli, gdy ten uczynił go ważnym ośrodkiem administracyjnym. Potem już nic specjalnego się tu nie działo: w miarę jak słabło cesarstwo bizantyjskie miasto przechodziło nieustannie z rąk do rąk, aż wreszcie na początku XIVgo wieku opanowali je na stałe Turcy. Po katastrofalnej klęsce Grecji w wojnie z Turcją w 1922 roku ewakuowała się stamtąd praktycznie cała ludność chrześcijańska. Dziś jest to prężne stutysięczne miasto, które żyje głównie z tytoniu, ale znane jest także ze swej namiętności do… gry w szachy.

Akhisar leży na zupełnie płaskim terenie, niemniej tuż obok wznosi się całkiem spore wzgórze, na którym stał ongiś akropol. Starożytne pozostałości spoczywają niemal całkowicie pod współczesną zabudową. Jedynie w centrum miasta, na obszarze dawnego cmentarza, dokopano się na początku lat 70tych XX wieku znaczących pozostałości rzymskiej agory z bazyliką i portykami. Nie umywają się jednak one żadną miarą do agory w Smyrnie. Wokół wykopalisk odpoczywający na ławeczkach pod drzewami tubylcy przyglądają się ciekawie rzadkim przybyszom, na ogół pasjonatom archeologii lub Apokalipsy. Panuje cudowny luz. W pobliskiej restauracyjce ceny są co najmniej dwa razy tańsze w porównaniu z wybrzeżem morza Egejskiego, zaś obsługa nie włada żadnym innym językiem poza tureckim. Nagle uświadamiamy sobie, że oto znaleźliśmy się w zupełnie nieturystycznej strefie. Hura!

Międzyreligijny dialog w kościele-meczecie

Pozostałości agory nie są bynajmniej jedyną pozostałością dawnej Tiatyry. Pielgrzymów powinien znacznie bardziej zainteresować starożytny kościół w XIVtym wieku przekształcony w meczet i obecnie zwany Wielkim (tur. Ulucami wymawiane uludżami). Warto wiedzieć, że nazwa ta bynajmniej nie oznacza tego, że świątynia jest wielka w sensie wymiarów, ale że jest dawna i że cieszy się prestiżem. I choć jest on teraz położony poza ścisłym centrum miasta, drogowskazy prowadzą doń bezbłędnie.

Najpierw dojeżdżamy do placyku, gdzie naszą uwagę zwraca ottomański hamam, cudownie zachowana łaźnia turecka z XVIIgo wieku. Gdy tak się jej uważnie przyglądamy, nagle pojawia się młody sympatyczny właściciel i proponuje nam wizytę wnętrz. Oprowadza nas wszędzie, opowiada wszystko o tureckim rytuale kąpielowym, a potem zaprasza do ogródka i pokazuje albumy wraz z intrygującymi publikacjami archeologicznymi traktującymi o Akhisar. Nie chce przy tym od nas zupełnie nic, poza naszymi e-mailowymi namiarami. Czuje się, że jest po prostu dumny ze swego zabytkowego budynku i ze swego miasta.

Wielki Meczet – w gruncie rzeczy niezbyt wielki – położony jest jakieś dwieście metrów obok hammamu. Wchodzimy na dziedziniec i od razy zauważamy prosty ołtarz o starożytnym wyglądzie, obecnie zdający się pełnić rolę muzealnego rekwizytu. Tuż obok znajduje się niewielki muzułmański cmentarz z pięknymi nagrobkami. Ale wnętrze meczetu jest niestety zamknięte. Wreszcie zauważa nas jakiś tradycyjnie ubrany mężczyzna, być może tutejszy dozorca. Łamaną angielszczyzną wyjaśnia, że musimy jeszcze poczekać trzy kwadranse, zanim rozpocznie się modlitwa. Wzdychamy ciężko i postanawiamy jednak czekać. Okazuje się, że nasza determinacja nie była daremna. Już po pięciu minutach podchodzi do nas troje mężczyzn, którzy zapraszają nas do środka. Jeden z nich całkiem dobrze mówi po angielsku. Inny to miejscowy mufti. Pewnikiem nasi aniołowie stróżowie ich do nas przyprowadzili!

Zdejmujemy buty i wchodzimy do środka. Wewnątrz znajdujemy stosunkowo proste wnętrze ozdobione jednak kilkoma pięknymi elementami. Mufti tłumaczy nam, że ongiś było to bardzo ważne miejsce kultu, ponieważ zdobią go późnoantyczne kolumny sprowadzone aż z Sycylii. I rzeczywiście są one dość niezwykłe, filigranowe, z podwójnymi trzonami złączonymi przeplotem i z koronkowymi głowicami, na których w znacznie późniejszych czasach umieszczono sięgające belki sklepienia eleganckie wsporniki. Rzuca się też w oczy piękny zabytkowy zegar z wypisanymi wokół tarczy cytatami z Koranu i marmurowy mihrab wskazujący kierunek Mekki. Pod kolumnami wyłożone są modlitewne paciorki przypominające nasze różańce: na nich to muzułmanie wielokrotnie wypowiadają ze czcią imię Allacha. Udziela się wyraźnie trudny do określenia sakralny nastrój.

Mufti pyta nas, skąd jesteśmy, a potem mnie osobiście, czy wiem, że to miejsce jest wymienione w Apokalipsie. Potwierdzam, że wiem. Mufti dopytuje się dalej, jak dobrze znam Biblię i czy nie jestem może misjonarzem. W tym momencie nie wiem jeszcze, że w ustach muzułmańskiego duchownego jest to bardzo negatywne określenie kogoś, kto podstępnie przekabaca wyznawców islamu na fundamentalistyczny protestantyzm. Odpowiadam zatem zgodnie z prawdą, że choć Biblię znam dobrze to misjonarzem nie jestem. Przyjechaliśmy tu dlatego, że interesują nas miejsca biblijne i chcielibyśmy się wczuć w ich atmosferę. A sami wykonujemy zupełnie świeckie zawody. Mufti wyraźnie się uspokaja i pyta mnie jeszcze, czy wiem, że w Ewangelii zostało zapowiedziane przyjście Mahometa. Totalne zaskoczenie. Co takiego?

W tymże momencie przypominam sobie niewielki meczet w Nikozji na Cyprze, który odwiedzałem parę lat wcześniej. W podzielonym mieście, gdzie konflikt grecko-turecki jest widoczny nieomal na każdym kroku. W niewielkiej gablocie miejscowi muzułmanie zgromadzili „niepodważalne” dowody prawdziwości islamu. Jednym z nich był właśnie cytat z Ewangelii jakoby zapowiadający przyjście Mahometa:

Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz [jeszcze] znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. (J 1,12-13)

Zapamiętałem towarzyszące temu odkryciu poczucie szoku i niedowierzania przemieszane z rozbawieniem. A jednak w kontekście rozmowy w akhisarskim meczecie doświadczenie to nagle nabrało głębokiego sensu. Odpowiadam zatem niemal natychmiast: „Tak, znam ten fragment Ewangelii, ale oryginalny grecki tekst nie pozwala na tak jednoznaczną interpretację jak jego arabska wersja”. Na to mufti zamyśla się i nieoczekiwanie mówi: „Niech cię Bóg błogosławi i wszystkich tych, którzy z tobą przybyli”. Ja dorzucam na to, że to dla nas prawdziwy zaszczyt przebywać w tak wspaniałym domu modlitwy. Atmosfera rozładowuje się zupełnie, robi się nawet serdeczna. Żegnamy się jak prawdziwi przyjaciele.

Czy Jezus rzeczywiście przepowiedział przyjście Mahometa?

A jednak muzułmański argument może nam jeszcze długo nie dawać spokoju. Cóż to za przedziwny pomysł, aby utożsamiać Mahometa z Duchem Świętym? Aby rozwikłać tę zagadkę, należy sięgnąć bezpośrednio do Koranu. Czytamy w nim:

To jest objawienie Pana światów! Z nim zszedł Duch wierny na twoje serce [Mahomecie], abyś był w liczbie ostrzegających [przed sądem Bożym]. W języku arabskim, jasnym. Zaprawdę, to jest w Pismach dawnych przodków [tzn. Torze i Ewangelii]! Czy to nie było dla nich znakiem, że wiedzą to uczeni synów Izraela? (sura 26,192-197)

On [Bóg] – wyniosły stopniami; On – władca tronu. On rzuca Ducha, zgodnie ze Swoim nakazem, na kogo chce spośród Swoich sług, aby ostrzec o Dniu Spotkania [tj. Sądzie Ostatecznym i powstaniu z martwych]. (sura 40,15)

Powiedz: „Zesłał go [Koran] święty Duch od twego Pana, z całą prawdą, aby utwierdzić tych, którzy uwierzyli, i jako drogę prostą oraz radosną wieść dla muzułmanów.” (sura 16,102)

Wynika stąd, że Koran bynajmniej nie uważa Mahometa za Ducha Świętego. Podkreśla jednak, że każde zesłanie Ducha Świętego jest jednoznaczne z powołaniem nowego Proroka i wyposażeniem go w Bożą moc dla głoszenia prawdy. Dotyczyło to wszystkich proroków dawnych czasów, w tym także Jezusa i jego matki Miriam. A jednak ostatnie zesłanie owocujące posłannictwem Mahometa było inne, bo to on właśnie doprowadził do całej prawdy rodzaj ludzki, czego nawet Jezus nie mógł uczynić. A ponieważ prawda ta została teraz wypowiedziana po arabsku, tym samym zarówno żydzi jak i chrześcijanie utracili swe dawne pierwszeństwo, bo ich Objawienie zostało zapisane w innych językach, niekiedy nawet nieużywanych i powszechnie niezrozumiałych, takich jak hebrajski. W pewnym sensie tak jak Jezus zastąpił Torę Ewangelią, tak teraz Mahomet – z bardzo podobnych racji! – zastępuje Ewangelię Koranem. Ten zaś jest właśnie ową „całą prawdą” o jakiej mówi Jezus!

Cóż my na to wszystko możemy odpowiedzieć? Pokazać, że to wielkie nieporozumienie polegające na wyrwaniu z kontekstu całej wypowiedzi Jezusa? I że wtedy całe opowiadanie o Zesłaniu Ducha Świętego z Dziejów Apostolskich traci wszelki sens? Przypomnieć, że Kościół nigdy tak tego fragmentu Ewangelii nie rozumiał? Niestety wszelka dyskusja z wyznawcami islamu jest tu niemożliwa: skoro Koran tak to właśnie interpretuje, trzeba tak właśnie wierzyć – i kropka. Nie ma miejsca na żadną „krytyczną analizę” tekstu. My zaś możemy sobie przy tej okazji przypomnieć słowa Jezusa ostrzegające nas przed fałszywymi mesjaszami:

Wtedy jeśliby wam kto powiedział: „Oto tu jest Mesjasz” albo: „Tam”, nie wierzcie! Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i działać będą wielkie znaki i cuda, by w błąd wprowadzić, jeśli to możliwe, także wybranych. Oto wam przepowiedziałem. Jeśli więc wam powiedzą: „Oto jest na pustyni”, nie chodźcie tam!; „Oto wewnątrz domu”, nie wierzcie! (Mt 24,23-26)

Zaś Umiłowany uczeń dodaje:

Każdy zaś duch, który nie wyznaje Jezusa, nie jest z Boga; i to jest duch Antychrysta, który – jak słyszeliście – nadchodzi i już teraz przebywa na świecie. (1J 4,3)

Przy czym grecki przedrostek „anti” nie zawsze oznacza „tego kto/to co się sprzeciwia”, ale niekiedy także „kogoś/coś, co zastępuje, co jest dane w zamian za kogoś/coś”. Na przykład to, że nowszy prorok Mahomet miałby być dany w zamian za dawniejszego proroka Jezusa.

Czy Rzym na pewno przyjął chrześcijaństwo?

Czy jednak argumenty dotyczące wyższości Mahometa nad Jezusem można spokojnie odrzucić i uznać za kompletnie chybione? Dziś jest nam może stosunkowo ławo to stwierdzić, gdy widzimy ogromną przewagę cywilizacji zainspirowanych chrześcijaństwem nad cywilizacjami zainspirowanymi islamem: wszystkie owe odkrycia, wynalazki, reformy polityczne i społeczne, które przyczyniły się do przezwyciężenia tak wielu dyskryminacji i osiągnięcia przez całe narody realnego dobrobytu. Ale to nastąpiło dopiero począwszy od XVIIgo wieku. Przedtem wydawało się, że to właśnie muzułmanie górują tym wszystkim nad chrześcijanami. W średniowieczu ich uniwersytety stały na bardzo wysokim poziomie, zaś system społeczno-polityczny wydawał się być bardziej sprawiedliwy i wydajny. Nie na darmo wielki francuski myśliciel Monteskiusz pisał w połowie XVIII wieku:

Nadmierne podatki były przyczyną tej osobliwej łatwości, z jaką Mahometanie dokonali swoich zdobyczy. W miejsce znoszenia nieustannych udręczeń, jakie wymyśliła chciwość cesarzy [bizantyjskich], ludy spotkały się z daniną prostą, łatwą do płacenia i do ściągania [tj. dziesięciną]; byli szczęśliwsi z podlegania barbarzyńcom niż do cna zepsutemu rządowi, pod którym cierpiały wszelkie uciążliwości wolności, której to [tak naprawdę] nie mieli, [bo charakteryzowały ją] wszystkie okropności obecnej niewoli. (O Duchu Praw XIII,16)

Także w dziedzinie religijnej islam wprowadził ogromne uproszczenia, które wydawały się wygrywać z komplikacjami wprowadzonymi przez chrześcijańskie przykazania i dogmaty. Zbawienie zaczęło zależeć odtąd jedynie od trzymania się pięciu „filarów” nowej wiary: uznanie i wyznanie jedynego Boga oraz Mahometa jako jego Proroka, pięciokrotna modlitwa w ciągu doby, post w miesiącu ramadan, jałmużna na rzecz ubogich i pielgrzymka do Mekki przynajmniej raz w życiu. Było to co prawda zbawienie polegające na wprowadzeniu do „ogrodu rozkoszy” – przypominającego do złudzenia nasze pięciogwiezdne hotele nad ciepłymi morzami – a nie zbawienie polegające na upodobnieniu do Jezusa i włączeniu w życie samego Boga. Mniejsza jednak o takie szczegóły: w chwili, gdy sami chrześcijanie zaczęli w pewnym momencie widzieć w zbawieniu głównie negatywne „wybawienie od piekła”, nie zaś pozytywne wypełnienie najskrytszych pragnień serca, tego rodzaju uściślenia nie mogły już sprawiać na nich większego wrażenia.

Na próżno jeden z ostatnich cesarzy bizantyjskich pod koniec XIV wieku próbował tak oto polemizować z nową wiarą eksponując jej irracjonalny i represyjny charakter:

Pokaż mi zatem to, co Mahomet przyniósł nowego, a znajdziesz tam jedynie rzeczy złe i nieludzkie, takie jak jego wskazówka, aby rozpowszechniać za pomocą miecza wiarę, którą głosił. […] Bóg nie ma upodobania we krwi ani też w działaniu niezgodnym z porządkiem rozumu, bo to jest sprzeczne z Jego naturą. Wiara jest owocem duszy, a nie ciała. Kto więc chce przyprowadzić kogoś do wiary, potrzebuje umiejętności przemawiania i rozumowania, a nie zadawania gwałtu i zastraszania. Aby przekonać rozumną duszę nie potrzeba ani [zbrojnego] ramienia ani narzędzi służących do zadawania uderzeń ani też żadnych innych środków, za pomocą których można by grozić komuś śmiercią. (cesarz Manuel Paleolog II, Dialogi z Persami, 1397)

 

Słysząc to niejeden z nas mógłby dosłownie spaść z krzesła. Gdybyż to pisał obywatel jakiegoś wolnego kraju, w którym panuje rzeczywista tolerancja religijna, a z innowiercami dyskutuje się jedynie za pomocą znaczących argumentów (takim krajem była na przykład Polska z przełomu XVI i XVII wieku)! Ale pisze to władca państwa, które to jednym dekretem nakazywało wierzyć w nowe dogmaty (takie jak zakaz czci wobec wizerunków Chrystusa, aniołów i świętych), aby po dziesięcioleciach krwawych wojen domowych zupełnie zmienić zdanie! Czy ktoś taki może być wiarygodny, gdy mówi o debacie i używaniu rozumu w sporach religijnych? Z drugiej zaś strony oskarżanie Mahometa o przemoc zupełnie nie bierze pod uwagę faktu, że był on przecież wielkim prawodawcą, który uporządkował życie społeczne ludów arabskich w niebywale skuteczny sposób – i tym to właśnie zdobył tak wielką popularność, nie zaś mieczem. Zaś ekspansja islamu wzięła się z przekonania, że teraz to właśnie muzułmanie wprowadzają w życie sprawiedliwe boskie prawa, których pożytek powinien być oczywisty dla każdego człowieka dobrej woli. Jeśli zaś ktoś się im sprzeciwia, znaczy to, że sam jest zły i przewrotny, za co musi ponieść karę.

Z wyznawcami tego rodzaju religii nie jest zatem możliwy żaden dialog oparty na racjonalnych przesłankach. Wielu chrześcijan zginęło próbując przekonać muzułmanów do Chrystusa jedynie za pomocą logiki i rozumu. Jedynym, który uzyskał u nich względny sukces był św. Franciszek z Asyżu: tak zaimponował sułtanowi swoją postawą, iż jego zakon otrzymał przywilej działalności na terenach opanowanych przez Turków. Bo cóż z tego, że chrześcijaństwo jest „w zasadzie” religią miłości, skoro w Bizancjum tak trudno to było zauważyć? Jedynymi świętymi, których można tam było spotkać byli bowiem samotni mnisi i asceci, o których to nawet Koran wyraża się bardzo dobrze:

I z pewnością się przekonasz, że najbliżsi, przez swoją przyjaźń, tym, którzy uwierzyli, są ci, którzy mówią: „My jesteśmy chrześcijanami!” Tak jest, albowiem są wśród nich księża i mnisi i oni nie wbijają się w pychę. (sura 5,24)

Tymczasem całe życie społeczne owych „wschodnich Rzymian” toczyło się według dawnych pogańskich wzorców i było jedynie pokryte lukrem chrześcijańskiego kultu oraz pozorów ewangelicznej moralności.

Rzym przyjął bowiem chrześcijaństwo jako państwową religię gdy jego elity polityczne zorientowały się, że kult pogański nie jest w stanie uchronić wielkiego imperium przed upadkiem. I owszem, postanowiły wtedy spróbować czegoś innego, aby utrzymać bodaj przez kilka następnych wieków coś, co na dłuższą metę i tak było nie do utrzymania. Św. Augustyn w swym przenikliwym komentarzu o przyczynach wielkości i upadku Rzymu (por. Państwo Boże V,12) zauważa, że była to społeczność, której sensem istnienia było wrodzone poczucie wolności, żądza dominacji oraz pragnienie sławy i wielkości. Bożki te były tak silne, że zdominowały wszelkie inne naturalne ludzkie słabości, takie jak żądza posiadania, dążenie do rozkoszy i wygód czy też powszechne w śródziemnomorskim klimacie lenistwo; przyczyniło się to niewątpliwie do wielkich sukcesów Rzymian w aspekcie podbojów, osiągnięć cywilizacyjnych i renomy. Gdy jednak teraz owe bożki wydają się być bezsilne w obliczu barbarzyńskich najazdów, czy Chrystus zechce je wesprzeć, aby uratować imperium Romanum? Z pewnością nie!

Dałem jej czas, by się mogła nawrócić (Ap 2,21)

Po tej dygresji powróćmy raz jeszcze do Tiatyry i do problemów wspomnianej w apokaliptycznym liście gminy chrześcijańskiej (por. Ap 2,18-29). U jej początków stała kobieta, Lidia, sprzedawczyni purpury, której Pan otworzył serce, tak że uważnie słuchała słów Pawła i została ochrzczona (Dz 16,14b-15a). Teraz zaś niszczy ją inna kobieta, która oddała swój dar prorocki na służbę bożkom. Dla nas stają się one jakby obrazami dwóch rodzajów kościelnych wspólnot: Oblubienicy wsłuchującej się uważnie w głos swego Oblubieńca (por. Łk 10,39) oraz Wielkiej Nierządnicy oddającej się Bestii i proklamującej jej królestwo (por. Ap 17,3-6). Zapominającej o Chrystusie i głoszącej w dziesiątkach rozmaitych wewnątrzchrześcijańskich herezji trwających niekiedy całe wieki – zwanych cezaro-papizmami, jansenizmami, modernizmami i innymi „izmami” – boskość władzy politycznej, moralnej pseudodoskonałości czy też rozumu i woli wyzwolonych z więzi sumienia. Lecz której miłosierny Jezus daje jednak czas, aby mogła doń powrócić.

Medytując treść listu pytamy, być może z niepokojem: Jaką drogę wybiorą chrześcijanie z Tiatyry, miasta na rozstaju dróg? Czy posłuchają głosu Mądrości, która

Na najwyższym szczycie, przy drodze, na rozstaju zasiada,

przy bramach, u wejścia do miasta, w przejściach głos swój podnosi:

Odzywam się do was, mężowie, wzywam was, synowie ludzcy,

prostacy – mądrości się uczcie, nierozumni – nabierzcie rozsądku! (Prz 8,2-5)

czy też może pójdą za głosem Głupoty, która

Przy bramie swego domu usiadła, na tronie, na wyżynach w mieście,

by wołać na przechodzących drogą, na tych, co prosto idą swymi ścieżkami.

«Niech zboczy tu niedoświadczony» – odzywa się do tego, komu brak mądrości (Prz 9,14-16)

A jaką drogę wybierzemy my, chrześcijanie początku trzeciego tysiąclecia?

Jacek Święcki

 

 

 

 

© 1996–2013 www.mateusz.pl