Jezus żyje!

18 KWIETNIA 2001, ŚRODA WIELKANOCNA

 

 

O, nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia...
Łk 24, 13-35

Biedni Apostołowie, tak surowo potraktowani przez jakiegoś przybysza, który nie wiadomo skąd się wziął i dokąd zdąża. Czy są oni czemuś winni. Przecież na własne oczy widzieli, jak Jezus umierał, został złożony do grobu. A teraz mówią im, że On żyje. Jak to możliwe? Jezus miał co prawda moc wskrzeszania umarłych, ale czy tej mocy wystarczyłoby Mu, by samemu powstać z martwych? Chyba nie, bo gdyby tak było, nie dopuściłby do swej śmierci, a może nawet zszedłby z krzyża.

Nie dziwię się Apostołom. Moje serce też nie jest skore do wierzenia. Dopóki nie dotknę – nie uwierzę...

Ze świąt wracałem trochę zawiedziony. Liczyłem, że jednak Bóg da mi odpowiedź na mój problem, a tu nic. Pociąg ekspresowy z Poznania do Warszawy mknął cichutko, na nieboskłonie leniwie zachodziło kwietniowe słońce. To był Poniedziałek Wielkanocny. Kiedy byłem tak wpatrzony w to zachodzące słońce nagle stanął mi przed oczyma mój wybór i w duszy poczułem wielką radość, wręcz szczęście, które całkowicie mną zawładnęło. Oto teraz nagle „dowiedziałem się” tego, co od dawna wiedziałem, a przed czym uciekałem. To było coś niesamowitego, bowiem Bóg pozwolił na to, bym mego wyboru dokonywał wszystkimi „sposobami”, które Św. Ignacy opisał. Ten trzeci był z nich najpiękniejszy, kiedy Bóg sam przyszedł do mojej duszy tak, iż nie miałem żadnych wątpliwości.

Z tą wielką radością wróciłem do Warszawy. Na drugi dzień po przyjeździe miałem „zarezerwowane” łóżko w szpitalu, z uwagi na ostre zapalenie oka, które zaczęło się przed świętami. Czas leczenia był czasem głębokiej relacji z Jezusem i codziennego potwierdzania mojego wyboru. Potraktowałem to jako moje rekolekcje. Nie widziałem już żadnych trudności z pożegnaniem się z pracą, znajomymi, powiadomieniem o mej decyzji rodziny... To było na drugim planie, Bóg zajął pierwsze miejsce i to bardzo radykalnie.

Wiedziałem, że teraz zaczynam zupełnie nowy rozdział w moim życiu. Chciałem, by Bóg całkowicie mną kierował, chciałem być Mu poddany bez reszty. W tych moich szczerych chęciach zapomniałem o jednym – moich ludzkich uwarunkowaniach. Byłem bardzo zamknięty w sobie, miałem dużo lęków, kompleksów, poczucie niższej wartości. Na zewnątrz zaś wyglądało to inaczej: byłem pewny siebie, ale też przez pracę w Policji stałem się służbistą, człowiekiem dla którego liczyło się tylko prawo... Wiedziałem skąd to się bierze. W dzieciństwie dużo czasu pozostawałem sam. W okresie szkolnym przez naukę i dobre stopnie musiałem zasługiwać na pełną miłość i akceptację – to było przyczyną moich lęków i kompleksów. Z tym na razie nie mogłem sobie poradzić. Z tym bagażem wchodziłem w nowy etap mego życia, teraz kierowanego już bezpośrednio przez Boga...

Grzegorz Ginter SJ

 

 

 

 

 

 

na początek strony
© 1996–2001 Mateusz