Jezus żyje!

21 KWIETNIA 2001, SOBOTA WIELKANOCNA

 

 

Idźcie na cały świat...
Mk 16, 9-15

Niewielu ich było, jak mają obejść cały ten świat? Czy to nie ponad ich siły? Czy to nie za dużo? Może wystarczy swój kraj, województwo, region... To wspaniała rzecz wędrować po całym świecie, ale w tym wezwaniu jest zawarta odpowiedzialność za miejsce, w którym się przebywa. Za naszą postawę, jaką tam ukażemy ludziom. I od tej postawy może zależeć czyjeś nawrócenie, może nawet powołanie... Jestem odpowiedzialny za cały świat i ku niemu chcę wyruszyć zabierając na drogę tylko te trzy „rzeczy”: czystość, ubóstwo i posłuszeństwo...

Przyszedł czas złożyć me śluby zakonne. Pierwsze i zarazem wieczyste. Oczekiwałem na ten dzień całe dwa lata. Mimo to odczuwałem lekki strach, który kazał mi się pytać, czy podołam tak wielkiej odpowiedzialności? Czy w drodze nie ustanę przypadkiem? Podczas trzydniowych rekolekcji przygotowujących do złożenia ślubów Bóg zapewnił mnie przez Swe Słowo, że „wystarczy mi Jego łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali.” Te słowa uspokoiły mnie. Usłyszałem też inne: „Nie lękaj się! Twoja ofiara może ci się wydawać wielka i trudna, ale tylko przez chwilę. Ja oddam tobie to wszystko, co ty mi ofiarowujesz, i dodam ci do tego jeszcze stokroć więcej, niż możesz pomyśleć.”

To przechodziło moje najśmielsze oczekiwania. Hojność Boga przekroczyła wszelkie granice, jakie ja jej stawiałem. Bóg zaczął pisać prostymi literami po moich krzywych liniach życia. Zacząłem odkrywać, co to znaczy, że Bóg jest „Panem niemożliwego”. Z nadzieją wchodziłem w nowy etap mojego życia, w którym jeszcze się znajduję. Studia filozoficzne w Krakowie. Nie wiedziałem, co mnie tu spotka, ale czułem, że Jezus jest ze mną i nie opuszcza mnie ani na krok. To było wspaniałe uczucie.

Ale... Znów jakieś „ale”. Po przyjeździe do Krakowa wróciły niektóre z moich problemów, pojawiły się czasy samotności i łez. Wciąż czegoś mi brakowało. Bóg nie czyni niczego przypadkowo. Od 1998 roku, który był rokiem Ducha Świętego bardziej jeszcze „zaprzyjaźniłem się” z Pocieszycielem. Codziennie „witałem” Go sekwencją na Jego cześć i stał mi się bliski. Na początku mych studiów poprosiłem o zgodę na odbycie eksternistycznego seminarium Odnowy w Duchu Świętym organizowanego przez Ośrodek w Łodzi. Zacząłem to seminarium jeszcze nie wiedząc, co mnie czeka i jakie będą jego owoce. A Duch Święty działał i nieomal każdego dnia pokazywał mi coś nowego, co dotykało głębin mego serca.

Przyszedł czas na pierwszy wyjazd do Łodzi. Msza Święta z modlitwą o uwolnienie i uzdrowienie. Nie było żadnych „cudowności”, żadnych „prądów” czy specjalnych odczuć. Jednak nie ograniczałem działania Ducha Św. W ciągu najbliższych kilku dni poczułem w sercu, że jestem przez Boga bezwarunkowo kochany i to z taka mocą, że nie potrzebowałem żadnych ludzkich zapewnień o miłości. Ta miłość mi wystarczała. Moja misja pójścia na cały świat pogłębiła się i nabrała nowego wymiaru. On dał mi odczuć, że żyje rzeczywiście i ma moc uzdrowić każdego, kto z wiarą się do Niego zwraca. Tego właśnie doświadczyłem. Usłyszałem też słowo: „Nie bój się mała trzódko, gdyż spodobało się Ojcu waszemu dać wam królestwo. Sprzedajcie wasze mienie i dajcie jałmużnę...” (Łk 12, 32-34). To było skierowane do mnie bezpośrednio i dla mnie oznaczało: „Wydaj się cały dla innych ludzi, porzuć swoje poglądy, racje, pragnienia, wygody i przyjemności. Sprzedaj to wszystko i daj jałmużnę z siebie...”

Ale to nie było jeszcze wszystko, co Bóg dla mnie przygotował...

Grzegorz Ginter SJ

 

 

 

 

 

 

na początek strony
© 1996–2001 Mateusz