Milośc i Rodzina
Trudna sztuka wychowywania

Tekst czytelniczki "Fundamentów rodziny" zainspirowany wywiadem z Keithem Bowerem
 

 

Najmłodsza córka ciężko przeżyła pójście do szkoły. Nie lada sztuką było wyciągnąć ją rano z łóżka, wracała do domu zmęczona hałasem i siedzeniem w ławce. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobić. Wtedy przypomniałam sobie film opowiadający o tym, jak amerykańscy rodzice uczą swoje dzieci w domu. Dowiedziałam się też, że Ustawa o Systemie Oświaty dopuszcza możliwość spełniania obowiązku szkolnego poza szkołą, za zgodą jej dyrektora, a ponieważ nie pracowałam zawodowo, postanowiłam spróbować. W kuratorium usłyszałam, że tu nie Ameryka, ale powołując się na swoje wyższe wykształcenie i doświadczenie pracy w szkole, uzyskałam zezwolenie. Od początku drugiej klasy zaczęłam uczyć Ewę w domu, kontynuując to nauczanie także w klasie następnej - byłam chyba jedyną osobą w naszym województwie, której zezwolono na uczenie zdrowego dziecka w domu.

Wychowaniem dzieci w naszej rodzinie zajmuję się głównie ja - mąż pracuje na nasze utrzymanie, prowadząc niedużą firmę i stara się mnie wspierać. Pobraliśmy się w 1975 roku w Łodzi i początkowo tam mieszkaliśmy, a dziesięć lat temu przenieśliśmy się na Warmię, w olsztyńskie. W grudniu 1976 roku przyszła na świat Magda - pierwsze z naszych czworga dzieci. Pracowałam wtedy w jednej z łódzkich szkół średnich i dzięki temu mogłam poświęcić córce więcej czasu (miałam tylko 3/4 etatu, poza tym wakacje, ferie). Gdy Magda miała dwa lata, dostaliśmy mieszkanie na osiedlu odległym od mojej szkoły, w międzyczasie urodziła się Joasia, a poza tym mąż mieszkał już na Warmii (gdzie rozwijał własne przedsiębiorstwo) i przyjeżdżał do nas raz w miesiącu, więc po wykorzystaniu wszystkich możliwych urlopów (wychowawczy, opieka nad chorowitym dzieckiem) zwolniłam się z pracy (od tamtego czasu formalnie nie pracuję - pomagam trochę mężowi w firmie). Już wtedy jednak, przyglądając się innym niepracującym kobietom na naszym osiedlu, zaczęłam lepiej rozumieć rolę żony i matki. Ale dojrzewałam do niej powoli...
Właśnie wtedy Twoje Dziecko drukowało cykl artykułów o niepowodzeniach dzieci w szkole. Spośród wielu cennych uwag praktycznych zapamiętałam szczególnie jedną: Gdy nie możemy w tych niepowodzeniach pomóc, bądźmy z dzieckiem. Starałam się więc wychowywać dzieci zgodnie z tym, co wyczytałam w książkach, próbując im zapewnić coś więcej niż tylko jedzenie i ubranie. Wychowywałam na zasadzie rozwijania zainteresowań dziecka, a nie systematycznej nauki. Efekty były takie, że Magda, najstarsza, mając pięć, sześć lat, umiała pisać i czytać, znała też alfabet rosyjski i czytała w tym języku proste teksty. Chodziła do zerówki, ale ze względu na choroby dużo opuszczała (nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że zerówka nie jest obowiązkowa), a potem poszła do szkoły, w której było chyba ze dwa tysiące uczniów... Joasia nie chodziła do zerówki, oglądałam z nią domowe przedszkole i realizowałyśmy podawane tam pomysły plastyczne; umiała też już czytać i pisać. Mogła też pójść do mniejszej szkoły, którą w międzyczasie otwarto w pobliżu naszego miejsca zamieszkania. Potem doczekaliśmy się jeszcze trzeciej córki - Ewy i wreszcie przeprowadziliśmy się wszyscy w olsztyńskie.
Zamieszkaliśmy na wsi, na uboczu, by odetchnąć od miejskiego zgiełku - tutaj przyszedł na świat Piotruś, nasz najmłodszy. W mieście już trzecie dziecko wzbudzało zainteresowanie ("po co tyle"), a tu specjalnie nikt nie liczy, ile pociech biega u kogoś po podwórku. Troje, czworo, pięcioro - traktuje się jako normalną sytuację (a są i większe rodziny).

Najmłodsza córka ciężko przeżyła pójście do szkoły. Nie lada sztuką było wyciągnąć ją rano z łóżka, wracała do domu zmęczona hałasem i siedzeniem w ławce. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobić. Wtedy przypomniałam sobie film opowiadający o tym, jak amerykańscy rodzice uczą swoje dzieci w domu. Dowiedziałam się też, że Ustawa o Systemie Oświaty dopuszcza możliwość spełniania obowiązku szkolnego poza szkołą, za zgodą jej dyrektora, a ponieważ nie pracowałam zawodowo, postanowiłam spróbować. W kuratorium usłyszałam, że tu nie Ameryka, ale powołując się na swoje wyższe wykształcenie i doświadczenie pracy w szkole, uzyskałam zezwolenie. Od początku drugiej klasy zaczęłam uczyć Ewę w domu, kontynuując to nauczanie także w klasie następnej - byłam chyba jedyną osobą w naszym województwie, której zezwolono na uczenie zdrowego dziecka w domu.

Wyglądało to tak, że realizowałam normalny program szkolny (nie miałam czasu na wymyślenie własnego, który zresztą trzeba jeszcze zatwierdzić), raz w tygodniu musiałyśmy przychodzić na konsultacje przerobionego materiału, a po każdym semestrze córka miała egzaminy ze wszystkich przedmiotów. Pracowałam z córką około dwóch, trzech godzin dziennie, przy czym część zadań realizowała samodzielnie. Zaletą uczenia w domu jest też to, że dziecko nie musi tak wcześnie wstawać, a kiedy przed południem się rozpogodzi, może wyjść na powietrze. Obecnie Ewa jest w czwartej klasie, więc jeszcze za wcześnie na podsumowania - uczy się dobrze, choć niezbyt lubi szkołę. Natomiast syn chodzi teraz do pierwszej klasy. Idąc do szkoły, znał litery i potrafił dobrze liczyć. Ma jednak kłopoty z czytaniem i nie czuje sympatii do odrabiania lekcji. Być może od przyszłego roku będę go również uczyć w domu - chyba przypadłoby mu to do gustu.
Sama w swojej karierze szkolnej miałam opinię zdolnej, ale leniwej - ograniczałam się do odrabiania zadań pisemnych, natomiast nie mogłam wysiedzieć nad książką. Ucząc dzieci, miałam na uwadze własne błędy i przykładałam dużą wagę do czytania, bo ta umiejętność bardzo pomaga osiągać dobre wyniki w nauce. Wychowując dzieci, doszłam do wniosku, że nie cała przekazywana dzieciom wiedza jest potrzebna, że jest ona tylko środkiem do osiągania pewnych celów, które należy widzieć, precyzować i osiągać, by doskonalić się jako człowiek.

Dwie najstarsze córki obecnie studiują. Radziłam im wybór miejscowych uczelni, które może nie dorównują poziomem innym, ale wydaje mi się, że kobieta, która ostatecznie planuje małżeństwo i założenie rodziny, wprawdzie powinna w miarę możliwości zdobyć jak najlepsze wykształcenie, ale jednak nie za wszelką cenę. Studia pochłaniają bowiem dużo zdrowia i nerwów i potem takie znerwicowane kobiety wychowują swoje dzieci... Myślę, że często zbyt wygórowane ambicje rodziców czy wychowawców pchają dzieci i młodzież. w kierat robienia kariery, aby czasami "nadrobiły lekcje" za nas i za siebie. Myślę, że lepiej pozwolić dziecku być szczęśliwym zamiataczem ulic niż znerwicowanym magistrem.

Każda decyzja dotycząca wychowania człowieka jest trudna, bo trzeba ją podjąć, nie mając gwarancji, że będzie dobra. Myślę, że im później dziecko w tych naszych trudnych czasach zetknie się z negatywnymi oddziaływaniami, tym bardziej będzie wyrobione, by móc się im przeciwstawić. Obserwując dzieci mieszkające w sąsiedztwie, widzę, że wiele z nich źle się czuje w zbyt dużej dla nich szkole: za wiele hałasu, wulgarności. Na przykład syn znajomych przez całe lata był niemal chory w dni nauki, a życie budziło się w nim w dni wolne. Sądzę, że tak jak różni są dorośli, tak samo dzieci i nie da się ich kształtować według jednej miary. Według mnie największe znaczenie ma wychowanie dziecka w okresie zanim pójdzie do szkoły. Nawet najprostsza, ale kochająca matka może zdziałać bardzo wiele, odpowiadając cierpliwie na pytania dziecka i pozwalając mu na wiele rzeczy, na przykład jeśli chce, niech maluje (oczywiście nie w wyjściowym ubranku), jeśli chce pochodzić po kałuży - pozwólmy, tylko zadbajmy o kalosze i tak dalej. Jeśli dziecko wciąż słyszy: nie ruszaj, nie dotykaj, nie pobrudź się, bądź grzeczny - to moim zdaniem takie wychowanie jest nieporozumieniem.
W wychowaniu małych dzieci bardzo ważny jest okres, kiedy używają one z wielkim upodobaniem słowa "nie". Jest to bardzo ważny moment, by dziecko nauczyło się z niego korzystać. W życiu rodzinnym bywa to często kłopotliwe, ale przy dobrej woli można sobie poradzić.

Na przykład dziecko nie chce jeść a tu właśnie przygotowany obiad: mówiłam - Nie jedz - i sama zabierałam się do jedzenia. Najczęściej dziecko po sprawdzeniu, jak działa "nie", samo nabierało ochoty do jedzenia. Zdrowe dziecko się nie zagłodzi, choć jest to dla wielu dorosłych, przy tendencji do przekarmiania dzieci, trudne, by dać dziecku czas na podjęcie decyzji. My lubimy się zastanawiać, natomiast od dzieci oczekujemy reakcji natychmiastowych. Dziwimy się później, że tak łatwo ulegają różnym wpływom, często złym, bo nie umieją odmawiać, bo skutecznie odzwyczailiśmy je od mówienia "nie". Myślę, że dzieci przymuszane do posłuszeństwa w żłobkach, przedszkolach, domach dziecka (bo na pewno nie jest łatwo, gdy wielu mówi - nie) coś tracą.

Jestem mężatką już ponad dwadzieścia lat i wraz z mężem eksperymentowaliśmy w różnych dziedzinach: jeszcze w latach siedemdziesiątych chodziliśmy w Łodzi do szkoły rodzenia profesora Fijałkowskiego, odbyliśmy dwa porody rodzinne, karmiłam dzieci piersią, preferuję naturalne sposoby leczenia, praktykujemy metody naturalnego planowania rodziny - chociaż stosowaliśmy się do nich niezbyt rygorystycznie - dlatego zamiast jednej pociechy, dzięki szczęśliwym przypadkom mamy ich czworo.

Nasze życie rodzinne nie wygląda jednak tak sielankowo jak mogłoby się wydawać. Ktoś powiedział, że małżeństwo to droga krzyżowa - u nas też nie brakuje cierni i bolesnych przeżyć - ale to już inny temat. Pomaga mi świadomość, że wielu świętych miało kłopoty z dziećmi: św. Monika, św. Rita, bł. Marcelina Darowska.... Biorąc z nich przykład, modlę się w intencji mojej rodziny i mam w Bogu nadzieję. Nawet biblijny ojciec pozwolił odejść marnotrawnemu synowi, chociaż pewnie przewidywał, co może nastąpić i czekał na jego powrót.

Patrząc wstecz, widzę jasno, że nie ma większej sztuki niż dobre wychowanie swoich dzieci.

Teresa
 

(Fundamenty Rodziny nr 1/98)

 

początek strony
(c) 1996-1997 Mateusz