MOC Z WYSOKOŚCI

Te kilka zdań napisałem nazajutrz po konklawe, chciałem bowiem w ten sposób spełnić pragnienia moich diecezjan, którzy - jestem tego pewien - modlili się gorąco o wybór papieża. Nie zamierzałem, oczywiście, informować o tym, co pośrednio lub bezpośrednio odnosi się do głosowania. W świetle wiary chciałem tylko przekazać moje osobiste wrażenia z tych dni, których zapomnieć niepodobna. Bo jakże się nie podzielić tą wyjątkową łaską drugiego konklawe, łaską równie wspaniałą jak ta, której doznaliśmy na poprzednim konklawe, a przecież jedyną w swoim rodzaju.

Sobota, 14 października. Dwa dni temu przybyłem do Rzymu z monsiniorem Gastonem, który chętnie podjął się pełnienia przy mnie funkcji "anioła stróża". W piątek 13 października biorę udział w ostatnim plenarnym posiedzeniu kardynałów, a w sobotę 14 października w otwarciu konklawe. Wszystko odbywa się dokładnie tak jak siedem tygodni temu. Wydaje mi się, że odżywa to samo wydarzenie: ta sama msza w bazylice Świętego Piotra o wybór papieża, to samo uroczyste wejście do Kaplicy Sykstyńskiej ze śpiewem Veni Creator, te same pomieszczenia, te same obrzędy, te same miejsca w czasie obrzędów liturgicznych i w jadalni.

A przecież - każdy to żywo odczuwał - kogoś wielkiego nie ma już między nami. Nie ma już kardynała Lucianiego, choć w sierpniu był z nami. Mimo to jest on niewidzialnie obecny w naszych umysłach i w naszych sercach. Oczywiście, modlimy się za niego, ale prosimy go także o wstawiennictwo u Boga, byśmy oświeceni darem Ducha Świętego mogli dokonać wyboru zgodnie z wolą Chrystusa i Jego Kościoła.

Niedziela, 15 października. Czy to tylko moje osobiste odczucie? Wydaje się mi, że rankiem owego pierwszego dnia zgromadzeni w Kaplicy Sykstyńskiej kardynałowie elektorzy są jeszcze bardziej poważni i skupieni niż na poprzednim konklawe. Jesteśmy całkowicie świadomi ważności wyboru, którego mamy dokonać. Po niespodziewanym wyborze Jana Pawła I i po jego błyskawicznym przejściu przez Stolicę Piotrową każdy z nas był w głębi duszy niespokojny: czy uda się nam dokonać wyboru, który nie zawiedzie? Nie można powtórzyć dwukrotnie po kolei podobnego wyniku. Po wyborze wydawało się nam, że powinniśmy do nas samych zastosować słowa Pana Jezusa wypowiedziane do apostołów: "Ludzie małej wiary!". Ale przed wyborem któż z nas nie przeżywał wątpliwości tak bardzo zrozumiałych, jeśli się myśli tylko po ludzku?

Rzeczywiście, ów pierwszy dzień głosowań bardzo nam zaciążył niepewnością. To bolesna chwila tworzenia obrazu. któryby miał Janowe i Pawłowe rysy. Podczas wieczornego posiłku nastrój niepewności jeszcze się pogłębia. Mój sąsiad przy stole zauważa: "Jakiż to kontrast między tym wieczorem a radosnym wieczorem pierwszego dnia poprzedniego konklawe!".

W ten pogodny niedzielny wieczór gwar świata słychać było na placu Świętego Piotra. Czarny dym zniechęca tłum, który nie ukrywa swego niezadowolenia. Wewnątrz Watykanu modlitwa staje się jeszcze bardziej żarliwa. Wielu członków konklawe trwa w milczącej adoracji Najświętszego Sakramentu. I tak serca nasze napełniają się nadprzyrodzoną nadzieją.

Poniedziałek, 16 października. W tym dniu nasza tuluska diecezja czci św. Bernarda z Comminges, wzór duszpasterzy, który zawsze dawał swojemu ludowi przykład doskonałej jedności z papieżem. A z Kościołem powszechnym modlimy się także do św. Małgorzaty Marii, powiernicy Serca Jezusowego, i do św. Jadwigi, księżnej polskiej, której ten naród tak wielką cześć oddaje za jej miłość do ubogich, chorych i uciśnionych.

Po rannych posiedzeniach wydawało się, że wychodzący z Kaplicy Sykstyńskiej kardynałowie mają weselsze twarze, mimo że znowu czarny dym pojawił się na rzymskim niebie. Nasza droga powoli się rozjaśnia. W czasie obiadu rozmowy są ożywione. Przeczuwamy, że się nam gotuje radosne przeżycie.

O godzinie 16.30 wznowienie pracy, ale już pełne nadziei. A potem bez niczyjego nacisku zabłysło światło. Wybór narzuca się sam w sposób, którego nie można było przewidzieć. Trzeba było przeżyć wewnętrzne doświadczenie, żeby dostrzec w tym apostolskim zgromadzeniu jakiś rodzaj tajemniczego oddziaływania Ducha Świętego na najgłębsze pokłady duszy.

Spoglądam na siedzącego po przeciwnej stronie kaplicy kardynała Wojtyłę. Wydaje się być przybity ogromem ciężaru, jaki na niego dopiero co spadł. Głowa jeszcze mocniej wciśnięta w ramiona już bardzo pochylone. Nie potrafi ukryć wzruszenia.

Jakaż to pełna napięcia chwila, kiedy w głębokim milczeniu czeka się od wybranego odpowiedzi na przewidziane rytuałem pytanie zadane uroczyście w imieniu świętego kolegium przez kardynała Villota: "Czy przyjmujesz dokonany przed chwilą kanonicznie wybór twojej osoby na Najwyższego Kapłana?".

Arcybiskup Krakowa powoli głosem przerywanym trochę niespokojnym oddechem, ale jasno - przedstawia powody, które staną się natchnieniem dla jego decyzji. Mimo obaw, które go ogarniają i z których się zwierzy za kilka chwil wobec tłumu, powody te są z istoty swej nadprzyrodzone: umiłowanie Chrystusa, zaufanie Najświętszej Dziewicy, która jest jego Matką, wreszcie przywiązanie do Kościoła i chęć okazania mu posłuszeństwa, bo przecież domaga się on od wybranego; żeby pokornie poddał się woli Bożej. Dlatego i tylko dlatego wypowiada słowo, które wiąże go na zawsze: Accepto - przyjmuję.

Reszta jest znana. Chcąc okazać wierność swoim trzem poprzednikom i kontynuować ich posłannictwo, nowy papież przyjmuje imię Jan Paweł II. Wbrew zaleconej dyskrecji rozlegają się oklaski. Oczy wszystkich błyszczą radośnie. Rzym ma biskupa, a Kościół papieża.

Ojciec święty udaje się do zakrystii, żeby się ubrać w białą sutannę, a skrutatorzy palą kartki używane do głosowań. Na rzymskim niebie pojawiają się kłęby białego dymu, a w tym samym czasie inny, gęsty i prawie czarny dym napełnia nagle wnętrze Kaplicy Sykstyńskiej i niepokoi zebranych w konklawe. Na szczęście jednak rozproszy się ten dym, kiedy Jan Paweł II podejdzie do stopni ołtarza z insygniami swego nowego posłannictwa.

Obrzędy przebiegają tak jak 26 sierpnia tego roku. Kardynałowie elektorzy jeden po drugim podchodzą do najwyższego pasterza Kościoła, żeby mu wyrazić swoje posłuszeństwo. Czeka na nich gorące serce. Jest jednak pewna zmiana! Jan Paweł I przyjmował ich siedząc na tronie, a oni przyklękali, żeby mu okazać uszanowanie. Jan Paweł II nie chce usiąść i każdy stojąc otrzymuje od niego trzykrotny uścisk i słyszy skierowane do siebie słowa doskonale dostosowane do każdego z osobna. Nie potrafię zrezygnować z przyjemności przytoczenia kilku z tych wypowiedzi, usłyszanych z ust tych, do których je Ojciec święty skierował.

Do kardynała Marty'ego: "Tak często pracowaliśmy razem". Do kardynała Gouyona: "Przyjaźń nasza zawsze będzie trwać". Do kardynała Suenensa, który prosił o błogosławieństwo dla grup odnowy charyzmatycznej na całym świecie: "Chętnie", a potem powtórzył mocno: "Bardzo chętnie". Kardynałowi Taranconowi przypomina więzy łączące Polskę i Hiszpanię oraz zaproszenie do uczestnictwa w uroczystościach dziewięćsetlecia śmierci św. Stanisława. Kardynała Tomaśka, administratora apostolskiego w Pradze, najpierw długo trzymał w objęciach, a potem powiedział do niego: "Przykład Abrahama powinien nas umacniać w doświadczeniach. Wierzył on i miał nadzieję wbrew wszelkiej nadziei". A do mnie, zanim sam zdołałem cokolwiek powiedzieć, przemówił serdecznie: "Jakże pragnę poprawy zdrowia Waszej Eminencji!".

Po końcowym Te Deum procesja kardynałów kieruje się ku lodżii bazyliki Świętego Piotra.

W środkach masowego przekazu ukazano radosne okrzyki towarzyszące pojawieniu się papieża i zwrócono uwagę na jego krótkie przemówienie. Trudno jednak wyobrazić sobie widok, jakiego my sami byliśmy świadkami i ogromny entuzjazm całego ludu wyrażającego swoją wiarę przez bezpośrednie przylgnięcie do następcy Piotra. Dzięki telewizji i radiu ten samorzutny pokaz młodości i żywotności Kościoła rozszerzył się i w następnych dniach ogarnął cały świat.

U nowego papieża w tych decydujących chwilach dla jego posługiwania, zarówno w kontaktach z każdym kardynałem z osobna jak w jego przemówieniach do tłumu, pociąga to, że jednoczy on w sobie powagę i delikatność, powagę przywódcy i delikatność matki.

Na zakończenie chciałbym jeszcze raz powrócić do tego, jak bardzo czuliśmy się pokonani przez ten zdumiewający fakt, którego dopiero co na nowo dokonaliśmy. To naprawdę jakaś Siła z wysokości pokrzyżowała nasze rachuby i skierowała nas na nieoczekiwaną drogę. Jeden z kardynałów, mój przyjaciel, mówi o "festiwalu Ducha Świętego". Pewne jest tylko to, że pod koniec pierwszego dnia głosowań niewielu z nas myślało bez cienia wątpliwości, że wybrany zostanie kardynał z Krakowa. Przecież on sam powiedział w przeddzień konklawe: "Jest jeszcze zbyt wcześnie na to, by papieżem został Polak". I oto w kilka godzin wszystko się błyskawicznie zmienia. Jakiś wicher - jak w pierwsze Zielone Święta - rozpędza wszystkie nasze poprzednie przewidywania i godzi nas w braterskiej wspólnocie, która jest źródłem prawdziwej płodności.

Tak jest! Duch Święty nadal działa!

Socjologowie, psychologowie i politycy będą mogli szukać naukowego wyjaśnienia tego zjawiska. Ci, którzy doświadczyli tego od wewnątrz, nie mogą mieć wątpliwości: poza wyobraźnią i dobrą wolą elektorów trzeba uczciwie uznać istnienie ukrytej, choć w sposób najwyższy skutecznej interwencji Boga.

Palec Boży jest w tym!
Dla świata chrześcijańskiego to jak nigdy dotąd czas nadziei, która nie zawodzi, i pokornej wierności Duchowi Świętemu, który "tchnie, kędy chce".

kardynał Jan Guyot



Habemus papam                    Jan Paweł II                    Mateusz