Łagry -- za "Fatimę"
XVII. Życie religijne w łagrze

 

 

Jak wyglądało twoje życie duchowe w łagrze? Rozumiem, że nie pozwolili ci odprawiać Mszy świętej, zabrać ze sobą brewiarza i żadnej religijnej książki.

Zamiast brewiarza postanowiłem codziennie powtórzyć dwieście razy: Duchu Święty, Boże, zmiłuj się nade mną i nad nami wszystkimi. Dwieście razy: Serce Jezusa, zmiłuj się nad nami. I jeszcze po dwieście razy wezwania do św. Józefa i św. Antoniego. Cały różaniec oraz rozmyślanie o Mszy świętej, przy czym moje rozmyślanie o Mszy było praktycznie medytacją nad poszczególnymi jej częściami. Była to -- jak się dzisiaj mówi, gdy nie można konsekrować chleba i wina -- celebracja. Komunię świętą przyjmowałem w sposób duchowy.

Czy zawsze, mimo zmęczenia, starałeś się wypełniać swoje zobowiązania modlitewne?

Tak. I to niezwykle radykalnie. Nieraz nie spałem w nocy, żeby odmówić wszystkie moje pacierze, gdy w dzień, z powodu pracy nie miałem ku temu sposobności. Czasem, by nie zasnąć na łóżku, przyjmowałem postawę półleżącą, a nawet tylko siedzącą. Modlitwa bywała nieraz automatyczna, jak to się mówi, bez ducha, z poczuciem pustki w sercu. Ale odmawiałem ją mimo wszystko. Wiedziałem bowiem, że muszę się trzymać modlitwy, by nie zapomnieć, że jestem księdzem w tym areligijnym i nieludzkim świecie. Poza tym, miałem szczególne zobowiązania wobec Boga i ludzi. Starałem się we wszystkie niedziele i święta, więcej poświęcać czasu na modlitwę. Oczywiście, święta religijne nie były wolne od pracy, ale mimo to, robiłem wszystko, by wypełnić swój program modlitewny. W tym celu, gdy to tylko było możliwe, starałem się wcześniej wykonać zakres przypadających na mnie robót, by mieć czas na modlitwę.

Wokół mnie była ogromna duchowa pustka. Tam nie było miejsca na nic ludzkiego, nie mówiąc już o jakiejkolwiek religijności. Łagiernicy byli poniewierani i poniżani przez władze obozowe, ale też trzeba powiedzieć i to, że w większości byli to ludzie zdegenerowani, kryminaliści, kierujący się własnymi zasadami, w których nie było miejsca na miłosierdzie. Może dlatego sami dla siebie nie mieli ani krzty szacunku. Kto był słaby, ten stawał się łagiernym, "zapomennym" czyli muzułmaninem (nazwa z niemieckich obozów koncentracyjnych). Tam nikt nikomu nie pomagał bezinteresownie. Bez powodu bito zupełnie niewinnych współwięźniów i nie było na to siły, by temu zapobiec. Mogli kogoś, zdeptać, zabić, jeżeli nie fizycznie, to moralnie. Gdy patrzyłem na to, bladłem z powodu wściekłości i bezsilności, jaka mnie ogarniała. Raz jeden spróbowałem interweniować, wtedy atakujący tak mnie uderzył w głowę, że aż mi gwiazdy zaświeciły w oczach. A on powiedział, że to jeszcze mało. Jeżeli będziesz ich bronił -- groził mi -- to zrobimy z ciebie miazgę. Później już nie broniłem krzywdzonych. Czasem tylko dałem kawałek chleba tym najbiedniejszym, odepchniętym, których traktowano jak śmiecie. Wtedy ze łzami w oczach dziękowali mi i mówili, że po raz pierwszy ktoś ich potraktował jak ludzi. Od czasu do czasu, gdy otrzymałem paczkę, dawałem coś do zjedzenia tym nieszczęśnikom.

By przetrwać, a nie stracić ducha chrześcijańskiego i kapłańskiego, musiałem trzymać się modlitwy. Nie tylko zresztą modlitwy. Żyjąc w łagrze, można było bardzo łatwo zatracić ludzką wrażliwość na niedolę współwięźniów, na wszystko co jest lepsze i ładniejsze w normalnym świecie. W łagrach bardzo szybko dochodzi do głosu myśl o przetrwaniu. Przetrwać za wszelką cenę. Przetrwać! Myśl ta była głęboko zakodowana w podświadomości każdego więźnia. I ona w sposób istotny, by nie powiedzieć -- decydujący wpływała na zachowanie więźniów. A gdy ona zdominuje i opanuje myśl i serce -- nie ma podłości do jakiej człowiek w łagrach nie byłby zdolny. Następuje wtedy całkowita degradacja ludzkich uczuć i otępienie wrażliwości. Obserwowałem to u "błatnych". Oni liczyli się tylko z silnymi lub tymi, którzy intelektualnie stali od nich wyżej. Byli zupełnie niewrażliwi na niedolę, ostatecznie swoich współwięźniów. W łagrze trzeba bardzo chronić swoje człowieczeństwo, gdyż niezwykle łatwo je tam zatracić.

Doświadczyłeś w łagrze na własnej skórze, czym jest instynkt samozachowawczy.

Istotnie. Było to doświadczenie bardzo bolesne, kiedy zauważyłem, że ludzka niedola i krzywda zaczynają mnie, jako człowieka i księdza mało obchodzić. Czułem jak zaczynam się "urządzać", reagować na zło, gdzie reakcja była możliwa. Najczęściej ona była niemożliwa i do niczego by nie doprowadziła, chyba tylko do zepchnięcia mnie do kategorii "zapomennych". Tego należało się strzec. Nie wolno jednak było odwracać się od zła, nie widzieć go. W takich sytuacjach koniecznie trzeba było zachować poczucie wewnętrznej solidarności z krzywdzonymi, a także szukać sposobów choćby konspiracyjnych, by im pomóc. Wtedy niesłychanie ważne staje się rozmyślanie o godności ludzkiej, a także i o tym, że Chrystus -- Syn Człowieczy, chodził po tej ziemi i był bratem wszystkich, zwłaszcza pogardzanych i odepchniętych. Potem cierpiał i umarł za wszystkich.

Czy w łagrze pamiętałeś o tym, że po skazaniu powiedziałeś, że łagier to twoja nowa parafia? Czy ludzi, wśród których żyłeś, uważałeś za swoich "parafian"?

To bardzo trudne i bolesne pytanie w kontekście tego, co powiedziałem wyżej. Łagier to miejsce, gdzie człowiek może dojść do największej degradacji, gdzie wszystkie najniższe instynkty dochodzą do głosu. One także i u mnie dawały znać o sobie. Na szczęście tylko wyrażały się w zwykłej wściekłości na podłość ludzką. Ale musiałem z nią walczyć. Mnie, jako księdzu, nie wolno było nienawidzieć. A poza tym, ten instynkt samozachowawczy i myśl o przetrwaniu również raz po raz dawały znać o sobie.

Po raz pierwszy uświadomiłem sobie w łagrze, że moja parafia za kolczastymi drutami, to nie tylko ludzie skazani, ale także ja sam. Doświadczałem bowiem tych samych problemów co i oni. Byłem jednak od nich o tyle w lepszej sytuacji, iż nie byłem tak poraniony przez życie jak oni i miałem wiarę, której im brakło. Ciągle jednak musiałem sobie przypominać, że jestem księdzem, a także siebie pilnować, bym nie zszedł z drogi przykazań i nie dał się opanować nienawiści zarówno do niektórych współwięźniów, jak i do tych, z powodu których znalazłem się w łagrch. Dlatego tak bardzo potrzebowałem modlitwy i pamięci o Bogu. Moi "parafianie" -- to byli ludzie na ogół wyzuci z wszelkiej myśli religijnej, ale gdy rozmowa schodziła na tematy religijne, pojawiało się u nich pewne zainteresowanie. Kiedy mówiłem o wierze, pytali o różne szczegóły, czasem śmieszne, ale dla mnie był to znak, że gdzieś na dnie ich duszy była owa ...Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi... -- jak pisze św. Jan ewangelista. Ona była przywalona grubą warstwą śmiecia, antyreligijnej propagandy i ich grzesznego życia. Bardzo trudno było się jej przebić ku Bożej prawdzie. Poza tym, oni nie mieli żadnej wiedzy religijnej, nie rozumieli pojęć i pytań religijnych. Była w nich jednak ciekawość tego nieznanego świata. Czasem prosili, bym im przeczytał jakąś modlitwę. Myślę, że gdyby było odrobinę więcej wolności, i można byłoby z łagiernikami rozmawiać na tematy religijne, wielu z nich poprosiłoby o chrzest. Niestety, władza w tym względzie była nieugięta.

Kiedy doszło do ich świadomości, że tam, gdzie ja pracowałem, coś się zmieniało na lepsze, tak gdy chodzi o pracę, jak i stosunki międzyludzkie, zapytano mnie, co ja robię, że tam gdzie pracuję, panuje lepszy duch? Powiedziałem im, że nic specjalnego, tylko patrzę na moich współtowarzyszy jak na ludzi, a nie jak na przestępców, chociaż wiem, że niektórzy z nich dopuścili się ciężkich wykroczeń. Poza tym, modlę się za nich, prosząc Boga, by oni stali się lepszymi ludźmi. Gdy to jest możliwe, staram się im pomagać, dzieląc się tym, co czasem otrzymuję w paczkach. Wysłuchuję ich żalów i tęsknot za rodziną i narmalnym życiem. I to wszystko.

Gdy wychodziłem z łagrów, zaproponowałem władzy, że chętnie dalej zostanę tutaj, i to na tych samych warunkach jak dotąd, byle mi tylko pozwolono mówić o Bogu i działać jako księdzu. I to właśnie dla łagiernej władzy było nie do przyjęcia. Powiedzieli mi: -- My wiemy, że ty byś to zrobił, ale nie "lzia" -- nie można.

Gdy chodzi o moją "parafię", musiałem bardzo uważać, by nie podpaść łagiernej władzy. Za uprawianie "religijnej propagandy" groziła mi izolatka, gdzie panowały niezmiernie ciężkie warunki. Ludzie tracili tam zdrowie i chęć do życia. A poza tym, mogli mi dołożyć jeszcze parę miesięcy lub lat łagru, a nawet przenieść do cięższego obozu.

Przeglądając twoje łagierne zapiski, natrafiłem na taki tekst, który jest równocześnie tęsknotą i modlitwą. Pozwól, że ci go przypomnę:

"Jest niedzielny, wiosenny poranek. Po wszystkich 'procedurach' człowiek może w końcu usiąść za 'tumboczką' (szafką) i patrząc w okno, oddalić się myślą, gdzieś hen, hen daleko. Przekroczyć czas i przestrzeń i tę granicę, którą my, łagiernicy nazywamy granicą śmierci.

Tylko nasze spojrzenie nie ma przeszkód. Tylko wzrok może biec poza ten świat, w jakim żyjemy. A dusza biegnie jeszcze dalej. 'Sięga tam, gdzie wzrok nie sięga' -- jak pisał Mickiewicz. Tylko myśl może przekraczać wszelkie granice. Przechodzić od jednego do drugiego świata. Słowa 'stój, bo strzelam', dla niej nic nie znaczą. Są puste i śmieszne.

Tylko ciało więźnia nie może przybliżyć się do innego świata więcej niż na odległość pięciu metrów. Dusza jest wolna, nie można jej prowadzić pod karabinem, rzucić do ciemnicy, zamknąć za żelaznymi kratami i kolczastym drutem.

Idź moja duszo ukochana, pospaceruj po lasach i polach, usiądź nad rzeką i posłuchaj, jak płynie woda. Odpocznij od wrzawy, przekleństw i brutalnych słów, a także owej duchowej pustki, od struchlałego rozumu. Idź! Ja usiądę na twoje skrzydło i poniesiesz mnie ku słońcu i wolności. Dla ciebie nic nie znaczą wszelkie ograniczenia. Nic nie znaczy żołnierz na wieżyczce z kałasznikowem w dłoni, z którego spogląda na ciebie kilkadziesiąt niosących śmierć kul. Każda z nich waży 9 gram. Ty możesz przejść przez pierwszą, druga i trzecią linię, także tę pod elektrycznym napięciem. Możesz przejść przez betonową ścianę, zaorany pas ziemi, na której widać nawet ślady kota, a za nią znowu betonową ścianę. To wszystko nie stanowi dla ciebie przeszkody.

Idź moja duszo, leć nad jeziorem, które jest blisko naszej granicy. Za nim tylko 700 metrów do lasu. Tam latają ptaki i wiatr tańczy między gałęziami drzew. Tam swoboda, wolność. A za lasem hen, hen, kilkaset kilometrów stąd, mój ,Nazaret' -- moja parafia w Nowosybirsku. Cóż tam moi wierni robią w ten niedzielny czas? Ołtarz...? Tylko cicho kołysze się płomyk wiecznej lampki i mówi: Chrystus żyje, Chrystus jest. Jest tutaj!

Smutek ogarnia tylko ciało, rozum, słuch i moje spojrzenie. Ale dusza jest wolna. O, gdybyś ty duszo mogła głośno powiedzieć wszystkim znajomym: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Pokrzepić ich zmęczone i samotne serca!

Czas i niewolniczy trud, zmęczenie i wyczerpanie, stały strach i niepewność jutra. To wszystko jest wypisane głębokimi bruzdami na waszych twarzach. Orał na nich bezlitośnie, zimny wiatr i mróz, a także czas. Pędził was los nie wiadomo, gdzie i po co.

Zostań z nimi jeszcze przez chwilę, duszo moja. Spójrz w zapłakane ich oczy i powiedz im: 'Nie smućcie się'. Radujcie się, choć przez łzy. Ten, który jest wśród was, przed którym pali się wieczna lampa. On widzi Was, słyszy i kocha.

Co sądzisz o mojej duszy, Boże mój, duszy, która poszła hen, hen... Daruj mi jej lot w bezkresną dal, to mój oddech i łyk świeżej wody. Ona w końcu nam powie, że mamy się radować, chociaż przez łzy. Ten, który kołysze koronami drzew i mruga światłem odległych gwiazd, zamieszkał wśród nas i słyszy nas. Naszą tęsknotę i nasz ból.

Gdy myślę o was, drodzy moi (...), że obok diabła, który orał wami, ja także raniłem wasze serca. Chciałbym teraz przeprosić każdego z was. Objąć, pocieszyć i pokornie powiedzieć: Przebaczcie mi. Przebaczcie mi, że nie zawsze byłem dla was ojcem i matką, bratem i siostra, doradcą i przyjacielem. Nie zawsze byłem dla was pasterzem Chrystusowym. Wiele żądałem od was, niestety, a mało od siebie. Ucząc was, nie zawsze sam się uczyłem. Nie najlepiej naśladowałem najwyższego pasterza, Jezusa Chrystusa.

Jak bym chciał dzisiaj was uściskać i ucałować, zwłaszcza matkom ich spracowane i głębokimi bruzdami pokryte ręce. Chcę wam także powiedzieć: Bóg zapłać za wszystko! Dziękuję za wasze ofiary i wasze łzy. Wasza modlitwa i ofiara sprowadza Boga na tę dolinę płaczu. Wy, Kościół żywego Boga, a ja nie najlepszy Jego sługa. Ile razy musiałbym was prosić o przebaczenie. Znam wielu, którzy cierpią na duszy i ciele. Widziałem wiele kalek, których ból chciałbym uśmierzyć. Ja mam ręce i nogi, mogę chodzić i biegać, a oni leżą. Żadna zniewaga doznana tutaj nigdy nie dorówna ich cierpieniom. Przetwórz Panie ich cierpienie w modlitwę, by ci, którzy nie wierzą, także kiedyś spojrzeli w niebo. Przebacz mi Panie, że nie doceniałem innych i swego cierpienia, nie nadawałem mu zbawczego sensu, ja ksiądz -- Twój sługa. Sługa Ukrzyżowanego.

Żałość?... Nie! Tylko podziw. Podziwiam was, iż mimo waszych ciężarów i niełatwego życia, wszystko robicie, by ulżyć cierpieniom Chrystusa i staracie się łzy ocierać, jak św. Weronika Jego zakrwawione oblicze. Nie płaczcie. Szczyt Kalwarii już widać, jeszcze krok i ofiara się spełni. Wierzę też, że się skończy. Cierpicie razem z Chrystusem, który oswobodzi nas z tej strasznej niewoli. Jesteście współpracownikami Boskiej miłości. Krew przelana przez Chrystusa i zmieszana z waszą krwią i waszymi łzami, ruszy na pustynne pola dusz ludzkich. Wierzcie, że ona je użyźni i zazieleni się ten pustynny i surowy kraj. Być może plony zbiorą inni. Wy je oglądać będziecie z niebieskiej chwały, jaką was wynagrodzi Król Królów i radości waszej nie będzie końca.

Dziękuję ci, duszo moja, za drogę i trud. Duszo moja, wracajmy znowu do naszej łagiernej rzeczywistości...".

Czy przytoczony tekst jest pewnego rodzaju wyrazem tęsknoty za tym co było, a także próbą ucieczki od łagiernej rzeczywistości?

Tak. Ucieczka w marzenia -- to był jeden ze sposobów ratowania się przed procesem odczłowieczenia, o który tutaj było niezwykle łatwo. Poza tym, moje więzi z wiernymi w Nowosybirsku były niezwykle silne, stąd moja myśl często do nich biegła. Ale też moje myślenie o przeszłości było okazją do refleksji nad tym, jak ja wypełniałem swoje obowiązki duszpasterskie, jak odnosiłem się do ludzi jako ksiądz? Czy byłem wobec nich w porządku? Czy pragnienie własnej chwały nie przysłaniały mi Bożych spraw. Czy moje osiągnięcia duszpasterskie nie wbiły mnie w pychę? Czy nie "zachorowałem" na przerost ambicji?

Był to pewnego rodzaju rachunek sumienia...

W warunkach łagiernych człowiek o wiele wyraźniej widzi swoje niedociągnięcia i braki duszpasterskie.

Stąd twoje poczucie winy i wewnętrzna potrzeba przepraszania?...

Tak, chciałem ich wtedy wszystkich przeprosić, za to co w mojej postawie uważałem za naganne. A poza tym, dopiero w łagrze zdałem sobie sprawę z tego, że byłem za twardy wobec moich parafian i za wiele od nich wymagałem.

Kiedy czytałem ten tekst, to odniosłem wrażenie, jakby ci znikła z oczu łagierna parafia...

Niestety, bywały takie dni, że zapominałem, iż zostałem przez Boga wysłany do takiej właśnie parafii. Dziś, gdy na to patrzę, było to nie tyle moje niedopatrzenie, ile brak umiejętności duszpasterzowania w tak ekstremalnie trudnych warunkach. Dziwię się nawet sobie, że ja, który byłem odważny i miałem duże doświadczenie w "podpolnej", czyli podziemnej działalności, w warunkach łagiernych byłem za mało aktywny jako ksiądz.

A może jednak to był strach? Przecież stale cię ostrzegano byś nie prowadził religijnej propagandy?

Być może w jakimś stopniu było i to. Jak wspomniałem wyżej, za niedostosowanie się do przepisów łagiernych groziła "izolatka", a to równało się z utratą zdrowia, a czasem przedwczesnej śmierci. Myślę jednak, gdy patrzę na to dzisiaj, a więc z dystansu, było to z jednej strony wytrącenie mnie z aktywności duszpasterskiej do jakiej przywykłem, z drugiej -- nowa, i jakże odmienna, łagierna rzeczywistość. I wreszcie instynkt samozachowawczy, który przenikał także do głębi mojej duszy. A poza tym, ci moi "parafianie", tak inni od normalnych ludzi, tak mało ludzcy i wrażliwi w porównaniu z tymi, których spotykałem w normalnym, chociaż także sowieckim świecie. Myślę, że w jakimś stopniu ta inność łagiernych "parafian" też mnie deprymowała.

A może po prostu za mało się za nich modliłem, może za krótko byłem wśród nich. Bóg to wie. Ale dzisiaj, gdy myślę o moich łagiernych latach, to mam pewne poczucie niedosytu i niewykorzystania danych mi przez Boga możliwości. W sumie byłem wśród tych ludzi przeszło dwa lata i chyba mogłem im więcej dać, niż dałem jako ksiądz. Bóg to raczy wiedzieć.

 

 
XVI. NOWA PRACA XVIII. KONTAKT ZE ŚWIATEM


początek strony
© 1996-1997 Mateusz