TĘSKNOTA I GŁÓD II. CZY SYTUACJA BEZ WYJŚCIA?

 
JACEK SALIJ OP

3. Kościół a małżeństwa osób rozwiedzionych

 
  1. Niesprawiedliwość stereotypów
  2. Sens wykluczenia z sakramentów
  3. Perspektywa pełnego pojednania z Kościołem

Chcę mówić o potrzebie ewangelicznego krytycyzmu zarówno wobec tej teologii, która rygorystycznie broni zasady, absolutnej nierozerwalności małżeństwa, jak wobec tej, która próbuje otwierać możliwości jakiegoś złagodzenia katolickich zasad 1.

Kościół katolicki niezmiernie się zasłużył - także wobec współczesnej kultury, bardziej niż kiedykolwiek potrzebującej takiego świadectwa - że tak wytrwale i jednoznacznie jest wierny literze Ewangelii: "Kto by oddalił swą żonę, a pojąłby inną, popełnia cudzołóstwo względem niej. I gdyby żona opuściwszy swego męża wyszła za innego, popełnia cudzołóstwo" (Mk 10, 11-12).

Zarazem jednak trudno nie słyszeć tych dramatycznych pytań, jakie rodzi sytuacja tysięcy katolików, którzy z powodu nie dających się uporządkować spraw małżeńskich znaleźli się na marginesie Kościoła. Czy wierność literze Ewangelii nie przesłania i nie przytłacza tego, co najważniejsze: wierności jej duchowi? Dość często zarzuca się stanowisku Kościoła odnośnie do rozwodów i małżeństw osób rozwiedzionych bezduszność, ciasny rygoryzm, brak ducha miłości.

Co sądzić o tym - naocznym przecież - napięciu między literą a duchem Ewangelii? Po pierwsze, wszelkie próby wypośrodkowania między literą a duchem wydają się skażone nieuleczalną niewiernością wobec słowa Bożego. Naukę Chrystusa należy przyjmować dosłownie. Jak mówił Norwid, nie wolno Ewangelii brać przez rękawiczkę. Mnożące się dzisiaj próby rozluźnienia katolickich zasad o świętości małżeństwa cechuje zwykle ten sam, trudny do przyjęcia schemat, jakoby miłość nakazywała niekiedy odstąpić od dosłownego rozumienia nauki Ewangelii.

Z drugiej przecież strony nie sposób zaprzeczyć, że praktyka Kościoła sprawia nierzadko wrażenie, jak gdyby w naszej wierności nauce Chrystusa o małżeństwie liczyła się głównie i przede wszystkim litera. Niniejsze refleksje są próbą pokazania, że zachowując literalną wierność przykazaniom Chrystusa, można - i trzeba - czynić to w duchu miłości. Napięcie między literą a duchem należy rozwiązać nie przez odstępstwo od litery, ale przez przesycanie litery duchem.

 

Niesprawiedliwość stereotypów

Istnieje w podświadomości Kościoła tendencja do traktowania wszystkich małżeństw, zawartych przez osoby związane już z kimś innym, w sposób jednakowy. Tymczasem najprostsza obserwacja przekonuje, że sytuacja moralna takich ludzi może być bardzo różnorodna, niekiedy wręcz krańcowo odmienna. Są wśród nich osoby, które bez skrupułów odegrały rolę strony trzeciej, wbijającej klin w poprzednie małżeństwo, ale są także ludzie pokrzywdzeni przez współmałżonka, którzy niewiele przyczynili się do rozejścia pierwszego stadła. Jedni w sytuację niezgodną z nauką Ewangelii weszli z lekkim sercem, dla innych był to dramat duchowy i moralny, w którym słabość ludzka zwyciężyła niejako wbrew ich własnej woli. Pierwsze małżeństwo mogło mieć wszystkie szanse trwałości i rozpadło się na skutek oczywistego braku dobrej woli, ale bywa i tak, że ziarno rozpadu znajdowało się już w samym, niedojrzałym, zamiarze małżeństwa.

Prawda, że każde małżeństwo zbudowane na gruzach poprzedniego jest niezgodne z nauką Pana. Ale byłoby jawnym doktrynerstwem nie odróżniać ludzkich dramatów od zwyczajnego moralnego zepsucia lub nawet złej woli. Nie sprowadzamy przecież do wspólnego mianownika morderstwa i na przykład lenistwa, mimo że również to ostatnie może być grzechem ciężkim. Podobnie czym innym wydaje się jawne lekceważenie zasad Ewangelii w poglądach i nieprzejmowanie się nimi w życiu, czym innym zaś uznawanie swojej niewinności wobec Chrystusa i żal, że okoliczności życiowe i moja własna słabość oddaliły mnie od Niego.

Idea zróżnicowanego traktowania chrześcijan, których sytuacja małżeńska jest niezgodna z nauką Chrystusa, nie jest obca tradycji katolickiej. Dla przykładu można przypomnieć synod w Elwirze, który odbył się jeszcze w okresie prześladowań (ok. 303 r.). i uznał za stosowne uchwalić na ten temat dwa różne kanony, zależnie od winy za rozpad pierwszego małżeństwa. Zwłaszcza pierwszy z nich wydaje się przejawiać surowość wręcz okrutną, należy go jednak rozumieć w świetle tego, co powiemy poniżej o sensie wykluczenia z przystępowania do sakramentów:

Kan. 8. Kobiety, które bez przyczyny opuściły swoich mężów i poślubiły innych, nawet na łożu śmierci mają być pozbawione Komunii.

Kan. 9. Natomiast kobieta, która opuściła męża, dlatego że był cudzołożnikiem, niech nie poślubia innego; jeśli poślubi, nie będzie dopuszczona do Komunii, dopóki żyje ten, którego opuściła, chyba że w wypadku choroby.

Myślę, że także z pozycji całkowitej wierności literze Ewangelii można i trzeba stawiać pytanie, czy ludzi, którym Kościół nie może udzielić Sakramentu Małżeństwa i nie dopuszcza do Eucharystii, nie traktujemy niekiedy niesprawiedliwie. Nasz Zbawiciel nie ukrywał dezaprobaty dla zła, jakiego dopuszczali się złodzieje i prostytutki, a przecież bardzo ostro ocenił potępiający sąd pobożnych faryzeuszów wobec tych ludzi. Sądzę, że ból, jaki ktoś przeżywa z powodu wyłączenia z sakramentów, jest wystarczająco ciężki i tym bardziej należy oszczędzać bólu niesprawiedliwego. Nie można zwłaszcza stwarzać wrażenia, jak gdyby nie miały znaczenia wobec Boga wartości moralne i religijne, które chrześcijanie odsunięci od sakramentów starają się realizować i przekazywać dzieciom.

Byłoby bezduszną niesprawiedliwością, jeśli tych, którzy wobec Boga żałują swoich błędów, a może nawet w swoim otoczeniu świadczą głośno o słuszności ewangelicznych zasad małżeńskich, stawiać na jednym poziomie z ludźmi, którzy mają pretensję do Pana Boga, że nie dostosował Ewangelii do ich poglądów i stylu życia.

Rozróżnienie niniejsze jest oczywiście schematyczne. Tęsknota za sakramentami i żal, że jest się współautorem swojej sytuacji niezgody z Bogiem, może mieć przyczyny także całkiem ludzkie i zgoła nie nadprzyrodzone. Z drugiej strony, walka z Bogiem i rzucanie Mu w twarz oskarżeń, że i On jest winien mojego z Nim skłócenia, nie musi świadczyć o wierze zmanierowanej, która według swojej miary chciałaby osądzać słuszność prawa Bożego. Spieranie się z Bogiem bywa przecież często drogą do przyznania Mu racji.

Schematyczność rozróżniania dobrej i złej wiary, niewystępowanie żadnej z tych postaw w stanie czystym podkreślmy szczególnie, bo wynika z tego postulat określonej postawy praktycznej. Jeśli bowiem tak się rzeczy mają, znaczy to, że nie do nas należy usprawiedliwiać lub potępiać kogokolwiek. Winniśmy raczej głosić wszystkim nowinę o zbawieniu, słowa pocieszenia, że Bogu jest miły każdy, kto stara się wejść na drogę wskazaną przez Chrystusa, nawet jeśli czyni to nieudolnie, a błędów nie da się naprawić od razu.

 

Sens wykluczenia z sakramentów

Wiernym żyjącym w małżeństwie nie potwierdzonym sakramentalnie Kościół odmawia rozgrzeszenia oraz Eucharystii. Jest to najcięższa kara, jaką dysponuje Kościół, a codzienne doświadczenie uczy, że wierzącemu chrześcijaninowi sprawia ból wyjątkowo dotkliwy. Wykluczenie ze wspólnoty eucharystycznej jest bowiem - zgodnie ze słowem Pana, że "cokolwiek rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie, cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie" - znakiem wyłączenia ze wspólnoty z Bogiem.

Funkcjonuje wśród wiernych przekonanie, a podzielają je nierzadko sami zainteresowani, że niedopuszczenie do sakramentów jest równoznaczne z wyłączeniem ze zbawienia wiecznego. Jest ono o tyle słuszne, jeżeli podkreśla głęboki, nie tylko umowny i zewnętrzny, związek pomiędzy przynależnością do Kościoła a przynależnością do Boga. Utożsamiać jednak wspólnotę eucharystyczną ze wspólnotą z Bogiem byłoby oczywistym uproszczeniem. Mniemanie takie zniekształca ponadto sens stosowanego przez Kościół wyłączenia z sakramentów.

Surowa ta kara ma znaczenie podwójne. Wobec chrześcijan, którzy mimo odejścia od drogi Bożej nie dostrzegają potrzeby pojednania i powrotu do Ojca, niedopuszczenie do pełnej komunii z Kościołem jest dramatycznym upomnieniem, że według swojej znajomości słowa Bożego Kościół nie może im głosić nadziei zbawienia, wręcz przeciwnie, uważa ich zbawienie za poważnie zagrożone. Kościół nie jest właścicielem źródeł łaski; które zostały w nim złożone, dlatego nie jest w prawie dopuszczać do nich samowolnie tych, których postępowanie jest jawnie niezgodne ze słowem Bożym. Tym wszystkim Kościół głosi potrzebę pokuty, nawet jeśli nie jest rozumiany lub spotyka się z lekceważeniem, poleca ich przecież miłosierdziu Bożemu i modli się dla nich o życie wieczne.

Ale wśród wyłączonych z Komunii znajdują się również chrześcijanie, którzy szczerze pragną powrotu do Boga. Ich duchowe nawrócenie już się zaczęło, nie może się jednak wyrazić w Komunii, ponieważ elementarne poczucie sprawiedliwości nie pozwala im rozbijać nowego gniazda, nie czują się uprawnieni krzywdzić rozwodem nowego współmałżonka i pozbawiać dzieci normalnego środowiska rodzinnego. Czy w takich przypadkach wyłączenie z sakramentów ma jeszcze jakiś sens religijny? Wydaje się, że tak, ale jest on inny niż w przypadku pierwszym.

Odwołam się tutaj do doświadczenia Kościoła pierwszych wieków. Starożytni chrześcijanie karę ekskomuniki przedłużali często na całe lata po nawróceniu, a stosowali ją również w wypadkach, kiedy zewnętrznie nie było żadnych przeszkód, aby zainteresowanych przyjąć do pełnej komunii. Sądzili, że sytuacja taka pogłębia nawrócenie, obawiali się, aby przedwcześnie przyjęta komunia nie była kłamstwem wobec Boga.

Święty Cyprian przestrzegał wręcz, aby rozgrzeszenie udzielone zbyt pośpiesznie nie wtrąciło pokutującego w nową przepaść: "Dość upadłym jednego upadku. Niech nikt pragnących się podnieść nie wtrąca oszustwem w przepaść. Niech nikt leżących, za których się modlimy, aby ręka i ramię Boga ich podźwignęły, jeszcze bardziej nie przygniata i nie gnębi" (List 43, 6 - pisany w 251 r.). Natomiast święty Grzegorz Wielki, aby ostrzec przed zbyt łatwym dopuszczeniem do sakramentów, użył obrazu wręcz brutalnego: "Jako już żywego rozwiązują uczniowie Łazarza, którego mistrz wskrzesił z martwych. Gdyby go bowiem rozwiązali, gdy był jeszcze martwy, to raczej wstrętny zaduch by poczuli, niż skutek ich czynów by się okazał" (Homilie na Ewangelie 26, 6 - 592 r.). Sądzę, że idee te można zastosować - mutatis mutandis - do wyłączonych z komunii z powodu nieuporządkowanej sytuacji małżeńskiej, zwłaszcza jeśli szczerze szukają jedności z Bogiem. Kościół byłby złą matką, gdyby nie chciał doceniać, podtrzymywać i popierać wszystkiego, co w życiu tych ludzi i ich rodzin dobre i Boże. Nie można ich sytuacji wobec Boga sprowadzać wyłącznie do impasu, w jakim się znaleźli. Ludziom szczerze szukającym pojednania należy głosić nadzieję. Jeśli nawet wyjście z impasu jest prawie niemożliwe i ludzi tych nadal Kościół nie będzie mógł dopuścić do Komunii, trzeba im przynajmniej pomóc wejść na drogę, która jakoś do Komunii jest skierowana.

Znów powołam się na starożytnych chrześcijan, bo surowość ich praw była rzeczywiście przesycona miłością: "Nie powinieneś im jednak, biskupie, całkowicie zabraniać wstępu do świątyni i słuchania kazania. Wszak i Pan nasz Zbawiciel nie odtrącał całkowicie ani nie odrzucał celników i grzeszników, lecz przeciwnie, nawet siadał z nimi do stołu. Gdy zaś faryzeusze oburzali się na to, że jada z celnikami i grzesznikami, odpowiedział: nie zdrowi potrzebują lekarza, lecz chorzy. I wy zatem, biskupi, obcujcie z nimi i starajcie się ich pozyskać, otaczajcie opieką, rozmawiajcie z nimi, pocieszajcie ich, podnoście na duchu, nawracajcie" (Didaskalia rozdz. 10). Są to słowa nie znanego nam z imienia biskupa syryjskiego z III wieku, ale starochrześcijańskie wskazówki na temat odsuniętych od Komunii często cechują się taką życzliwością dla tych, którzy zawinili wobec Boga i Kościoła.

 

Perspektywa pełnego pojednania z Kościołem

Nacisk współczesnej mentalności na zmianę katolickich zasad o bezwzględnej nierozerwalności małżeństwa jest zjawiskiem powszechnie znanym. Niekiedy również od wewnątrz, ze strony wiernych lub teologów, proponuje się rozmiękczającą interpretację trudnych nakazów Ewangelii, a stanowisko Kościoła krytykuje się jako sztywne i nieżyciowe. Chcąc opisać obecną sytuację za pomocą jakiegoś ogólnie znanego symbolu, trzeba by się chyba odwołać do ewangelicznego obrazu burzy na morzu, w której łódź nie miałaby szans ocalenia, gdyby nie czuwał nad nią Zbawiciel.

Chrześcijanie dość często wynajdywali rękawiczki łagodzące kanciastość Ewangelii i nie są to tradycje, z których bylibyśmy szczególnie dumni. Powinno to skłaniać do rezerwy wobec propozycji, w których kładzie się nacisk głównie na zmiany zewnętrzne. Nie wydaje się również, aby można było wyciągać zbyt dalekie wnioski z faktu, że dawniej nie było takiego jak dziś rozdźwięku między obyczajem społecznym a nauką Kościoła. Były bowiem w historii Kościoła również epoki, kiedy głosił on wiernie nakazy Ewangelii, mimo ich rozbieżności z potocznym obyczajem. Święty Jan Chryzostom (zm. w 407 r.) musiał kiedyś swoim słuchaczom powiedzieć bez ogródek: "Nie zarzucajcie mi, że prawa cywilne pozwalają wam dokonać rozwodu i opuścić żonę. Nie według tych praw Bóg was będzie sądził w wielkim dniu Sądu, ale według praw, jakie sam ustanowił" (O małżeństwie 2,1).

Być może propozycja rewizji kościelnego prawa małżeńskiego pod kątem oczyszczenia go z nieuzasadnionych rygoryzmów ma swój sens. Nie wydaje się jednak, aby zmiany mogły wyjść poza pewne marginalia oraz sprawy proceduralne. W każdym razie nadzieja, jaką należałoby głosić ludziom odsuniętym od sakramentów, nie wydaje się leżeć w możliwości zmiany przepisów prawnych. Trywializm takiego nastawienia ustępowałby chyba tylko tu i ówdzie spotykanej nadziei, że pogodzić się z Bogiem pozwoli mi łaskawa śmierć pierwszego współmałżonka. Trudno sobie wyobrazić bardziej niereligijne pojmowanie zasad wiary. Zresztą chyba i duszpasterze ponoszą część winy, jeśli w opinii dość rozpowszechnionej pojednanie z Bogiem to tylko problem zmiany zewnętrznych okoliczności.

Chrześcijaństwo jest radosną nowiną o wyzwoleniu, zaproszeniem do wolności. Potraktowane jednak płytko nie tylko traci swoją tożsamość, ale staje się przeciwieństwem samego siebie. Innymi słowy, chrześcijaństwo może być również przeżywane jako doktryna niewoląca człowieka, przygniatająca go ciężarem swoich wymagań i obowiązków. Kiedy łamiemy prawo Boże, a później nie jesteśmy zdolni do prawdziwego pojednania z Ojcem, wiąże się to często z takim właśnie - zewnętrznym i czysto materialnym - pojmowaniem zasad Ewangelii, które ze swej istoty są przecież duchowe i wewnętrzne.

Przykazania Boże są dla nas nierzadko tak trudne, bo traktujemy je na wzór praw nałożonych z zewnątrz, rygorów, które ograniczają naszą wolność. Dlatego i nasza pokuta nosi niekiedy znamię jakiegoś ducha niewolniczego: człowiek wraca do Boga jakby przymuszony Jego wyższością i perspektywą kary za grzech. Tracimy często z oczu, że najgłębsze i najpiękniejsze w pokucie chrześcijańskiej jest wyzwalające odkrycie wewnętrznego sensu Bożego prawa i niesłuszności grzechu, powrót w ramiona kochającego Ojca, który wybacza i leczy.

W tej perspektywie rady, jakich udziela Kościół katolikom, którzy naruszyli przykazanie Chrystusa o małżeństwie, są różne, zależne od konkretnej sytuacji zainteresowanych, ale jednakowe w swoim duchu. Tam, gdzie nowy związek nie jest jeszcze utrwalony, Kościół radzi jego rozwiązanie. Sytuacje takie należą niewątpliwie do najtrudniejszych prób wiary, a jeśli u wielu wiara w takich momentach ponosi klęskę, to nie tylko dlatego, że była słaba, ale i dlatego, że była płytka. Ktoś może nie rozumieć sensu prawa Bożego, ale chrześcijanin powinien wówczas przynajmniej starać się zaufać Chrystusowi, że Jego wskazania mają sens realny i bronią jakichś ważnych wartości. Trudno mówić o dojrzałej wierze, jeśli dla kogoś przykazanie Boże to tylko pusty treściowo, zewnętrzny zakaz. Albo jeśli ktoś, uznając słuszność rozwiązań Ewangelii, sądzi, że jego sytuacja jest tak szczególna, iż właściwie one go już nie dotyczą.

Zapewne, prawda tych uwag jest tylko teoretycznie prosta. Wystarczy sobie przypomnieć pełne bólu głosy tych wszystkich, którzy pytają, czy Bóg rzeczywiście chce, aby przez całe życie ponosili skutki młodzieńczej nierozwagi, z jaką zawarli pierwsze małżeństwo, niedobrane i niejako z góry skazane na rozpad. W rozmowach z takimi ludźmi moja wierność Ewangelii jest pełna nieśmiałości wobec nich i żalu do nas samych, że tworzymy atmosferę sprzyjającą lekkomyślnym małżeństwom i zbyt łatwym rozwodom. W ocenie takich sytuacji należy chyba okazywać równie mało tupetu i równie wiele stanowczości, jak spowiednik, kiedy nędzarz mu się spowiada, że był zmuszony ukraść chleb drugiemu nędzarzowi. Wydaje się, że jest przede wszystkim sygnałem jakiejś choroby społecznej, jeśli zbyt często zdarzają się sytuacje, w których alternatywą złamania prawa Bożego jest heroizm lub coś niewiele mniejszego. Jaką perspektywę pojednania z Bogiem i Kościołem można pokazać tym wierzącym, których małżeństwa Kościół nie może potwierdzić sakramentalnie, mimo że jest już związkiem trwałym i jego rozwiązanie nie wchodzi w rachubę? Po tym między innymi rozpoznajemy Bożą obecność w świecie, w którym żyjemy, że w jakiejkolwiek sytuacji człowiek by się znalazł, powrót do Boga jest zawsze możliwy. Ludziom tym radziłbym najpierw spieranie się z Bogiem na temat swojej sytuacji, ale w duchu wiary, to znaczy z tym nastawieniem, że w walce zwycięży Bóg, a ja mam wyjść z niej jakoś oczyszczony i pogłębiony. Zrozumieć w duchu wiary winę mojej dawnej niewierności znaczy zobaczyć, że Bóg jest Ojcem i kocha, zarówno wtedy gdy daje przykazania, jak wówczas kiedy przebacza.

Bywa, że człowiekowi jak gdyby potrzeba upadku, aby zrozumiał wspaniałość Bożej miłości. Coś z tego, co odważamy się śpiewać w liturgii wielkosobotniej, nazywając grzech Adama błogosławioną winą. Jeśli ktoś w swoich zmaganiach z Bogiem dojdzie do tego punktu, wówczas chyba łatwiej mu będzie znieść wyłączenie z komunii (paradoks: łatwiej, mimo pogłębienia wiary!). Potrzeba pokuty, nawet tak ciężkiej, będzie w nim bowiem równie żywa, jak tęsknota za sakramentalnym spotkaniem z Chrystusem. A ból z powodu tej najtrudniejszej dla chrześcijanina pokuty będzie łagodzony świadomością, że swoim życiem jestem przecież jakoś do komunii zwrócony.

Kończąc niniejsze refleksje, spróbuję skomentować stosowaną niekiedy praktykę, która osoby nie związane sakramentalnie, a mieszkające nadal ze sobą, dopuszcza do Eucharystii jedynie pod warunkiem, że zobowiązali się żyć jak brat z siostrą. Nasza psychika na ogół źle znosi to, co wymuszone, nawet jeśli człowiek wymusza od samego siebie. A dochodzi przecież do tego ważniejszy jeszcze wzgląd na współmałżonka i pokój w rodzinie. Jednym słowem, raczej nie radzę podejmować takiej decyzji, dopóki człowiek nie jest zdolny nadać jej jakiegoś wewnętrznego sensu w duchu wiary.

Wydaje się, że ta trudna propozycja dla niektórych par stęsknionych powrotu do sakramentów jest na pewno rozwiązaniem realnym. Inni mogliby widzieć w niej jakąś perspektywę na przyszłość, nawet jeśli jeszcze nie określoną. Ale nie trzeba wezwania do pojednania z Bogiem sprowadzać karykaturalnie tylko do tego szczegółu. Najważniejsze, co można powiedzieć ludziom spragnionym pełnego powrotu do Kościoła, to zapewnienie, że nadzieja zbawienia - wyrażana czynami i całym nastawieniem - może naprawdę stać się wytyczną ich życia. Wówczas, nawet jeśli człowiek nie może jeszcze przystąpić do komunii, przecież duchowo jest coraz bliżej komunii.

("W drodze", październik 1973, nr 2, s. 67-75)



P r z y p i s y
1 Por. bogaty przegląd bibliograficzny zagadnienia: J. F. Castańo, Nota bibliographica circa indissolubilitatis matrimonii actualissimam questionem, "Angelicum" 1972, nr 49 s. 463-503. Nurt drugi reprezentuje np. B. Häring, Piecza nad zbawieniem rozwiedzionych i nieważnie poślubionych, "Concilium" 1970, nr 1-5, s. :362-366.    DO TEKSTU

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Jak wygląda sprawa rozwodu? Duszpasterstwo małżeństw nieskaramentalnych

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz