Pytania o chrześcijaństwo
R O Z D Z I A Ł   I I I
Trzy razy nie dla podejrzliwości

 

Widzieliśmy, że wśród ludzi, których wysłuchaliśmy w poprzednim rozdziale, wśród owych wzorcowych przedstawicieli tak "w imię rozumu", przyjmowanie kultury nowoczesnej nie stanowi przeszkody dla wiary; że nawet może pomagać do otwarcia się na nią.

Inni z tego samego prądu kulturalnego, których spotykaliśmy w naszej włóczędze, nie osiągnęli tak wiele. Nie wydawał im się możliwy skok w pełną wiarę, zaryzykowanie na "tak". Pozostali więc na gruntach agnostycyzmu, skłaniając się raczej do ogólnikowego deizmu. Ale lekcje historii ostatnich dwóch wieków (oraz wypadki naszych lat) pobudziły ich do serdecznej akceptacji wymiaru religijnego -- w szczególności wymiaru chrześcijańsko-katolickiego -- przynajmniej na płaszczyźnie wartości kulturalnej, konkretnej pozytywności, celowości życia. Do tego stopnia, że niektórzy z nich mogliby określić siebie jako "katolicy niewierzący", przynajmniej ze względu na szacunek dla tajemnicy, ze względu na wybory etyczne, ze względu na uświadamianie sobie nieprzezwyciężalnych ograniczeń człowieka.

Słuchanie ich wydawało mi się potwierdzeniem historycznego odwetu chrześcijaństwa: synowie i wnukowie agresywnej tradycji antyklerykalnej dziewiętnastego wieku (lub, dla niektórych, dwudziestowiecznego idealizmu Crocego, Gentilego, którzy z pychą tolerowali religię jako "niższą formę filozofii", jako "filozofię dla ludu") mogą w dalszym ciągu nie identyfikować się z wiarą, z jej dogmatami, ale uznali przydatność jej propozycji dla człowieka i społeczeństwa. W ten sposób, z niewątpliwą odwagą, zdystansowali się od swoich ojców kulturalnych; od ojców, którzy myśleli, że "że dobroczynne światło słońca rozumu" rozproszy "niezdrowe mgły klerykalnego zabobonu"; ojców, którzy twierdzili, iż są pewni, często w najlepszej wierze, że po jednej stronie znajduje się "postęp", po drugiej "wstecznictwo". Ktoś doszedł wręcz do zburzenia tego schematu i zasmucony spogląda na ruiny pewnego oświecenia, które przecież wystartowało z marzeniem stworzenia świata lepszego i nowego.

Wszyscy jednak mówią zdecydowanie nie na "podejrzliwość" względem chrześcijaństwa, a nawet względem hierarchii Kościoła katolickiego, na którą spoglądają często z sympatią doprawdy większą niż niektórzy wierzący.

Jednakże ponownie potwierdzając świadomość przemocy i arbitralności, jaka zagraża każdemu schematowi, zebraliśmy tutaj -- jako test podobnego widzenia rzeczy -- trzy różne głosy, chociaż na swój sposób są one także do siebie podobne. Są to głosy trzech znakomitości, zaangażowanych w dziedzinie literatury lub krytyki literackiej: Geno Pampaloni, Claudio Magris, Giovanni Arpino.

 
Geno Pampaloni

Uznawany przez wielu za największego włoskiego krytyka literackiego, jest świeckim o pochodzeniu rzeczywiście "odpowiednim": działacz w tej samej Partii Czynu (Partito d'Azione) Galante Garrone i wielu innych laicystów, w której antyklerykalizm był jedną z dominujących cech, Geno Pampaloni pracował dla dzienników kierowanych przez najznakomitszych mistrzów agnostycznej liberalnej demokracji. Od Arriga Benedettiego do Maria Pannunzia, od Piera Calamandrei do Alfia i Luigiego Russo, aż do Giovanniego Spadoliniego i obecnie Indra Montaneliego. Był ponadto jednym z najbliższych współpracowników Adriana Olivettiego, niezwykłego przemysłowca-humanisty, syna Żyda i waldenki, który chciał, by był sekretarzem generalnym "Movimento di Comunità" (Ruch Wspólnoty), w którym to, co najlepsze z kultury oświeceniowej, starało się stopić z inspiracją judeochrześcijańską.

Prawdziwy intelektualista, wychowany w owym tyglu ambitnych intelektualistów, jakim był dwór olivettiański, a przecież jak najbardziej ludzki, Pampaloni i jego opinie krytyczno-literackie (pisze sto artykułów na rok, tylko z niektórych powstały książki, jak Fedele alle amicizie, zaliczana do najpiękniejszych w powojennych Włoszech), otoczony jest jednomyślną atencją i szacunkiem. Z zasady nie uprawia ostrej, negatywnej krytyki. I dał tego wyjaśnienie, które wydawało mi się potwierdzeniem jego tolerancyjnej uczciwości:

-- Oburzenie zachowuję dla tematów moralnych. Nasz sąd zawodowych czytelników o kwestiach literackich jest bardzo dyskusyjny i prowizoryczny! A poza tym, wszyscy pisarze -- także wielu przeciętnych -- mają zawsze szczyptę pasji. Głównym grzechem współczesnym jest obojętność: a więc dlaczego nie uprawiać tego ziarenka gorczycy, dlaczego gasić knot dymiący?

Więc nie tłumi; ale dlatego na pewno może być podejrzewany o przynależność do owego kręgu, niemal mafijnego, krytyków oraz wydawców i pisarzy, który czytelników prasy skazuje na przypochlebne recenzje. Aby się bronić przed naciskami, mieszka, jak powiedział, "ukryty przed władzą, w mieście prowincjonalnym, jakim jest teraz Florencja".

I było słuszne, że spotkaliśmy się tam, w jego małej pracowni przy via Cernaia. Mówił o sobie, iż jest agnostykiem, wyznawcą radykalnego agnostycyzmu ("Podejmowanie tego ryzyka znaczy dla mnie pozostawienie wszystkich możliwości otwartych"), graniczącego może z ateizmem:

-- Nie udaje mi się oderwać od mojego przekonania o nicości po śmierci. Potrafię posunąć się do myślenia o jakiejś formie dalszego trwania, ale nie indywidualnego, raczej kosmicznego, poza naszą świadomością. Ponieważ -- dodaje -- jeżeli Bóg istnieje, mógłby istnieć jako pamięć -- wieczna i powszechna -- ludzkości i jej historii.

-- Pewnego rodzaju komputer, w którym wszystko zostaje zarejestrowane? -- zapytałem.

-- Tak, coś w tym rodzaju.

Zdawało mi się, iż zauważyłem tutaj potwierdzenie tej trudności w przyjęciu chrześcijańskiego zgorszenia zbawienia indywidualnego, "materialnego", bo zbawienia również ciała, która wydaje się typowa dla intelektualistów wszystkich czasów: od owej elity kulturalnej, jaką w czasach Jezusa stanowili saduceusze, zaprzeczający zmartwychwstaniu, do "filozofów epikurejskich i stoickich" z Aten, o których mówią Dzieje Apostolskie, że słuchali Pawła z Tarsu tak długo, jak pozostawał na płaszczyźnie pojęć abstrakcyjnych, ale odeszli, wyśmiewając go, kiedy wspomniał o zmartwychwstaniu ciał. Czy jest tak dlatego, że karmiąc się ideami, intelektualiści skłaniają się do pojmowania wszystkiego, łącznie z Bogiem, jako "czystej idei" i dlatego nie potrafią ugiąć się przed perspektywą Boga, który staje się również "materią", ciałem i krwią, w cieśli z Galilei? Czy tutaj może kryje się tajemnica, dla której rybacy i wieśniacy, przyzwyczajeni do konkretności, do "materialności" rozpoznali w Jezusie Chrystusa, gdy tymczasem nie potrafili go dostrzec "nauczyciele w Izraelu"?

Jest pewne, że Geno Pampaloni mimo wszystko podobałby się Pascalowi (który, jak mówi, należy razem z Augustynem do jego najbardziej cenionych lektur. -- Lubię w nich obu niechętnych wszelkiemu postępowi, także katolickiemu, nieufność do człowieka i równoczesną ufność pokładaną w Łasce"), Pascalowi, który lubił i szanował dwa rodzaje ludzi: "Tych, którzy znalazłszy Boga, służą Mu ze wszystkich swoich sił; i tych, którzy nie znalazłszy Go, szukają Go en gémissant, jęcząc". Pampaloni jest człowiekiem, który płakał całą noc, kiedy umarł mu ojciec:

-- Nie był wierzący i pozostawił rozporządzenie, iż nie chce kapłanów na swoim pogrzebie. Umarł naturalnie bez sakramentów. Jako jedyny syn, musiałem podjąć decyzję. Płakałem całą noc, a o świcie zadecydowałem o pogrzebie cywilnym: smutnym, ogołoconym, bez odrobiny pociechy; przewóz towaru. W tych godzinach uwierzyłem, że potrafię przyjąć rozstrzygnięcie: nihil post mortem, nie ma niczego po śmierci.

Mówił cichym głosem, z pochyloną głową, jak gdyby wstydził się swojej niemożności dokonania wyboru:

-- Gdyby pan wiedział, ile razy stawiałem sobie ten problem, dochodząc do wniosku, że po ludzku nie da się go rozwiązać! Mimo wszystko nie czuję się na siłach, aby powiedzieć, że życie jest przypadkiem. Ale nie potrafię również ważyć się wyznać, że jest ono darem. Otóż, jest ono może obowiązkiem: trudnym "rzemiosłem życia", które, podoba się to nam lub nie, musimy wykonywać i o którym mówił mój przyjaciel Cesare Pavese, którego kryzysem, nawet jeżeli jakaś kultura starała się to ukryć, był kryzys sensu życia, kryzys głęboko religijny.

A jednak ten agnostyk Pampaloni wiele razy był naciskany przez wierzących, poczynając od arcybiskupów Florencji, do uczestniczenia w życiu świata katolickiego. Nie uważał za stosowne zgodzić się, w imię uczciwości; ale jest pewne, że jeszcze bardziej, niż jego przyjaciel dyrektor Montanelli, jest reprezentantem naprawdę znaczącym "katolicyzmu niewierzących". Antyklerykalizm o korzeniach oświeceniowych i idealistycznych, z którymi się przecież identyfikuje, rozwiał się w nim do tego stopnia, że stał się on swego rodzaju "apologetą" Kościoła. Na tyle, aby rozdrażnić -- i nie jest to ostatni paradoks naszych czasów -- niektórych zakonników i świeckich wierzących.

Zwłaszcza owym katolikom nie podoba się jego pochwała Jana Pawła II:

-- Wielki papież Wojtyła! Akurat taki, jaki potrzebny jest na nasze czasy: silny. Bardzo dobrze do mnie przemawia ta jego świadomość ważności wyraźnej wiary w życiu ludzkości. Jest przekonany, że los następnych pokoleń rozegra się w Europie wschodniej; i także w tym ma rację. Jeżeli tak zwany realny socjalizm musiałby upaść -- a to może zdarzyć się pod naporem tego fermentu religijnego, który po siedemdziesięciu latach ateizmu państwowego jest żywy jak nigdy, gdy tymczasem marksizm jest martwy -- będziemy mieli przełom w historii świata. Siła duchowości słowiańskiej spowodowałaby zbawienny kryzys nadwątlonego chrześcijaństwa Zachodu. W każdym razie -- papież Polak wie o tym dobrze -- upadek reżymu sowieckiego spełniłby zadanie "higieniczne" dla całego świata, usuwając tę ciągłą infekcję kłamstw, jaka przychodzi z Moskwy.

Ale dla pewnych przedstawicieli kontestacji katolickiej (która właśnie we Florencji miała jedno ze swoich najbardziej znanych centrów) nie brzmią dobrze nawet słowa, które Pampaloni wypowiada o roli Kościoła katolickiego w historii świata:

-- Nie tylko podziwiam, wręcz kocham Kościół, który otrzymał depozyt wiary i spowodował jego owocowanie i który w dalszym ciągu ma decydującą doniosłość dla wierzących i niewierzących.

-- Ale -- zapytałem go -- czy to depositum fidei nie było dla niego, niewierzącego, pewnego rodzaju mistyfikacją, choćby nawet wzniosłą?

-- Nie mistyfikacją ani metaforą: to jest zupełnie co innego. Nawet jeżeli Bóg Ewangelii byłby wymysłem, ten wspaniały wymysł wzbudził w nas wewnętrzną konieczność. Dla której teraz nie możemy już o nim nie mówić i Augustyn ma więc rację kiedy wydaje okrzyk: "Stworzyłeś nas dla siebie, Boże, i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie". Czy ulegamy może pomyłce, obierając Chrystusa jako symbol tego, co jest najwyższe? Mogłoby również tak być. Ale pomyłka, jeżeli taka zaszła, stała się teraz dla nas historią prawdziwą. Spoglądam na rezultaty chrześcijaństwa w historii: nie zapominam o zdradach, o niespójnościach, ale ogólny bilans wydaje mi się głęboko pozytywny.

-- Czego więc Panu brak do tego, aby nazywać się chrześcijaninem, katolikiem?

Potrząsa głową, jakby zasmucony:

-- Brak mi tej tajemniczej iskry, którą wierzący nazywają Łaską i która jest jednym dana, a innym nie, i nie potrafimy poznać tego przyczyny.

Nie tracąc nadziei, że może pewnego dnia zostanie wyposażony w tę iskrę, Pampaloni zdecydował się żyć (idąc, także tutaj, za radą "swojego" Pascala) "jak gdyby Bóg chrześcijański istniał i był Bogiem prawdziwym".

-- Kiedy zdarza mi się mówić do młodych, zawsze im to mówię: przez szacunek dla was samych i dla ludzkości, nawet jeżeli wiara nie została wam dana, utrzymujcie zawsze żywe to "jak gdyby" Boga. Bądźcie gotowi odpowiedzieć za wasze życie przed Sędzią sprawiedliwym i zarazem miłosiernym, nawet jeżeli nie uda się wam wierzyć, że niebiosa pewnego dnia rozedrą się na grzmiący głos Ojca.

Jak odpowiadać takiemu człowiekowi? Jak nie zrezygnować z uprzykrzonej roli "moralizatora", kiedy tajemnica dobrej woli staje się tak bardzo namacalna? Istotnie milczałem, gdy ten osobliwy apologeta, który urodził się i żył wśród księżożerców toskańskich i znakomitych przedstawicieli laicyzmu często agresywnego, kontynuował pochwałę chrześcijaństwa:

-- Teraz jest jasne, że kultura niewierzących broni maksymalnie wielu wolności, gdy tymczasem chrześcijaństwo broni jednej wolności, bez przymiotników lub ograniczeń. Obecnie bardziej niż kiedykolwiek powinniśmy uświadamiać sobie, że "religia" jest jedną z nazw wolności, dla wszystkich.

A gdyby ktoś się temu dziwił, gotów jest zacytować Alessandra Manzoniego, który napisał: "Chrześcijaństwo uczy pogardzać rzeczami, którymi posługują się ludzie po to, aby uczynić niewolnikami innych ludzi". Ale, dodaje Pampaloni tonem nagany i goryczy:

-- Nieszczęściem jest, że Manzoni pozostał niewysłuchany i odosobniony: niewierzący starali się wszelkimi sposobami usunąć jego wiarę, katolicy zrobili z niego przedmiot sprawozdania dla nieszkodliwego kongresu profesorów. Z takim nazwiskiem po swojej stronie, powinni być triumfatorami, ponieważ w nim katolickie widzenie życia i świata ukazało, iż potrafi zdawać sobie sprawę z problemów historii. Tymczasem -- po nim pustynia.

Kiedy jednak dodał, że: "mimo swoich niedostatków, kultura o inspiracji chrześcijańskiej może dzisiaj pozwolić sobie być bardziej tolerancyjną niż kultura laicka, ponieważ ta ostatnia jest prawdziwą klęską", nie potrafiłem ukryć przed nim mojego zakłopotania; biorąc również pod uwagę, między innymi, podniecenie, z jakim wielu katolików, w tych latach, odkryło postacie i tematy niewiary niemal jako nową ziemię obiecaną. Potrząsnął głową:

-- Krótkowzroczność, opóźnienie kulturalne ludzi zamkniętych do dziś w jakimś getcie. W rzeczywistości, mimo wszelkich pozorów, laicyzm musiał przyjąć wiele wartości chrześcijaństwa, czego to ostatnie nie musiało czynić. Proszę pomyśleć o pojęciu osoby, o autentycznym humanizmie, indywidualności, o życiu wewnętrznym, o duchowości. Nie: dzisiaj człowiek może się tylko wtedy obronić, jeżeli wybiera powtórnie, chce czy nie chce, w sposób jawny lub anonimowy, wartości chrześcijańskie, a nawet katolickie.

Wśród wartości nie przyjętych (także dlatego, że przyjęcie zakłada tajemniczy dar wiary) jest może dar nadziei. Pampaloni zapewnia, że nie wierzy w Boga, ale jak wielu, którzy mają wspólne z nim korzenie intelektualne, wierzy -- jeżeli nie w diabła -- to przynajmniej w "grzech", w mroczną "winę", która coraz bardziej opanowuje historię:

-- Żyjemy w świecie, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej beznadziejny. Nie brakuje, na szczęście, ludzi dobrej woli, o których Ewangelie mówią, że przede wszystkim do nich kieruje się wezwanie Boże; ale ich głos jest coraz bardziej przygaszony i słabszy. Pierścień, jaki zaciska okrucieństwo i obojętność, wydaje się coraz mocniejszy.

Mówiliśmy o Crocem i Gentilem, którzy mają dla niego tak wielkie znaczenie:

-- Tak, w gruncie czuję się crociańskim w literaturze i gentiliańskim w sporach duchowych. Ale, uwaga! Ci filozofowie, których myśl, jak się wydawało przez dziesięciolecia, koncentrowała na sobie uwagę Italii, a teraz znaczą niewiele więcej niż nazwiska w podręcznikach, obydwaj uważali, że religii powinno się uczyć dzieci i prostaczków, tych mianowicie, którzy nie mogli wspiąć się na szczyty filozofii, jedynej mądrości i wiedzy godnej człowieka dojrzałego. To lekceważenie jest dla mnie niezrozumiałe: momentu religijnego nie da się wyeliminować; wiedzą coś o tym nowoczesne ustroje, które starały się wykorzenić go z serc. "Religijny", przynajmniej ja jestem o tym przekonany, jest niezrównanym punktem dojścia dla tego, kto naprawdę ma prawo do imienia człowieka.

Zapalił kolejnego gauloise'a ("Zacząłem późno palić, miałem nadzieję, iż będę mniej samotny w towarzystwie papierosa"), spoglądał na mnie jakby z wahaniem:

-- Proszę, niech Pan to napisze, jestem zbiorem sprzeczności. Czy wie Pan, że chciałem wziąć ślub w kościele, u św. Ambrożego w Mediolanie, nie aby zastosować się do społecznej tradycji, lecz na podstawie świadomego wyboru? Cokolwiek stanowi tajemnicę, która się za tym kryje i której nie potrafię zgłębić, sakramenty katolickie mają bardzo poważną symbolikę, która nie może nie wywoływać pozytywnych skutków. Jest to ten sam powód, dla którego taki stary niewierzący jak ja odczuwa codziennie pokusę modlenia się, szukania kontaktu z Transcendencją, która mimo wszystko stała się historią.

 
Claudio Magris

Krążąc po labiryncie kultur i wokół tajemnicy ludzi, zjawiam się także w biurach wydawcy Garzantiego, w "złotym prostokącie" mediolańskim, w okolicy ulic Montenapoleone i della Spiga. Czekał tam jeden z najbardziej fascynujących autorów wydawnictwa, człowiek, który, jak Pampaloni, mógłby powiedzieć o sobie, że jest otoczony szacunkiem prawie powszechnym. I chyba również on nie mimo, ale właśnie dzięki śmiałości, z jaką wyraża niekonformistyczne idee w kulturze, której jest wybitnym przedstawicielem.

Jeszcze młody, Claudio Magris od dawna ma otwarte szpalty liczących się gazet i katalogi największych wydawców. Krytyk i pisarz, germanista (to znaczy znawca języka i literatury niemieckiej, których naucza na uniwersytecie w rodzinnym Trieście), Magris ma między innymi zasługę ponownego odkrycia literatury Europy środkowej. Mianowicie tego płodnego tygla języków, kultur, religii, jakim było Cesarstwo Austro-Węgierskie, antycypacja Stanów Zjednoczonych Europy, które kasty polityczno-wojskowe pragnęły doprowadzić do całkowitego zniszczenia, przedstawiając je jako twierdzę reakcji.

Magris jest również "gwarantowanym" laikiem, jest jednym z najbardziej prestiżowych intelektualistów agnostycznej kultury liberalno-demokratycznej, daleki jest od religijnych praktyk, które cechowały jego młodość. Ale, aczkolwiek odchodząc, bardzo się wystrzegał kierowania niechęcią, jaką niestety odznaczało się wielu ekskatolików.

-- Może wydawać się paradoksalny szacunek dla schematów dzisiaj aktualnych -- natychmiast zatroszczył się, aby mi to powiedzieć -- ale właśnie wtedy, jako młodzieniec wierzący i praktykujący, doświadczyłem wyzwalającej mocy wiary takiej jak wiara chrześcijańska, która może nadać życiu poczucie pełni i jedności.

Dla niego nie mogłoby być inaczej, ponieważ, dodaje, "jest to istotnie wiara oparta na tych Ewangeliach, które czytam, zawsze będąc pod ich wrażeniem, taki jest ich pozytywny potencjał dla ludzkiego życia".

A więc jeszcze katolik? Potrząsa głową:

-- Nie, przynajmniej w znaczeniu praktykowania, przynależności. Nie należę do żadnego kościoła, ani religijnego, ani politycznego. Na moje skomplikowane pytania, tak sądzę, lepiej odpowiadają słowa raczej jakiegoś Lukrecjusza lub Leopardiego, niż słowa -- przecież bardzo głębokie -- Pawła z Tarsu.

Uniósł rękę jakby dla uprzedzenia mnie:

-- Proszę jednak zważyć, że wydawałoby mi się śmieszne uznawanie siebie, z powodu tych moich niepewnych myśli, za bardziej inteligentnego, nowoczesnego, postępowego od chrześcijan, jakimi byli moi koledzy ze studiów uniwersyteckich, Arturo Carlo Jemolo lub Michele Pelegrino.

Niełatwo zrozumieć powód oddalenia się, także w tym przypadku, co mam nadzieję, że dobrze rozumiem, a które dokonuje się nie z powodów teoretycznych, nie w wyniku badań i systematycznych przemyśleń ani nawet z powodu oszołomienia młodego intelektualisty oślepionego światłami kultury, która wydawała mu się zwycięska. W spowodowaniu tego oddalenia nie muszą odgrywać roli zbyt łatwe zgorszenia mogące obciążać oblicze Kościoła instytucjonalnego: Magris nie jest na pewno osobnikiem, który nie potrafi odróżnić ludzkiej nędzy ludzi Kościoła od Kościoła w jego tajemnicy; lub który przyłączyłby się do powtarzających bezkrytyczne hasła.

Jego oddalenie się było w każdym razie ciche, bez trzaskania drzwiami: a nawet, podczas naszej rozmowy chwilami miałem wrażenie, że chyba chciał pozostawić te drzwi przymknięte. Na tyle, że młody germanista z Triestu był jednym z niewielu laików, razem z filozofem Norbertem Bobbio (gdy niemała część inteligentów chrześcijańskich milczała lub po prostu przeszła na inny front), który ośmielił się jawnie wystąpić na łamach "Corriere della sera" przeciwko temu, co nazwał "przykładową służalczością proroków zalegalizowanej aborcji". Wyjaśnił, gdy wspomniałem o jego odwadze:

-- Słowami, które wciąż jeszcze z największą siłą rozbrzmiewają w mojej duszy, są słowa napomnienia Jezusa, by się nie lękać.

Stanowiły one wezwanie, jakim Jan Paweł II pragnął zainaugurować swój pontyfikat, papież, którego duchową siłę także on (na równi z Pampalonim), jak mówi, podziwia.

Czy Claudio Magris jest rzeczywiście agnostykiem? Czy nie jest on raczej "chrześcijaninem anonimowym", człowiekiem, którego wiara osłabła, może się przyćmiła, ale nie wygasła? Odpowiedź była wyraźna i zarazem ambiwalentna:

-- Uważam za warte najgorszego konformizmu manifestowanie jako przyjemnej niepewności agnostyka, który nie może, nie potrafi stawiać na tajemnicę, jaka wszystkich tutaj otacza.

Zakłopotany jest więc, że ktoś drugi uważa, iż nie potrafi się zdecydować ani na tak, ani na nie? Jakkolwiek by było, jest człowiekiem świadomym tego, obcując z literaturą może najbardziej nabrzmiałą niepokojami religijnymi, jaką jest literatura niemiecka, że "często tylko doświadczenie religijne może dać wielkość dziełu pisarza, i ogólnie, dziełu artysty". I właśnie jako myśliciel i zarazem literat mówił o obrazie ewangelicznym, który często powraca w jego myślach:

-- Jezus, po zmartwychwstaniu, piecze na brzegu ryby dla uczniów, we mgle wczesnego poranka. Jest to sama w sobie historia ludzkości, która dochodzi do tego zakończenia o największej prostocie.

Również w tych zdarzeniach (w których taki jak on znawca słów domyśla się echa przekraczającego to, co ludzkie) dostrzega znamię Boskości, odciśnięte na tekstach przecież pozornie tak bardzo prostych, tak bardzo zrozumiałych także dla nieuczonych.

Ale Magris jest wyjątkowy także ze względu na inną niecodzienną odwagę. Odwagę, która każe mu stwierdzić, iż czuje się "zdegustowany tą klasą średnią bogatego Zachodu, która sądziła, iż się aktualizuje, iż staje się nowoczesna, przechodząc z kina parafialnego do strip-tease'u, ulegającą konformizmowi jeszcze bardziej niż trzódka poprzedniego konformizmu". Ten laik za "tolerancją, której zwolennikami ogłaszają się pewne środowiska mieszczańskie" widzi "nietolerancję gorszą niż nietolerancja starych klerykalnych integrystów". Jest to nowa masa, nieco tępa (a uważająca siebie za bardzo "niekonformistyczną", za bardzo "inteligentną"), która, jak mówi, "głupio pozwala sobie, w konfrontacjach z religią -- trzeba zaznaczyć, z jedną z najwyższych wartości życia -- na terrorystyczną zarozumiałość, na arogancję usuwającą poza margines, która jakże przewyższa zarozumiałość i kleszą arogancję czasów już minionych".

Mówił głosem cichym, ale równocześnie bardzo stanowczym, o "owej litanii frazesów i pustych słów, które falami przechodzą dzisiaj z ust do ust, aby zastąpić czarującym urokiem dźwiękowym odpowiedzialność myśli". I potwierdził, że porzucenie przez niego praktyk religijnych nie oznaczało na pewno przejścia do zabobonów, które znamionują "nowoczesność". Także tutaj wypowiadał się jasno:

-- Laickość, która pojawiła się po to, aby zwalczać domniemany "zabobon klerykalny", często sama stała się zabobonem. Spotyka się dzisiaj ludzi, choćby nawet intelektualistów, którzy pozują na obrońców wolnej myśli, którzy spoglądają z pobłażaniem na tego, kto trwa przy wierze w takie mity, jak istnienie Boga lub Bóstwo Chrystusa, i którzy potem w tramwaju, dotykają garbatego "ponieważ przynosi szczęście", robią zaklęcia, kiedy czarny kot przebiegnie im drogę lub boją się siły liczb trzynaście albo siedemnaście, rzucających złe uroki.

Rzeczywiście, ta nowa burżuazja wędruje tam i z powrotem po świecie na pokładach samolotów, które, jak samoloty linii latających pod włoską banderą, w oznaczaniu miejsc pomijają numery, które zabobon uważa za "niebezpieczne": i dlatego z 12 przechodzą do 14, z 16 do 18... Ludzie, obstaje Magris, "którzy przeżywają swoje szczęśliwe lata, w przekonaniu o swojej inteligencji i w przeświadczeniu, iż są w prawdzie"; i którzy, między innymi, wobec katolickich sprzeciwów dotyczących liberalizacji aborcji, żądanie obrony życia osoby ludzkiej od jego początku "obłożyli bezceremonialnie nazwą [krucjaty], uważaną za hańbiącą".

Gdy mówił w tej salce o ścianach zastawionych książkami, pomyślałem, że gdyby jakiś ocalały polemista katolicki pozwolił sobie na podobne wypowiedzi, natychmiast zostałby zepchnięty do getta, pośród sarkazmów, pogróżek lub prawdopodobnie wyniosłego milczenia. I, jeszcze gorzej, wzbudziłby zakłopotanie, jeżeli nie gniewne reakcje, w różnych kręgach klerykalnych trapionych niepewnością i kompleksami niższości, a które wysłuchują "owej litanii frazesów i pustych słów" nie mrugnąwszy okiem, a nawet szczerząc zęby w uśmiechu (jeżeli wręcz nie pomnażając jej), którą Magris, przecież "nie katolik", potrafi śmiało demaskować. Zresztą nie tracąc przez to tego wielkiego zaufania, którym się słusznie cieszy.

Dziwny świat, rzeczywiście, i tak jeszcze bardzo niewiele lat temu nie do przewidzenia: agnostycy, może nawet ateiści, którzy okazują się obrońcami chrześcijaństwa, katolicyzmu (także w jego postaci historycznej), o wiele bardziej zdecydowani niż wystraszeni wierzący.

Dziwny świat, którego Pampaloni i Magris byli dla mnie wiarygodnymi przykładami. I którego przykładem był dla mnie inny laik, którego poszedłem słuchać w jego wielkim domu w Crocetta, w owej "ekskluzywnej" dzielnicy Turynu, którą (niejako na potwierdzenie bezlitosnego sądu o dniu dzisiejszym) każdej nocy opanowuje zgraja transwestytów, nie mająca porównania w całej Europie.

 
Giovanni Arpino

Giovanni Arpino żyje w swojej willi turyńskiej, jak mówi o sobie, na wygnaniu, broniąc się (jak twierdzi) "przed okropnością, która narasta", świata współczesnego, napawającego go bojaźnią i który chce zwalczać swoim demaskującym pisaniem.

Pisarz, Piemontczyk, ale urodzony w Poli (obecnie Pula w Chorwacji) z ojca neapolitańczyka wygląda na godnego reprezentanta, szlachetnie cierpiącego, efektu kultury postchrześcijańskiej, który po porzuceniu wiary w Odkupienie musiał porzucić także utopię Postępu, historii jako pięknej wybrukowanej drogi, łagodnie wznoszącej się ku Miastu człowieka wyzwolonego. W ten sposób optymistyczne postchrześcijaństwo, mit niezawodnej ewolucji ku Dobru, teraz w umysłach bardziej wrażliwych zamieniło się w poświecenie, które, jak się zdaje, zmierza do nihilizmu; dlatego historia nie jest tym obiecanym wygodnym szlakiem, ani nawet ścieżką, która choć z przerwami co jakiś czas, prowadziłaby jednak ku górze lub, mimo wszystko, dokądś. Przyszłość natomiast ukazuje się teraz jako noc i mgła nad równiną ruchomych piasków; im więcej nad nią się debatuje, tym bardziej gęstnieje: bez nadziei i bez znaczenia.

U Leonarda Sciascii słyszeliśmy pewne podkreślanie tego (,,Bardziej niż ewolucja przekonuje mnie teraz regres: widzę, jak świat się pogarsza, powraca do barbarzyństwa"). Ale, jak się wydaje, czarne barwy przeważają u Arpino innego pisarza, też znanego i tłumaczonego na arenie międzynarodowej, nieprzeciętnego i godnego szacunku ze względu na szlachetną szczerość, dla "odwagi" wyborów, które pozbawiły go sympatii pewnego kręgu intelektualnego. Ale to nie odbiera mu snu: "Nie boję się nikogo, potrafię wykonywać swoje rzemiosło prozaika. Niech mówią to, co im się wydaje".

Nie wiedziałem i chyba nawet on nie potrafił tego powiedzieć, czy Arpino wierzy w Boga; na pewno nie wahałby się wyznać, iż wierzy w diabła. Powodowany głębokimi motywacjami (i jak u każdego artysty, tajemniczymi) krąży stale wokół problemu religijnego, nawet tytuły jego powieści odsyłają do słownictwa chrześcijańskiego. Począwszy od La suora giovane, która mu, młodemu człowiekowi, przyniosła rozgłos, przez Gli anni del giudizio, Un'anima persa, Il fratello italiano. Także tytuły, które już zdradzają jego pesymizm: Azzuro tenebra, L'ombra delle colline, Il buio e il miele, Passo d'addio. Ciemności, cienie, mroki, rozstania: w ten sposób -- mówi -- widzi to, co go otacza i co opisuje brutalnymi wyrażeniami: "Zamiast w społeczeństwie, jesteśmy zmuszeni żyć w chaosie coraz bardziej sprostytuowanym".

"Piszę -- warknął -- z litości nad samym sobą i nad innymi, świadcząc o przerażającej Obecności". Pisze o tym Antagoniście, o Grzechu pisanym dużą literą, uosobionym: jednym słowem o diable, żeby to jasno wyrazić; a o jego istnieniu jest przekonany bez żadnego wątpienia. "Jestem absolutnie pewny, że Szatan jest w każdym z nas, w każdej godzinie życia. Rozejrzyjmy się dokoła, zdejmijmy obłudne różowe okulary, które nowy konformizm każe nam włożyć na nos: zobaczymy świat, w którym nie panuje prawo dżungli, mające swoją logikę, swoją moralność. Ale w którym szaleje prawo bezkarnej nienawiści wszystkich przeciwko wszystkim, egoistycznej chciwości, potyczek na noże, aby więcej użyć życia, aby więcej wydobyć z niego przyjemności, ze szkodą innych. Mottem jest Mors tua, vita mea, tym się dzisiaj ludzie inspirują". "Duszom pięknym" natomiast, prostodusznym (prawdziwym lub obłudnym), które go oskarżały o nadmierny pesymizm, odpowiadał:

-- Postępują jak ci, którzy obwiniają psa, ponieważ jego pan jest ślepy. Śmieję się ze złudzeń ostatnich piewców promiennej przyszłości. I to właśnie litość pobudza mnie do opisywania okrucieństwa świata, jaki stworzyliśmy.

Zwróciłem mu uwagę, że mówienie o tym mrocznym "Drugim", w którego, jak twierdzi, wierzy i wokół którego obraca się jego praca pisarza, oznaczało odsyłanie do Kogoś, kogo jest on Przeciwnikiem. Co miał mi do powiedzenia o tym Kimś? Krótko mówiąc, o Bogu? Uchylał się, uciekał się do gry słów; wbrew swojemu zwyczajowi mówienia brutalnie jasno, dotykał sprawy z daleka. Czyżby wstydliwość świeckiego, na dodatek Piemontczyka? Lub może jednak dla niego było to czymś więcej i czymś głębszym, udręką, poszukiwaniem jeszcze całkowicie otwartym, jak on sam wyznał niespodziewanie:

-- Często jestem kuszony przez wiarę.

Tak więc, aby odpowiedzieć na pytania, którymi starałem się wykurzyć go z jamy, wolał mówić o tym, w co nie wierzy. W ateizm, który gwałtownie odrzuca:

-- Ateiści nie istnieją, proszę mi wierzyć, jestem o tym przekonany. Są tacy, co przypinają sobie tę etykietkę, ale za nią kryje się beczka trującego jadła, nierozwiązanych problemów.

I wzmacniając ową szczyptę przesady, która cechuje również łotrzykowskich bohaterów jego powieści:

-- Tak, kto się chwali, iż nie wierzy w Boga, jest jednym z wielu głupców, których teraz świat rodzi i następnie tuczy, nadając im rolę opinion's leaders.

A on, który na pewno nie jest "głupcem"? Usiłował jeszcze się wymknąć, zapalił następnego papierosa, pozwolił sobie na jeszcze jeden łyk whisky:

-- Na swój sposób wszyscy jesteśmy religijni, wszyscy czynimy znak krzyża przed meczem piłki nożnej lub przed egzaminem dyplomowym.

A zatem nie ateista, ale także nie wierzący, przynajmniej zdecydowanie. A więc zwyczajny agnostyk? Mówił tym swoim posępnym tonem:

-- Mogę tylko powiedzieć, że agnostycy bardzo cierpią. Wy wiecie wszystko o problemach ludzi wierzących i przeprowadzacie wywiady na temat ateizmu, kóry może w ogóle nie istnieje; ale potem nie troszczycie się o dramat i o udrękę agnostyków. -- Dodał zza błękitnawego dusznego obłoku tytoniowego: -- Na serio zazdroszczę tym, którzy wierzą.

Stwierdzenie, które zdarzało mi się słyszeć wiele razy. Ale zagłębiając się nieco w nie, często odkrywałem, że ta "zazdrość" rodziła się z trochę romantycznego, może także naiwnego wrażenia kogoś, kto -- znajdując się poza terenem wiary -- wyobrażał sobie, że ta przestrzeń dla wierzącego jest pewnego rodzaju szczęśliwą nirwaną, przyśpieszonym rajem, już bez problemów i niepokojów. W rzeczywistości kto doświadczył, ten wie, że na zwyczajnej płaszczyźnie wiara (jednak na tle nadziei, sensu życia i spraw) niekiedy dostarcza więcej problemów niż ich rozwiązuje; oraz że "noc ciemna", o której nieprzypadkowo mówią mistycy i święci (a więc ludzie wiary bardziej radykalnej), może być często bolesną sytuacją wierzącego.

Mimo moich uwag nie wycofał się:

-- Jak każda sytuacja ludzka, ma swoje problemy także sytuacja wierzącego. Ale to mi nie przeszkadza zazdrościć mu. Wierzący ma wszelkie możliwości ratunku i wszelkie pociechy, wie, że dobroć, którą starał się praktykować, nie była daremna, jak wydaje się natomiast temu, kto nie ma wiary. To straszne widzieć, jak wszystko spełza na niczym. Tylko wierzący nie czuje się idiotą, gdy stara się pomóc komuś, kto potem odwróci się przeciwko niemu jak hiena.

Gdy mówił (nad alejami zapadał wieczór, wokoło rozpoczynała się karuzela transwestytów i ich klientów) namacalny wydawał mi się dramat kogoś, kto jest świadom, iż otaczają go węże i nie może dostrzec żadnej liany, której mógłby się uchwycić, aby uciec przed nimi. Tragedia mianowicie nieobecności "jakiegoś Pana Boga, który, jeżeli jest, nawet na nas nie patrzy i na pewno się nami nie interesuje", żeby powiedzieć jak Raffaele Cardoso, stary emigrant kalabryjski z Il fratello italiano. Wobec tego zaćmienia Boga, który wycofał się w tajniki swoich przestrzeni lub który został zabity zuchwałością ludzi, wobec "marności nad marnościami", powiedział, iż nie widzi innego środka na rozpacz, jak "starać się zmusić pytania do milczenia, wykonując z bezkompromisowością i obowiązkowością swoją codzienną pracę".

Jeżeli Bóg milczy, to czy nawet Bóg-dla-nas Ewangelii nie miałby nam nic do powiedzenia? Czy Jezus nie mógłby być znakiem Boga, który przyszedł do nas, nie po to, aby zniszczyć zło, ale żeby cały jego ciężar włożyć na swoje ramiona? Nie po to, aby usunąć krzyż, ale żeby rozciągnąć się na nim, podążając za strategią dla nas niezgłębioną?

-- Chrystus? -- Mówił jak gdyby w zamyśleniu. -- Stał się człowiekiem świata możliwego: temu, kto chciał go słuchać, kreślił plan historii możliwej do przeżycia. Ale przechodził wśród ślepych, głuchych, niemych. Był cały człowiekiem: wielkim rewolucjonistą wypełnionym pasją i zarazem wielkim humanitarystą, pełnym współczucia. Dwie rzeczy sprzeczne w tej samej osobie. Jemu natomiast udało się je połączyć.

Czy nie byłoby możliwe, że w nim to zjednoczenie miałoby miejsce nie tylko na płaszczyźnie charakteru, ale nawet samego bytu: "dwie natury w jednej osobie", jak wyznaje Credo chrześcijan? Jego odpowiedź wydała mi się zagadkowa, nie czułem się też uprawniony do nalegania:

-- W ruletce życia to Chrystus trzyma bank, zero jest jego. Zwycięża on, z konieczności.

Natomiast był bardzo zdecydowany w potwierdzeniu swojego odrzucenia antyklerykalizmu, a nawet swojej sympatii oraz uznania dla pozytywnej roli Kościoła, co łączy go z innymi laikami, niewierzącymi lub nie praktykującymi, którzy stali się obrońcami katolicyzmu i których spotkałem:

-- Bardzo podoba mi się ten papież Polak. Potrafi uśmiechać się dźwigając przecież najcięższą po ludzku odpowiedzialność. Nie ma wypowiadanego przez niego zdania, które by nie miało znaczenia. Ale ludzie go nie rozumieją lub może nawet nie starają się go słuchać. Przybył także tutaj, do Turynu, milion ludzi wyległo na ulice, ale w niedzielę potem nie było ani o jednego człowieka więcej niż zwykle, który by poszedł na Mszę. Kościół -- dodał -- powinien być wspomagany także przez tego, kto nie potrafi podzielać jego wiary, ale leży mu na sercu los człowieka: Kościół przeżywa straszliwą chwilę, musi asystować przy agonii kultury humanizmu. Jeżeli nie umrzemy, będzie to także dzięki niemu, dlatego, że jesteśmy tutaj, i nie możemy żyć lub umierać w imię Buddy lub Mahometa. Szanuję siłę barbarzyńców, którzy wdzierają się na scenę historii, ale nie żądajcie, abym także ich kochał. Rzym ma strategię, ale brakuje mu żołnierzy.

-- Jaką strategię, Arpino?

-- Tę, co ma od początku siać zgodę, być rozjemcą konfliktów między ludźmi, głosić pokój. Ale czy jest jeszcze wielu, w samym Kościele, którzy chcą trwać w tym zamiarze? Widzę wokół wielu zakonników partyzantów, zbyt wielu księży politykujących, zbyt wielu duchownych, którzy uprawiają naiwny humanizm, syndykalizm. Są dla mnie okropnością obecnych czasów, na równi z kapelanami, którzy błogosławili rzezie dawnych conquistadores. Papież, który przybył z Polski, potrafi także zrozumieć dramat mojej matki, która w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat nie chodziła już do spowiedzi, ponieważ nie kazano jej więcej recytować aktu żalu. On, papież, to rozumie. Ale ilu jest z nim?

A ponieważ nie wykluczał, że pewnego dnia mogłaby w nim "przeważyć strona religijna", zapytałem go, co zrobiłby, gdyby to się stało.

-- Może nie potrzebowałbym już pisać, aby ostrzegać ludzi, że diabeł istnieje: wiedziałbym, że Szatan już został zwyciężony. Robiłbym to, o czym mówiłem, że powinno cechować chrześcijanina: sianie pokoju, przebaczenia. Otóż, modliłbym się: nie potrzebowałbym niczego innego.

-- A gdyby miał się modlić, o co prosiłby tego swojego "Pana Boga"?

-- Aby ukazał się i nas przeraził. Świat, który, jak ten, nie boi się Go, idzie ku ruinie. A raczej, może już nawet nie idzie ku niej. Ruina bowiem jest już w nas.

 

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Cztery razy tak "w imię rozumu" Dwa razy tak dla "religii"

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz