Pytania o chrześcijaństwo
R O Z D Z I A Ł   I I
Cztery razy tak "w imię rozumu"

 

Obok czterech głosów, opowiedających się za agnostycyzmem, o którym twierdzą, iż jest motywowany rozumem, interesujące jest przedstawienie innego głosu, który pochodząc z tej samej kultury Oświecenia, nie obiera powstrzymywania się od opowiedzenia się za Bogiem lub przeciwko Bogu. I ani nawet nie stawia na ogólnikowy deizm; ale żyje zdecydowaną wiarą w prawdę chrześcijaństwa.

Tenże Arturo Carlo Jemolo, którego tutaj słuchamy, był jedynym wierzącym, którego Alessandro Garrone włączył do grona swoich nauczycieli (swoich "przodków"), do tej gromady, którą nazwaliśmy zastępem złożonym z "ludzi naznaczonych silnym i niekiedy polemicznym laicyzmem". A jednak to ten sam Galante Garrone tak bardzo go szanował, tak wysoko go cenił, wspominając, że wiara Jemola była bardzo daleka od wszelkiego roztropnego ukrywania się, od wszelkiego "względu ludzkiego", do tego stopnia, że widział go klękającego w samym centrum Rzymu, gdy przechodził kapłan niosący wiatyk. Norberto Bobbio, również filozof agnostyk, dożywotni senator Republiki Włoskiej, mówił mi o Jemolo, jako o "swoim przyjacielu". Ktoś więc, kto "czytał te same książki, kto kończył te same szkoły: były uczeń" (żeby powiedzieć to z Umbertem Eco); a jednak, nie wypierając się niczego z tej racji, na której bazuje myśl "oświeceniowa", liberalno-demokratyczna, wyrażał pełną zgodę na wiarę chrześcijańską, a nawet katolicką.

Obok głosu Jemola postawimy inny głos, chociaż skrócony. Głos Hansa Künga, enfant terrible teologii współczesnej, znakomitego i cieszącego się powodzeniem uczonego, który mimo wiecznych starć z hierarchią rzymską wciąż twierdzi, iż reprezentuje "prawdziwą" wiarę katolicką, wiarę w harmonii z czasami. To zestawienie może wydawać się ryzykowne. W rzeczywistości, chociaż swoimi metodami i swoim stylem bardzo różni się od Jemola, także teolog szwajcarsko-niemiecki dąży do tego samego celu: być w najściślejszym kontakcie i dialogu z liberalną kulturą współczesnego Zachodu, ukazać, że wierzenie jest możliwe, chociaż wykorzystuje się maksymalnie, bez lęku, kulturę i argumenty "współczesne". Powstrzymujemy się tutaj od wchodzenia w meritum teologii Künga i jego prawowierności. Tym, co nas interesuje w logice oceniania racji wierzenia, jest ta wiara chrześcijańska, którą deklaruje również po skonfrontowaniu się z całą kulturą współczesną.

Następny na naszym szlaku jest Gaspare Barbiellini Amidei, dobrze znany dziennikarz i pisarz, który w bardzo młodym wieku został członkiem kierowniczego sztabu największego włoskiego dziennika, wykładowca uniwersytecki socjologii, autor wybitnych i poczytnych książek: intelektualista zaliczający się do najbardziej "laickich", a zarazem także przekonany (bez wypierania się ostatnich dwóch wieków, kultury najlepszej "nowoczesności"), że jest możliwe, może obowiązkowe, utorowanie sobie drogi do wiary.

Wreszcie świadectwo należące do najcenniejszych i najwznioślejszych: świadectwo Jean Guittona z Akademii Francuskiej, przez pół wieku wykładowcy filozofii na Sorbonie, uniwersytecie Paryża. Guitton, przez całe życie, posługując się tylko bronią logiki, starał się rozprawiać o samych podstawach chrześcijaństwa, konfrontować Jezusa i Jego Ewangelię z inteligencją człowieka współczesnego. Tysiące stronic jego Opera omnia, opublikowanych (zaszczyt dość rzadki dla uczonego żyjącego) przez jednego z największych wydawców świeckich Francji, wszystkie stawiają sobie jeden cel: "starać się uprawiać krytykę krytyki chrześcijaństwa". Ponieważ, twierdzi, "jeżeli mało rozumu może oddalić od wiary, dużo rozumu może do niej przyprowadzić z powrotem".

 
Arturo Carlo Jemolo i Hans Kuxng

Spotkałem go w Rzymie, w dzielnicy zbudowanej za Tybrem dla urzędników piemonckich, stęsknionych za krzyżującymi się pod kątem prostym ulicami Turynu; w tej dzielnicy Prati, w której urbaniści masońskiego mieszczaństwa chcieli (wbrew wszelkiej logice, ze ślepej nienawiści ideologicznej) nadać ulicom taki kierunek, aby nie można było z nich w ogóle zobaczyć kopuły św. Piotra; w jednym z tych gmaszysk, które wplątały w gigantyczny skandal klasę kierowniczą "nowej Italii", tę, która miała przynieść sprawność, karność, uczciwość jako przeciwieństwo "papistowskiej gnuśności i korupcji". (Ale kiedy obchodzono -- cichaczem! -- stulecie wyłomu w Porta Pia, symbolu "nowej ery", pewien laik pytał poważnie, czy poproszenie papieża, aby objął Rzym na nowo, nie byłoby jedynym sposobem starania się o powstrzymanie katastrofy "wyzwolonego" przed wiekiem miasta...)

Odległa epoka, epoka wczesnego Rzymu "włoskiego", którą również mój rozmówca owego dnia, nieprzewidzianie, w jednej chwili pozwolił mi poznać. Arturo Jemolo, kiedy go spotkałem, zbliżał się już do dziewięćdziesiątego roku życia, ale jego starość była pracowita. Książki, artykuły i praca prawnika, w której zastałem go zagłębionego, przerywa ją tylko na kilka godzin dla naszej rozmowy, pozostając na taborecie przed maszyną, na której pisał.

Katolik zawsze w pierwszej linii, wierzący "bez ulg", w swojej bardzo długiej aktywności kulturalnej, Jemolo nigdy nie ukrywał nieustraszonej wiary w Ewangelię i synowskiego przywiązania do Kościoła, strzegąc równocześnie swojej świeckości i otwartości na dialog, kiedy to słowo nie zostało jeszcze odkryte.

Nadzwyczajna postać, o zasługach naprawdę historycznych: spowodował, że zaczął rozbrzmiewać, z najwyższym autorytetem i prestiżem, głos intelektualisty wierzącego, nawet w ciągu tych długich dziesięcioleci, w których fosa nie do przebycia zamykała katolików i laików w ich gettach.

Ta jego wyznawana otwarcie wiara nie przeszkodziła rządowi jednomyślnie mianować go na jednego z trzech członków delegacji włoskiej do rokowań, które doprowadziły do nowego konkordatu. Przynależność do Kościoła, istotnie, nigdy nie podała w wątpliwość jego zgodnego z ideałami Risorgimenta poczucia państwa, jego wierności tej Italii liberalno-demokratycznej, której kulturę podzielał z Galantem Garrone, ale także z Norbertem Bobbio, z Firpem, którzy nieprzypadkowo mówili mi o nim z serdecznym szacunkiem. Wszędzie, gdzie z ludźmi reprezentatywnymi dla Italii "laickiej" (z Giovannim Spadolinim, na przykład, spotykając go w Lunigiana z okazji nagrody Bancarella) rozmawiałem o Jemolim, słyszałem, jak określano go jako niezrównanego przewodnika. Claudio Magris, pisarz, krytyk, którego usłyszymy, określający siebie jako niezdecydowanego na progu wiary, pragnął dodać:

-- Wydawałoby mi się jednakże czymś śmiesznym uważać się, z powodu mojego wątpienia, za bardziej postępowego, nowoczesnego od Artura Carla Jemolo lub Michela Pellegrino.

Ze swoim świadectwem myśli i życia, Jemolo mógłby zastosować do siebie i do swoich stosunków braterskich z przyjaciółmi, z kolegami agnostykami, ateistami lub antyklerykałami, metodę zaproponowaną przez Pascala: "Kiedy chce się upomnieć z pożytkiem i dowieść komuś drugiemu, iż się myli, trzeba zwrócić uwagę na to, z której strony rzecz rozpatruje, ponieważ zazwyczaj jest ona z tej strony prawdziwa, i uznać mu tę prawdę; ale równocześnie odkryć mu stronę, z której ta rzecz jest fałszywa".

Wychodząc od tej samej kultury, od platformy wspólnej jego przyjaciołom laikom, ograniczył się do "zmienienia strony" w rozpatrywaniu problemu religijnego: przesłanki jednakowe, wnioski różne. A więc, może to nie jest problem "rozumu" na początku wiary lub niewiary, lecz raczej problem użycia go; problem perspektywy, ustawienia zagadnienia.

"Prof. adw. Arturo Carlo Jemolo, emerytowany wykładowca Uniwersytetu Rzymskiego" (jak informuje papier firmowy, na którym odpowiedział na moją prośbę o rozmowę) był już chłopcem, gdy umierał papież Leon XIII, miał dwadzieścia lat, gdy "jego" Giolitti posyłał flotę do Trypolisu, ale zdążył jeszcze śledzić -- z jasnością, którą przelewał w artykuły dla "La Stampa" -- pierwsze lata polskiego papieża.

Rozmawiamy w półmroku surowego gabinetu oświetlonego tylko zieloną lampą stołową. Dla niego, historyka jansenizmu, Pascal miał rację zarówno w uświadamianiu nam nieuchronności ryzyka, jak i w stawianiu na "tak dla istnienia życia pozagrobowego". Kiedy istotnie zapytałem go -- starego katolika, niewzruszonego w swojej wierze podczas burz strasznego wieku -- czy naprawdę również dzisiaj dla człowieka kultury (a nawet jego typu kultury) jest jeszcze możliwa wiara w Boga, nie zawahał się odpowiedzieć:

-- Odpowiedź może być tylko pozytywna. A nawet wydaje mi się, że aby wierzyć w Boga nie jest wcale potrzebna szczególna wrażliwość religijna. Wystarcza poprawna, nowoczesna koncepcja rozumu, jego możliwości, ale także jego ograniczeń.

Wspomniałem mu, że właśnie do rozumu odwoływali się jego przyjaciele agnostycy i ateiści, uzasadniając swoje powstrzymywanie się lub odrzucenie.

-- Mój przyjaciel filozof Guido Calogero -- odpowiedział -- powtarzał mi często, że przy pomocy elementów tylko racjonalnych nigdy nie będzie możliwe udowodnienie, że Bóg istnieje.

Przywołując właśnie tamte słowa starego liberalnego katolika, przypomina mi się spotkanie z Hansem Küngiem:

-- Na płaszczyźnie intelektualnej -- mówił Küng, którego nie można podejrzewać o łatwe pokusy apologetyczne -- ateizm wydaje się nie do pokonania (nie można udowodnić z pewnością właściwą naukom fizycznym, że Bóg jest); ale nie do pokonania jest również wiara: nie można udowodnić, tą samą metodą, że Boga nie ma. Wydaje się, że dramatyczna rozgrywka między ateizmem a wiarą w ten sposób kończy się remisem, racje dwóch walczących stron wydają się jak gdyby rozstrzygające, ale nie przekonujące w sposób absolutny.

Kiedy go zapytałem o powód tego "wydaje się", tego "jak gdyby", teolog szwajcarsko-niemiecki powiedział:

-- Przeżyłem całą współczesną kulturę, rozpatrywałem uczciwie wszystkie możliwe trudności intelektualne i egzystencjalne przeciwstawiane przez nowoczesny rozum chrześcijaństwu. Dlatego też bez żadnej arogancji, lecz z jasną świadomością mogę teraz to powiedzieć: ramię wagi skłania się do przechylenia się, dzisiaj, na stronę wiary. Wielka część zarzutów sformułowanych przez ateizm upadła lub mija się z celem, ponieważ są skierowane nie przeciwko wierze w jej autentycznej istocie, lecz przeciwko instytucjom kościelnym.

Küng podał mi w ten sposób syntezę swojej udanej pracy, nawet jeżeli zawsze towarzyszy jej kurzawa polemik, ekscesów, nawet porywczość. "Chrześcijanie powinni pracować z energią i bez obawy uprzątać gruzy, które przeszkadzają przeciętnemu człowiekowi dzisiejszego Zachodu w zbliżaniu się do wiary. Te gruzy są nagromadzone przede wszystkim przez trzy przesądy już anachronistyczne, ale za które nie wykluczam odpowiedzialności chrześcijan lub samego Kościoła, albo przynajmniej pewnych jego ludzi. Pierwszy przesąd: nie można być naprawdę człowiekiem i równocześnie wierzącym. Drugi przesąd: nie można uprawiać prawdziwej nauki, jeżeli się wierzy w Boga; wierzyć i wiedzieć, wiara i krytyczny rozum wykluczają się wzajemnie. Trzeci przesąd: wiara w Boga nie da się pogodzić z wolnością, równością i braterstwem wszystkich ludzi".

Po usunięciu gruzów po tych przesądach, po uznaniu upadku lub błędu celu zarzutów przeciwko chrześcijaństwu, Küng napominał jednak, aby strzec się przed złudzeniem co do "oczywistego triumfu wiary", ponieważ wszystko ciągle się dzieje i będzie się ciągle działo w tajemniczej logice ukrywania się Boga.

-- A jednak, po rozważeniu wszystkiego (a dokonałem tego na tysiącach stronic moich książek) również człowiek nowoczesny, a nawet zwłaszcza człowiek nowoczesny, na pytanie "czy istnieje Bóg?" może odpowiedzieć z przeświadczeniem tak, jasnym i usprawiedliwionym nawet wobec najbardziej wymagającego rozumu.

Także profesor Jemolo przystawał na to, z tą swoją twarzą suchą od życia spędzonego na studiach i na myśleniu:

-- Tak, dzisiaj już zgadzają się ci wszyscy, którzy myślą w sposób poprawny: aby być naprawdę "rozumnym", rozum musi uznać swoje granice. Musi mianowicie wiedzieć, że pewne problemy potrafi rozwiązać, a innych nie. Kiedyś nauka odkryje możliwie wszystko, co dotyczy człowieka i świata, nie będzie mogła jednakże nigdy twierdzić (jeżeli chce być godna swojego imienia), że nie istnieje nic poza tym, co potrafi stwierdzić za pomocą swoich narzędzi, jakkolwiek by były wyrafinowane. Cokolwiek by się o tym powiedziało, żadne doświadczenie naukowe nie zaprzecza wierze.

Zauważamy, że sprawy jednak się komplikują (i krąg wiary w znacznym stopniu się kurczy), gdy z wyznania w sumie "rozumnego" jakiegoś Boga przechodzi się do "zgorszenia i szaleństwa" Jezusa. Wspomniałem mu, że jego przyjaciel Norberto Bobbio, a z nim wielu innych, z góry odrzucili pomysł rozpatrywania "Przypadku-Chrystusa", ponieważ nie mogli uznać istnienia cudu, czegoś nadzwyczajnego.

-- Ja również jestem miłośnikiem rozumu krytycznego -- przypomniał mi Jemolo. -- Ale opowiadania o cudach, zawarte w Ewangeliach, nie stwarzają mi żadnej trudności. Przeciwnie. Trudno byłoby mi przyjąć Boga, który nie może zawiesić wedle upodobania praw swojego własnego stworzenia. Jest to dogmat laicki, nie dowiedziony (dyskutowałem o nim wiele razy z Piero Marinettim, agnostykiem, filozofem racjonalistą i historykiem właśnie początków chrześcijaństwa), iż Bóg jest więźniem praw ustanowionych przez niego samego. Kim my jesteśmy, aby dyktować Mu normy zachowania?

Powiedziałem, że niemal bez wyjątku natrafiałem na to, jak w świecie laicyzmu z odrzuceniem boskości Jezusa łączył się najwyższy szacunek dla Jego postaci ludzkiej. Potwierdził to:

-- Jest to także doświadczenie mojego bardzo długiego życia, spędzonego niemal w całości wśród intelektualistów niewierzących. Prawie nigdy nie widziałem trudności w poważaniu Jezusa jako zwiastuna orędzia najbardziej szlachetnego i wzniosłego. Widziałem, jak wszyscy przyjmowali i uznawali za najcenniejsze dziedzictwo ludzkości Jego przykazania dobroci, miłości, przebaczenia, braterstwa.

Zatrzymał się, aby dodać potem z miną wyrażającą cierpienie:

-- Ale może mówię o przeszłości: w ostatnich pokoleniach widziałem, jak psuje się ta jednomyślna zgoda co do postaci Chrystusa. Może zdarzyć się dzisiaj, iż spotka się kogoś, kto realizuje, i niestety głosi, jak gdyby były to rzeczywistości pozytywne, indywidualizm, egoizm, zemstę, przemoc. W odróżnieniu od moich przyjaciół, którzy kultywowali jeszcze naiwny optymizm oświeceniowy, widziałem, jak świat się pogarsza, a nie polepsza na płaszczyźnie moralnej. Nie popełniam z pewnością błędu (ja historyk), gdy uznaję oznaki pobożności ludu z czasów mojej młodości za dowody społeczeństwa naprawdę chrześcijańskiego. Ale wtedy przynajmniej grzeszyło się wiedząc, że się grzeszy; wada była wadą, korupcja korupcją. Nie krążyło to pytanie, które często słyszę wśród młodych, i które jest dla mnie wstrętne: "co w tym złego?"

Przepowiadał nawet "wspólny front wierzących w Boga" (przepowiednia wprawiła mnie nieco w zakłopotanie, z powodu obawy o synkretyzm, nawet jeżeli on widział w tym tylko "poszerzony ekumenizm") właśnie dlatego, że w przyszłości dostrzegał "ciemny tunel, czas prześladowań, oddalenie się od wszelkiej wiary religijnej".

Chciałem powrócić do Jezusa i do trudnego przejścia od głębokiego szacunku dla proroka braterstwa i miłości (ale zwyczajnego człowieka) do uznania rzeczywistości bardziej tajemniczej i głębokiej. Mówił, iż zupełnie się nie dziwi wątpliwościom i wahaniom oraz że bardziej niż kiedykolwiek mówi sobie, bez roszczenia do udowodnienia czegokolwiek komuś:

-- Jeżeli przyjmuje się możliwość Boga, który stworzył nie z kaprysu, ale z miłości, wtedy trzeba przyjąć, że Jezus ogłosił orędzie najbardziej spójne z tą perspektywą. On pojawia się jako ten, w którym taka idea Boga przekazała wizerunek najbardziej przekonujący. Przez Jezusa możemy sięgnąć do tajemnicy Źródła, Początku miłości. Zresztą, jak wytłumaczyć w inny sposób etykę tak bardzo wzniosłą, niedoścignioną i nie do pokonania, która ukazała swoją rzeczywistą moc w każdym czasie i w każdym kraju?

Oponowałem mu tym, co słyszałem od wielu: uważano mianowicie za możliwe sformułowanie moralności, i życie nią, tak samo wzniosłej, bez tego odnoszenia się do wizji wiary. Ujawnił swój sceptycyzm:

-- Przede wszystkim stawiam sobie pytanie, czy pewne humanizmy, które uważają się za laickie, czy pewne filantropie nazywane "racjonalnymi" zostały naprawdę zrodzone z czystego rozumu ludzkiego, albo czy też nie są owocem wrażliwości chrześcijańskiej rozpowszechnianej z uporem, mimo sprzeciwów, przez tak wiele wieków, aż stała się ona niezastąpionym rdzeniem naszej cywilizacji, naszej kultury.

Przypomniałem mu, że filantropi i humaniści istnieli już w świecie klasycznym, przedchrześcijańskim. Był stanowczy:

-- Byli bardzo nieliczni; a ktoś, ze względu na tych nielicznych, mógł mówić o duszach naturaliter christianae. Jestem uczonym w zakresie prawa i mogę wykluczyć, że głoszenie, a tym mniej praktyka były rozpowszechnione wśród starożytnych. Ci sami, którzy na szczycie swoich praw napisali: "Wszyscy ludzie są równi z natury", potem pierwsi wprowadzili w czyn niewolnictwo. W każdym razie, żadna moralność tylko "ludzka", "racjonalna" nie jest w stanie stawić czoła próbie rozumu.

Dorzucił potem, tonem spokojnym a zarazem silnym:

-- Należę do tych, którzy myślą, że nie jest możliwe ustanowienie jakiejkolwiek solidnej moralności, osiągalnej zawsze i w każdym wypadku także przez człowieka "przeciętnego", bez wiary w życie pozagrobowe, a zatem w sąd i w sprawiedliwość za progiem śmierci. Tym, co mnie bardzo niepokoi w dzisiejszej katechezie katolickiej, jest prawie zniknięcie myślenia o rzeczach ostatecznych: śmierci, sądzie, niebie, czyśćcu, piekle. Wielu teologów czuje wstręt do samego słowa piekło; a przecież Jezus często mówił o tej straszliwej możliwości, jaka została dana człowiekowi, w imię jego godności człowieka wolnego, możności wybrania wszystkiego, nawet zatracenia się na zawsze. Ale, żeby powrócić do przyjaciół filantropów, do humanistów bez Boga, gdy któryś z nich mi mówił, że trzeba miłować ludzi, zawsze pytałem: a dlaczego? Nigdy nie otrzymałem odpowiedzi możliwych do przyjęcia. Ludzie często nie są przyjemni. A raz uznawszy, że nie istnieje żaden sędzia po drugiej stronie życia, ma sens postanowienie osiągania tutaj całej możliwej przyjemności, bez troszczenia się o to, czy nasze zachowanie ma negatywne konsekwencje dla innych.

Ponieważ już mówiliśmy o Hansie Küngu, również tutaj przypomina mi się, co ten teolog mówił na ten temat:

-- Na odrzuceniu Boga, Boga chrześcijańskiego w szczególności, wydaje się możliwe zbudowanie ludzkiej moralności; ale jeżeli zbada się ją dokładnie, spostrzega się, że jej podstawy są mało solidne. Żaden ateista, żaden agnostyk nie potrafi dać przekonującej odpowiedzi na brutalne pytania: "Jeżeli mi nie grozi żadna przykrość za to, dlaczego miałoby być czymś lepszym raczej kochać niż nienawidzić? Dlaczego przebaczać, a nie mścić się? Dlaczego poświęcać się dla drugiego lub przynajmniej szanować go zamiast wykorzystać go dla mojego zadowolenia lub dla mojej korzyści?

Teolog szwajcarsko-niemiecki nie zaliczał się do faworytów Jemola, jednak tutaj zdawał się z nim identyfikować:

-- Tak, żadna moralność "racjonalna" nie wytrzymuje badania rozumowego. Nie zaprzeczam niewątpliwie, że dusze uprzywilejowane (a są one liczne wśród moich przyjaciół niewierzących) żyją pod względem moralnym lepiej niż wielu tak zwanych chrześcijan. To nie zmienia faktu, że ta -- choć bardzo szlachetna -- etyka jest teoretycznie nie do utrzymania i w rzeczywistości nie jest praktykowana (ponieważ faktycznie jest niedostępna) przez masy. Sam nieokreślony "głos sumienia", o którym mówią, jeżeli jest oderwany od Prawodawcy wyższego od nas, który będzie nas sądził i z którym możemy i powinniśmy go wiązać, jest zmienny stosownie do czasów, miejsca i temperamentów. Ani nie może wyjaśnić, dlaczego trzeba podążać za nim, gdy sprzeciwia się mojej korzyści, mojej przyjemności, mojej wygodzie. Dlaczego, powtarzam? Dlaczego bez Autora prawa, bez obietnicy nagrody lub groźby kary?

Już przed kilku laty stary chrześcijanin, którego słuchałem na via Paulucci de' Calboli, blisko viale Mazzini, sprawdził, czy w zakładzie o nieskończoność i wieczność jego stawka była słuszna. Był nauczycielem dialogu i tolerancji, zjednując sobie ludzki szacunek, może także dlatego, że nie chciał ukrywać swojej pewności wierzącego nie tylko w Boga, w Chrystusa, ale także w Kościół katolicki:

-- To jest mój testament prawnika i historyka: nie tylko po synowsku identyfikuję siebie w Kościele katolickim, apostolskim, rzymskim. Ale wierzę również, że istotne są dla niego te aspekty instytucjonalne, jurydyczne, kanoniczne, które dzisiaj są odrzucane nawet przez pewnych teologów. Wierzę także w Kościół hierarchiczny, miarodajnego nauczyciela wiary, aby słowo "chrześcijaństwo" nie umarło jak termin "socjalizm", o którym nikt już nie wie, co oznacza. Historia nauczyła mnie, że nie ma przyszłości dla tego, kto odrywa się od pnia Kościoła z postanowieniem lepszego działania dla jego zawsze przecież niezbędnej reformy. Kto to uczynił, to albo przystał do jakiejś sekty ustawicznie się dzielącej i kłótliwej, albo został wchłonięty przez politykę, przez historię: zaangażowanie horyzontalne zniszczyło wysiłek wertykalny. I tutaj znajduje się największa różnica między "przyjacielem Ludzkości", filantropem, działaczem polityczno-związkowym a chrześcijaninem: wiara, że nie wszystko kończy się razem z życiem. A nawet wiara, że wszystko, co jest ważne, rozpoczyna się ze śmiercią.

Drzwi jeszcze się nie zamknęły za mną, a już słyszałem stukanie maszyny, na której starzec zabrał się ponownie do pisania. Pod koniec, który przeczuwał jako nieodległy, wspominał wielokrotnie z wyrazistością, przytaczając mi swój program na czas, który mu pozostawał. Program, który także tutaj sięgał "dwóch miast", w których poruszał się, okazując w obydwu pełną godność obywatela. "Miasto" Ewangelii: "Chodźcie, dopóki macie światło, zanim zaskoczą was ciemności". I "miasto" świeckie, to upragnione przez jego starego przyjaciela Benedetta Croce: "Śmierć powinna nas zastać żywymi. Aby nas zabrała wtedy, gdy jesteśmy przy pracy".

 
Gaspare Barbiellini Amidei

-- Jeżeli idę do kościoła -- powiedział -- zajmuję ostatnie miejsca: chciałbym oszczędzić sobie piekła przynajmniej za grzech faryzeizmu...

Gaspare Barbiellini Amidei jest laikiem, on również jest wszystkim innym niż klerykałem, kimś, kto nie popisuje się swoją osobistą wiarą (o której lubi milczeć nawet przez pewnego rodzaju wstydliwość); w każdym razie nie robi z niej na pewno powodu do zamykania się i nietolerancji wobec owej kultury liberal, z której się wywodzi i która, w tym co jest w niej najlepsze, jest jeszcze całkowicie jego kulturą.

Znany przede wszystkim jako cieszący się autorytetem dziennikarz (jako bardzo młody człowiek wszedł do zespołu kierowniczego "Corriere della sera", w którym jest do dzisiaj) jest również kierownikiem katedry socjologii poznania na uniwersytecie w Turynie oraz autorem licznych esejów, w których ścisłość akademicka spotyka się z aktualnymi problemami.

Jego bestsellerem, przetłumaczonym także na inne języki, jest wywiad przeprowadzony z awangardowymi uczonymi, żółta książeczka z tytułem w kolorze czerwonym, który ogłasza Ponowne odkrycie Boga. Na czwartej stronie okładki prowokacyjny "slogan": "Czy przy tym stanie wiedzy człowiek inteligentny może być jeszcze ateistą?"

Z naszych spotkań jedno szczególnie pozostaje mi w pamięci; miało ono miejsce w sali odlotów na lotnisku; leciał na jakąś kolejną konferencję, na którą zaproszono go po publikacji tego eseju. Wyraził mi zaraz swoje zdumienie (on, chrześcijanin nie parafialny, na marginesie "świata katolickiego") z powodu ujawnienia się pewnej żywotności, którą mało znał osobiście:

-- Jest teraz wśród wierzących niewiarygodny ruch inicjatyw, otwartość kulturalna, tolerancja, które w środowiskach laickich nie mają odpowiednika. Dzisiaj tylko katolicki tam-tam może zapełnić teatr młodymi, by dyskutowali na tematy, które rzeczywiście się liczą.

Przypomniałem sobie szybką wymianę kwestii z Giorgiem Benvenuto, przywódcą najbardziej "laickiego" wśród włoskich związków zawodowych:

-- My, świeccy, pod wieloma względami pozostaliśmy bierni, zacofani, tymczasem Kościół potrafił dokonać nadzwyczajnego wysiłku dla zrozumienia tego co nowe. Katolicy potrafili zrobić swój Sobór. Może właśnie tego nam brakuje: Soboru Watykańskiego II. Ale czy my bylibyśmy do tego zdolni?

-- Tak, jest wielki zapał w świecie religijnym -- potwierdził Barbiellini Amidei. -- A jednak, gdy jeden, dwóch, stu, sto tysięcy młodych wchodzi do kościoła, i modlą się, i słuchają, albo idą na plac i patrzą w jasne oblicze pasterza przybyłego z Polski, który mówi rzeczy konkretne, a nie mgliste, mówi o miłości i o ufności; to, według naszej kultury spóźnionej i nieco buntowniczej należy traktować to podejrzliwie jako "cofanie się". Gdy w książkach, w rozmowach, w holu teatru lub w czterech ścianach domu ludzie odkrywają, że nie jest nikczemne, nie jest zakazane rozmawianie o racjach życia i śmierci; gdy w artykule lub wywiadzie telewizyjnym ludzie inteligentni nie wstydzą się nazywać siebie wierzącymi w coś innego niż w samą tylko ekonomię-politykę-społeczeństwo-produkcję; gdy wielu zgadza się na włączanie do ich bilansu wieczności, to wszystko, według tej kultury, jest zaraz odwrotem, jeżeli nie reakcją.

Mówiliśmy o okładce jego książki, na której pyta, czy "człowiek inteligentny może jeszcze dzisiaj być ateistą". Na pytanie o powód tego jest gotów wyjaśnić:

-- W ostatnich dwóch wiekach nauka starała się zaprzeczyć istnieniu Boga i łudziła się, że może dać definitywną odpowiedź na wielkie pytania człowieka. Dzisiaj orientuje się, że może zaproponować nam jedynie odpowiedzi prowizoryczne i częściowe oraz że nie jest zdolna niczego udowodnić w sposób ostateczny, tym bardziej śmierci Boga.

W samolocie, gdzie kontynuowaliśmy rozmowę, z zapiętymi pasami, z nieco skrywanym papierosem, mimo trwających od lat mocnych postanowień, wyjaśniał mi te swoje myśli; z przekonaniem, ale także ze spokojem człowieka przyzwyczajonego do rozprawiania, który zna pokoje wielkich dzienników i katedry uniwersyteckie:

-- Sądzę, że pytanie "Jaki sens ma wiara w Boga dzisiaj?", może zostać odwrócone: "Jaki sens ma niewiara w Boga dzisiaj?" Niewiara w Boga miała pewne usprawiedliwienie w momencie wielkiego oczarowania naukowego i technologicznego, kiedy część kultury łudziła ludzi, że tworzą narzędzia dla sprawiedliwości i dla szczęścia człowieka na ziemi. Ale teraz? Odległy stał się moment, gdy wielu uznawało za prawdę twierdzenie, które nie ma żadnego sensu: wszystko, co "nie jest możliwe do udowodnienia" nie istnieje. Pewnie, w kulturze opierającej się jedynie na wartościach scjentyzmu nie mogło być miejsca dla Boga, którego istnienia nie można naukowo udowodnić. Jednak dzisiaj uczeni lepiej zorientowani, bardziej inteligentni, mniej aroganccy, uznają, że mówienie: "to co nie może być udowodnione, nie istnieje" jest również twierdzeniem niemożliwym do udowodnienia naukowo, a więc jest nie do przyjęcia. W sumie nauka i filozofia doszły do uznania, że istnieje wybór o przynajmniej równej wartości z przeciwnym: wierzyć, że Bóg istnieje.

Mówił o celu swoich wykładów, książek, wielu artykułów:

-- Przede wszystkim chciałbym młodym podać do wiadomości to, czego prawie nigdy nie słyszą w szkole: niewątpliwie, dzisiaj ktoś może wybrać niechodzenie do kościoła; ale kto decyduje się wejść do niego, nie odsuwa się przez to od nowoczesności. Może wejść do kościoła zachowując to, co inteligencja człowieka wyobrażała sobie najlepszego lub odkryła w ciągu ostatnich dwóch wieków. Mówię do młodych i do każdego, kto chce mnie słuchać, że anachronicznym przesądem jest przekonanie, iż człowiek religijny jest mniej poinformowany, mniej nowoczesny niż agnostyk lub ateista. Z całym spokojem można dziś potwierdzić, że historia zadała klęskę pewności tego, kto twierdził, że postęp badań oświetlił, przepędzając z nich ciemnotę, mroczne kąty, w których -- ze strachu lub ignorancji -- zagnieździła się religia. Twierdzili, że wystarczyłoby kilka dziesięcioleci "nowej kultury'', kilka zmian struktury socjo-ekonomicznej, aby uśmiercić pragnienie Boga w sercu człowieka. Stało się coś przeciwnego: to pragnienie się powiększyło. Z tym samym spokojem i pewnością można powiedzieć, że w nauce nowoczesnej nic nie jest sprzeczne z wiarą w Boga, zwłaszcza w Boga chrześcijańskiego. Z żadnego laboratorium, z żadnej biblioteki nie wyszły (ani prawdopodobnie nigdy nie wyjdą) rzeczy sprzeczne z religijnym widzeniem życia i kosmosu. W tej sytuacji nie mają słuszności ci, którzy twierdzili z sarkazmem, że dusza nie może istnieć, ponieważ nie znaleźli jej pod ich nożem chirurgicznym, albo że nie ma Boga, ponieważ nie spotkali go odbywając podróż w przestrzeni o dwa kroki od ziemi.

Niewątpliwie, Barbiellini nie jest naiwnym apologetą (a nawet nie zamierza być w żadnym wypadku "apologetą", ograniczając się do relacjonowania tego, co odkrył, jako uczony i jako dziennikarz, w swojej podróży przez myśl naukową bardziej postępową); Barbiellini więc nie chce zmuszać do niczego; chce jedynie utrzymywać otwartą możliwość zakładu o wiarę, nie zapominając, że zakład jest i pozostaje:

-- Osobiście jestem przekonany, że dzisiaj trzeba więcej wysiłku, żeby przedstawiać siebie jako ateistę niż jako wierzącego. W każdym razie na pewno nie chodzi o "udowodnienie", że Bóg istnieje. Mówię tylko, że znowu stało się możliwe -- także "naukowo" -- opowiedzenie się za Nim. Teraźniejsza prawdziwa nauka nie tylko nie oddala od Boga, ale może stworzyć klimat, podłoże dla wiary, jak stosowna muzyka. Jest w interesie wszystkich, laików i wierzących, uwolnienie się od terroryzmu propagandy materialistycznej; ona, między innymi, miała koncepcję "materii" fałszywą i prostacką, która nie ma nic wspólnego z poglądem, jaki ma o niej dzisiejsza nauka. Człowiekiem naprawdę dorosłym, nowoczesnym, jest ten, kto porzuca starą ideę rozumu jako klatki; kto nie zamyka się na żadną możliwość, gotów do otwarcia się także na możliwość, że Bóg istnieje; że jest Tajemnicą.

Zdecydował się powrócić do pojęcia "rozumu", które uważa za rozstrzygające:

-- Zagłębiając się w logikę fizyki współczesnej, na przykład, nasze stare oświeceniowe pojęcie rozumu popada całkowicie w kryzys. To co nauka dzisiaj zakłada lub sprawdza, wydaje się całkowicie "niedorzeczne". Tak bardzo, że o wiele trudniej jest "wierzyć" w tę nową logikę fizyki niż w zmartwychwstanie Chrystusa lub w dożywotnie dziewictwo Maryi. A więc to właśnie wzrok religijny potrafi patrzeć ponad "rozumem", jak on był rozumiany (i jak go rozumieją jeszcze niektórzy), on może pomóc do zrozumienia więcej, nie mniej.

I następnie dodał, robiąc aluzje do innych mitów i sloganów:

-- Prawdziwym wyzyskiem, prawdziwą przemocą stosowaną przez człowieka wobec człowieka jest chęć pozbawienia go tajemnicy, świętości, Boga.

Opowiadał mi o procesji martwego Chrystusa, w Wielki Piątek, na swojej wyspie Elbie:

-- Śpiewano starożytny hymn liturgiczny, który mówił: "Widziałem, jak umiera śmierć". Jeżeli pośród możliwych wyborów dokonuje się wyboru Boga, Boga chrześcijańskiego, zobaczymy niewątpliwie, jak umiera człowiek, jak umieramy my sami, ale będziemy mogli zobaczyć, jak umiera także śmierć. Zwornikiem chrześcijaństwa jest jego wielkie słowo, jego ogromny dar nadziei: klęska śmierci, zmartwychwstanie Chrystusa, które poprzedza i każe mieć nadzieję na nasze zmartwychwstanie. Człowiek religijny jest przekonany, że nie umrze. Posiadanie nadziei na to życie wieczne nie jest już, także dla kultury bardziej postępowej, oznaką umysłowej słabości lub infantylnej alienacji. Chciano nas skłonić do wierzenia w to, stłumiono ludzkie "dlaczego" stawiane wobec starca, chorego, umarłego. Tymczasem te pytania powracają, i mogą znaleźć zadowalającą odpowiedź, także dzisiaj, dla naszej potrzeby życia. Cała reszta jest może tylko komentarzem.

 
Jean Guitton

Nie wszyscy akademicy Francji mieszkają w zamkach o stromych dachach, z parkami muskanymi przez Sekwanę lub Loarę, po których krążą w stosowanych kapeluszach i przy szpadach. "Nieśmiertelni" mogą mieszkać także, jak Jean Guitton, w wynajętym mieszkaniu na pierwszym piętrze domu z fasadą domagającą się remontu, z ciemną i nieco odrapaną klatką schodową. Jedynym luksusem w tym budynku oznaczonym numerem 1 paryskiej ulicy de Fleurus, są okna wychodzące na Ogród Luksemburski. Ale jest to ulica z pewną historią. Tutaj uprzednio mieszkał, podczas pobytów w ojczyźnie, jezuita o chudej twarzy, elegancka postać, z lekkim akcentem anglosaskim: ojciec Teilhard de Chardin, "jezuita zakazany". Niekiedy odbywa tutaj spacer i przychodzi odwiedzić Guittona kobieta powyżej dziewięćdziesiątki: siostrzenica Ernesta Renana, zdradliwego "nauczyciela wątpliwości", którego mieszczański wiek dziewiętnasty nagrodził sławą i aplauzem, ponieważ uwierzył, że on uwolnił go (oczywiście w imię nauki) od będącego zawadą upiora, Jezusa jako Syna Bożego.

Drzwi otwiera mi sam sławny filozof: żwawy gawędziarz, szczupły i pełen życia jak czterdziestolatek. Od kilku lat wdowiec (ożenił się późno, mając około pięćdziesiątki, z małżeństwa nie było dzieci), żyje samotnie, codziennie przychodzi kobieta, by trochę posprzątać w mieszkaniu. Wszędzie książki, wiele z nich w stojących na podłodze przepełnionych pudłach, jakby przygotowane do niekończącej się przeprowadzki. Również sporo obrazów; wszystkie namalowane przez pana domu. Jean Guitton jest cenionym malarzem. Właśnie w dniach, w których go spotykamy, w jednej z paryskich galerii została otwarta jego wystawa czterdziestu portretów: twarze kolegów członków Akademii Francuskiej. Malarz Guitton przedstawia wyłącznie ludzkie twarze:

-- Portret jest tajemniczą wymianą między tym, kto maluje i tym, kto jest malowany, jest sposobem docierania do istoty człowieka.

Tutaj, w domu, jeden portret dominuje nad wszystkimi, umieszczony na sztalugach w środku pokoju, który jest równocześnie salonem i pracownią: naturalnie, Blaise Pascal, z dużym zakrzywionym nosem, z bardzo bystrymi i przenikliwymi oczami, ale również trochę ironicznymi. Cierpiący pod włosiennicą, ale świadomy swoich dobrych racji...

Jean Guitton, znakomity filozof, wykładowca Sorbony, przyjaciel i doradca przez trzydzieści lat Giovanniego Battisty Montiniego (który udzielił mu pierwszego w historii papiestwa wywiadu i jemu przekazał orędzie Soboru Watykańskiego II do intelektualistów), "oficjalny" reprezentant i jedyny pozostały z wielkiej kultury katolickiej dwudziestego wieku, powiernik Mauriaców, Bernanosów, Claudelów, z prostotą i pokorą życia łączy to, co on sam nazywa, z autoironią, "coquetteries du vieil âge", kokieterią starca.

Jest świadomy tego, że powiedział rzeczy ważne, że stał się dla wielu punktem odniesienia kulturalnego i moralnego, że pozyskał serce przynajmniej dwóch papieży.

-- Nie waham się w to wierzyć -- odpowiada natychmiast, kiedy mu mówię (dla tego, co ma znaczenie), że również sam zawdzięczam wiele jego refleksji nad Ewangeliami, jego sposobowi nakreślenia tego, co on sam nazwał "problemem Jezusa". Może także z tego powodu obdarzy mnie niespodziewanym uznaniem, recenzując dla wielkiego dziennika paryskiego francuski przekład moich książek: Mon seul disciple, cet italien venu des journaux... (Mój jedyny uczeń, ten Włoch przybyły z gazet -- przyp. tłum.)

Są w każdym razie dobre powody dla wszystkich, aby przyjść i odwiedzić Jeana Guittona. Jak on sam wspomni wielokrotnie, może nikt inny z jego pokolenia nie poświęcił całego życia na obiektywne rozważanie problemu wiary, wiarygodności Ewangelii, historycznej postaci Jezusa. W tych badaniach (zawartych między innymi w ośmiu tomach Il pensiero moderno e cattolicesimo, w książce Difficoltà di credere oraz L'arte di pensare), jedyne ograniczenie Jeana Guittona wynika może właśnie z samej jego właściwości. Jest nią nieubłaganie jasna myśl, ucznia Kartezjusza, nie tylko Pascala, która nie daje wytchnienia inteligencji czytelnika: "Nie jestem w stanie zrozumieć lub wyrazić niczego, co nie jest doskonale jasne. Wierzę, że Bóg jest prawdą, a prawda jest światłem, nigdy nie ma w niej niczego ciemnego".

Wiadomo, jak Guitton pracował, niestrudzenie, przez ponad sześćdziesiąt lat: umiejętnościami i bronią logiki i rozumu zacieśniał coraz bardziej problem powstania wiary w Jezusa, historycznego początku chrześcijaństwa, dochodząc do wniosku, że (choć pozornie możliwe są "hipotezy" nieskończone) w rzeczywistości dają się zredukować do trzech podstawowych. Mianowicie rozum ludzki wobec zagadki, jaką stanowi nieznany kaznodzieja, nazywany Jezusem z Nazaretu, który przeobraził się w niewytłumaczalny sposób i nagle w Chrystusa mającego być uwielbianym, jest ograniczony do dwóch tylko odpowiedzi. Albo się wybierze "hipotezę historyczną" (Jezus jest jak my człowiekiem, którego ubóstwiły pomyłka i złudzenie uczniów), albo opowiada się za "hipotezą mityczną" (Jezus jest tylko mitem boga zbawiciela, którego stworzyła wiara i potem uznała za rzeczywiście istniejącego, urojenie, któremu fantazja lub alienacja religijna wymyśliła imię i historię). Żadna inna hipoteza, dowodzi Guitton, nie jest dozwolona dla rozumu, który odrzuca jedyną pozostającą możliwą alternatywę, "hipotezę wiary": tę mianowicie, która skandalicznie twierdzi, że Jezus jest tajemniczym punktem, w którym Odwieczny wdziera się w czas historyczny człowieka, w szatach Żyda z czasów Augusta i Tyberiusza.

-- Próbowałem -- potwierdza filozof -- stosować do problemu Jezusa ten sam rodzaj logiki, klasycznej ale wiecznej, którą Arystoteles zastosował, aby zmierzyć się z problemem Boga. Usiłowałem nie umieszczać siebie na tej samej płaszczyźnie co egzegeci, bibliści, krytycy, lecz wznieść się ponad zamieszanie, uprawiać "krytykę krytyki". Zbadałem racje zwolenników hipotezy "historycznej" oraz racje zwolenników hipotezy "mitycznej" i stwierdziłem, że nie tylko stawali oni przed większą zagadką od tej, którą chcieli rozwiązać, ale zaprzeczali sobie wzajemnie. Postawiłem jednych przeciwko drugim, kazałem walczyć Loisy'emu i Renanowi z jednej strony oraz Couchoudowi czy też Bultmannowi z drugiej i zobaczyłem, że racje jednych unicestwiały racje drugich. W tym momencie, wśród ruin wszelkiej "racjonalnej" próby wyjaśnienia tajemnicy Jezusa, zobaczyłem, że otwiera się przejście do hipotezy wiary; odkryłem logiczny wyłom prowadzący do wstrząsającej tajemnicy Boga, który staje się człowiekiem. -- Zamyślił się, a potem: -- Starałem się w sumie wykazać, że jeżeli "krytyka" może oddalić od wiary, to "krytyka krytyki" może przyprowadzić do niej z powrotem. Albo, jak mówił kardynał Newman: "Jeżeli trochę kultury oddala od Boga, dużo kultury prowadzi do odkrycia Go na nowo".

Praca więc, która implikuje równocześnie wiadomości historyczne i metodologie filozoficzne:

-- Tak, w swojej krytyce krytyki zbadałem dane problemu historycznego uznawanego od chrześcijańskich początków. Może dopiero w naszym wieku mamy w ręku wiadomości wystarczające do tego, aby spróbować zrobić podsumowanie danych historycznych o Jezusie, także dzięki licznym odkryciom archeologicznym, nowym dokumentom i znaleziskom. Jednak nigdy nie zapomniałem, że przede wszystkim jestem filozofem: a więc studiowałem nie tylko to, co mówili przeczący boskości Jezusa, ale także "jak" to mówili. Mianowicie metodę, logikę ich przeczenia. Rozumowałem, oto wszystko; i właśnie kompletne posługiwanie się rozumem zakończyło się ukazaniem mi porażki samego rozumu wobec Ewangelii i otworzyło mnie na Tajemnicę.

Ale czy jest naprawdę pewny, że jego schemat dwóch "hipotez" wyczerpuje wszystkie możliwości rozumu? Wiekowy uczony nie ma co do tego żadnych wahań:

-- Klatka, w której umieściłem odrzucenie prawdy Ewangelii, ma pręty, które nie mogą zostać wyłamane. Dwie negujące hipotezy, istotnie, odpowiadają dwom wiecznym postawom ducha ludzkiego i są jedynie możliwe dzisiaj, jak wczoraj i jutro. Nie ma wyjścia, jesteśmy więźniami: albo tłumaczymy powstanie wiary w Chrystusa idąc od człowieka do Boga (hipoteza historyczna), albo tłumaczymy początek tej wiary idąc od mitu jakiegoś boga do człowieka (hipoteza mityczna).

Ale jeżeli egzegeza, historia, archeologia przedstawiłyby w przyszłości nowe elementy, czy problem nie zmieniłby się, czy nie byłyby możliwe inne hipotezy?

-- Nie, ponieważ tym, co się tutaj liczy, nie tyle jest poszczególny element historyczny, co typ logiki, sposób rozumowania, który jest wieczny. Tak, na pewno, moja refleksja dojrzała w tym wieku, ale jest zbudowana na "logice świadectwa", na filozofii, która jest bezczasowa, wymyka się zmianom czasu.

A jednak -- wspomina -- Teilhard de Chardin, współmieszkaniec domu, często z nim dyskutował, spotykając go choćby na ulicy: "Pan jest chrześcijańską apologetyką przeszłości, mój drogi panie Guitton, natomiast ja jestem apologetyką przyszłości". "Mnie -- ciągnął dalej bardzo sławny jezuita -- mnie nie interesują anegdoty o Jezusie, je m'en fiche, mam w nosie szczegół egzegetyczny lub archeologiczny, nie wiem, co począć z waszym Jezusem historii. Tym, co ważne, jest Chrystus wiary, Chrystus kosmiczny, Chrystus omega. Widzi pan, drogi Guitton, mogłoby być nawet możliwe, że Voltaire, Loisy, Renan, słowem przeczący historyczności Ewangelii mają rację, że rzeczywiście dla historyka Jezus jest tylko wędrującym kaznodzieją, un pauvre diable. A więc mnie, chrześcijanina wyzwolonego z niewoli historycyzmu, to wszystko nie interesuje". Teilhard mówił dalej, zapalając się: "Załóżmy najgorsze: że mają rację nawet [mitologiści], jak klasyczni marksiści, jak pana przeciwnik Couchoud, słowem ci, którzy twierdzą, że Jezus nigdy nie istniał i że stanowi wymysł Ewangelistów. A więc także wtedy nic nie zmieniłoby się dla mnie, także dla jezuity zadowolonego z tego, że nim jest. Powtarzam to panu, dla mnie anegdoty nie mają żadnego znaczenia, ja wierzę w Chrystusa-kosmos, przyczynę wielkiej ewolucji kosmicznej, nie w mały epizod".

Guitton mówi z miną nieco ironiczną za okularami:

-- Widzi pan, ja rozumiem Teilharda de Chardin, tego księdza o kulturze dziewiętnastowiecznej, a więc zarówno onieśmielonego, jak i zafascynowanego Nauką, pisaną wielką literą. Wyrzucając za burtę historię, starał się uratować wiarę, która zawsze wydawała mu się mniej możliwa do obrony przed atakami krytyki historycznej. Był przekonany, że gdyby chrześcijaństwo w dalszym ciągu opierało się na stwierdzeniu kronikarskim (rzeczywistość zmartwychwstania i w ogóle historyczność Ewangelii), jego racje stawałyby się coraz niebezpieczniej kruche. Wtedy Teilhard był człowiekiem wyizolowanym, który swoje teksty, rękopisy, puszczał w obieg wśród niewielu przyjaciół. Dzisiaj wielu, także w Kościele katolickim, myśli tak jak on: W czasie kryzysu w świecie protestanckim, Bultmann i jego odrzucenie historii lub przynajmniej obojętność na nią pozyskały uczniów wśród katolików. Uważa się, iż powinno się koniecznie uwolnić wiarę od wszelkiej "apologetyki", od wszelkiego badania fundamentu historycznego, dla nadania jej pewności i mocy. Żywi się obawę, że przeciwnicy chrześcijaństwa mają rację. Jest głębokim i wiecznym prawem umysłu, że kiedy trudności wydają się nieprzezwyciężalne, szuka się sposobu, aby je przeskoczyć. Ale to poszukiwanie krótszej drogi zdradza chęć udania się w bezpieczne miejsce, schronienia przed problemami i sporami. Tymczasem nie trzeba bać się rozumowania, krytykowania krytyki, ukazywania logicznych błędów, sprzeczności, które powodują jej pęknięcia. W przeciwnym razie, gdy się znajdzie bez podstaw, bez oparcia dla wiary, skończy się w nieokreślonym panteizmie: chrześcijaństwo, które jest właśnie zwiastunem wejścia Boga w ściśle określonym momencie historii, rozwieje się w jakiejś mitologii. Bądźmy bardzo czujni: prawie zawsze utrata wiary ma swoje źródło w pierwszych wątpliwościach dotyczących historyczności Ewangelii. Biada, gdybyśmy chcieli uwolnić się od problemu pomijając go lub starając się usunąć go przez iluzoryczną ucieczkę do przodu!

-- A jednak -- zauważam -- wielu powtarza upomnienie, o którym już Teilhard de Chardin go przekonywał.

-- Ta metoda zmierzania się z problemem wiary jest anachronistyczna, jest konserwatywna. -- Uśmiecha się spokojnie: -- Zapomniano o tym, że zagrażało mi potępienia za modernizm. Zapomniano, że Święte Oficjum zamierzało umieścić na indeksie moje książki o Jezusie. Zostałem uratowany dzięki interwencji nuncjusza apostolskiego w Paryżu, Angela Roncallego. Przyszły Jan XXIII interweniował na moją korzyść; a potem, gdy został papieżem, chciał mieć mnie jako audytora świeckiego na Soborze. Między nami istniała wielka przyjaźń, wielki szacunek.

Ale jeżeli wiara jest także wynikiem długich przemyśleń, jeżeli (jak Guitton często powtarzał) "wierzyć w Jezusa jest o wiele trudniej niż wierzyć w Boga", jak będzie mogła przetrwać wiara współczesnych mas, wystawionych bezbronnie na gadaniny fałszywych ekspertów, dyletantów z ilustrowanych magazynów lub z dyskusji telewizyjnych albo także profesorów na katedrach, którzy ogłaszają zawalenie się historycznych podstaw chrześcijaństwa?

-- Po raz ostatni widziałem Pawła VI kilka miesięcy przed śmiercią. Rozmawialiśmy, jak tyle razy w ciągu dziesięcioletniej zażyłości, o przyszłości chrześcijaństwa. Powtórzyłem papieżowi Montiniemu swoje przekonanie, że liczba wierzących jest skazana na szybkie zmniejszanie się. Zmniejszy się z przyczyn demograficznych: azjatycki przyrost naturalny jest dużo większy od przyrostu narodów o tradycji chrześcijańskiej. Ale zmniejszy się także na Zachodzie pod bombardowaniem tych maszyn o nadzwyczajnej dla ateistów skuteczności, jakimi są środki przekazu, przede wszystkim telewizja. Wiara mas w Chrystusa, na ile można przewidzieć po ludzku, będzie musiała upaść. Nie będzie można już na pewno odwoływać się do zasady autorytetu: "możesz wierzyć, ponieważ większość twoich rodaków wierzy". Powiedziałem papieżowi, że może również Sobór Watykański II stanie się pomnikiem historycznym: będziecie musieli opuścić te pałace przeładowane chwałą. A jednak nie dlatego wiara zniknie ze świata: stanie się nawet czystsza i silniejsza; miejsce ilości zajmie jakość. Również Kościół katolicki, czy będzie się znajdował w Watykanie, czy nie, będzie istniał zawsze. Kto powiedział, że musi być sześćset milionów ochrzczonych? Może będzie ich tylko sześć tysięcy, sześciuset, sześciu: grupa bardzo mała, ale żarliwa, w świecie spustoszonym przez głupotę technologiczną człowieka i przez brak wiary, nadziei, miłości. Ponieważ zawsze śmierć Boga jest także śmiercią człowieka. Paweł VI milczał, z twarzą w dłoniach. Między bliskimi, między nami starymi przyjaciółmi, jego inteligencja potrafiła stawać się często bardzo subtelnym humorem, właściwym osobie dominującej, jaką był. Ale innym razem widziałem go płaczącego, jak Jezus nad owcami teraz bez pasterza.

Wizja apokaliptyczna, Guitton, jakiego nie znaliśmy.

-- Nie sądzę, bym przesadzał. Nie zapominajmy, że żyjemy w epoce, w której, po raz pierwszy, możliwość nagłego i całkowitego zniszczenia świata jest realna. Apokalipsa do niedawna była tylko hipotezą religijną, czymś zarezerwowanym dla wyśmiewanych proroków; po Hiroshimie ostateczna i całkowita dezintegracja jest konkretną możliwością. Czy nie jest to następnie epoka rojenia się tych fałszywych proroków, których Nowy Testament wymienia wśród oznak zbliżania się końca?

Guitton polemizował niekiedy, nie jest to tajemnicą, z innym wielkim przyjacielem i inspiratorem papieża Montiniego, Jacques Maritainem.

-- Był w nim niepokój -- mówi -- który prowadził go na kolejne pozycje zawsze różne i mało spójne. Był protestantem, potem ateistą, socjalistą, integrystą bliskim Action Francaise, potem przesadnym tomistą, następnie demokratą. Kuł mocno żelazo owego masowego chrześcijaństwa, którego nie lubię. -- A jednak dwaj przyjaciele -- adwersarze byli zgodni, zwłaszcza w ostatnich latach Maritaina, tych od Wieśniaka z Garonny, w rozpoznawaniu poważnego kryzysu w Kościele. -- Nie ma już prawie nawróceń -- mówi teraz Guitton -- i seminaria z pewnością nie są zatłoczone kandydatami do kapłaństwa.

Jakie są jego zdaniem tego powody?

-- Jest nim to, że Kościół nie wygląda już z zewnątrz jak świątynia, dom, skała prawdy. Gdy się patrzy na wielu kapłanów, na niektórych biskupów, ma się wrażenie, iż widzi się ludzi poszukujących, nie ludzi, którzy mają pewność. Nawrócenie następuje wtedy, gdy się sądzi, iż przechodzi się do wizji świata bardziej stałej i pewnej: jeżeli musi się przejść z jednej wątpliwości do innej wątpliwości, po co się nawracać? Nikt nie nawraca się po to, żeby dyskutować, lecz żeby wierzyć. Nie po to, aby debatować bez końca, ale żeby bez wahania postawić na Chrystusa.

-- Czyż pontyfikat Karola Wojtyły nie jest znakiem nadziei?

-- Jan Paweł II jest papieżem, który "ma wiarę". Wszyscy papieże ją mieli, oczywiście: ale ten ma wiarę, która jest zarazem wiarą słowiańskiego wieśniaka i zachodniego intelektualisty. Jest człowiekiem solidnym i równocześnie oświeconym, filozofem. Jest osobą nadzwyczajną w swoim nieporównywalnym amalgamacie.

Jeanowi Guittonowi są przypisywane stwierdzenia, które brzmią irytująco. "Bóg jest katolikiem", powiedział pewnego razu. A innym razem: "Gdybym się przekonał, że katolicyzm jest błędny (chociaż jestem przekonany, że nikt nie może tego dokonać) nie dlatego myślałbym o opuszczeniu go". Paradoksy, które jednak potwierdzają przywiązanie do Kościoła rzymskiego. Dlaczego tak wiele ésprit catholique?

-- Ponieważ tylko w Kościele katolickim znajduję połączenie, które tak bardzo kocham, geniuszu i świętości. A następnie, ponieważ kocham prawdę, ponieważ należę do tych, którzy upierają się przy twierdzeniu, że dwa plus dwa jest cztery. Otóż, wśród odmian chrześcijaństwa wyłącznie odmiana katolicka wydaje się prawdą i czystością: poza nim są może prawdy, ale zwariowane, nie Prawda pełna i bez błędów, jaka znajduje się tylko w Credo katolickim.

-- Postawa triumfalistyczna, wyzwanie rzucone dialogowi ekumenicznemu?

-- Ach, wiem, protestanci oskarżają mnie o pychę, podczas gdy ja za pysznych uważam Lutra i Kalwina. Ale, czego chcecie? Prawda chrześcijaństwa jest systemem spójnym, cudownym organizmem myślowym, w którym tout se tient, wszystko jest połączone. I ten "aparat prawdy" dostrzegam tylko w Kościele katolickim. Pewnie, ja także dobrze widzę, że trzeba go zawsze odczyszczać, i miałem swoje kłopoty z Rzymem, wspomniałem o tym, za pewne rzeczy, które napisałem na ten temat. Ale ja przechodzę ponad pozorami i przykrościami historycznymi, jako filozof zważam na istotę. Jestem przekonany, iż Bóg nie chciał, aby ludzkość trudziła się jej rozwikłaniem bez pomocy: Jezus założył wspólnotę, która się nie myli w zasadniczych sprawach. Chrystus jest z nami również za pośrednictwem struktury, hierarchii, Kościoła, który pojawia się już w Ewangeliach synoptycznych: dwunastu ludzi z Piotrem na czele. Jest to łódź umieszczona na burzliwych falach historii, będzie ona ustawicznie miotana, będzie się wydawało tysiąc razy, że fale ją zalewają, ale się nie wywróci. Nie może się wywrócić, nawet jeżeli na pokładzie pozostanie tylko niewielu.

Wiele dyskutowano o relacjach między wiarą i rozumem w systemie Guittona. Niektórzy uważają, że ten filozof, ten przyjaciel rozumu swoją bezlitosną logiką, swoją "jasną i wyraźną" argumentacją doprowadzi do spłycenia głębokości tajemnicy wiary. Oskarżony jest także w tym wypadku pewny siebie:

-- Nie, na pewno nie dojdziemy do wiary drogą samego rozumowania. Rozum jednak może ukazać nam niewiarygodność motywów, które przeciwstawiają się wierze. Inteligencja zastosowana do problemu Jezusa ukazuje, że te dwie hipotezy niewiary kończą się w ślepych zaułkach i w ten sposób umożliwia branie na serio hipotezy wiary. Na nią jednak możemy tylko postawić, wspierani przez Łaskę. Jedynym niezbędnym wymogiem w tym badaniu prawdy jest analizowanie przy pomocy wiarygodnej filozofii: mianowicie filozofii, która nie zaprzecza faktom w imię jakiegoś a priori, która dopuszcza wszystkie możliwości; a więc także możliwość cudu, doprowadzania do Tajemnicy.

Znowu więc filozof; filozof, malujący portrety owego Pascala, który pozostawił nam sentencję, że "cała filozofia nie jest warta jednej godziny trudu"; że "drwina z filozofii jest prawdziwym filozofowaniem". I który w swoją noc ognia zanotował na pergaminie, w Mémorial, noszonym przy sobie do końca życia, sławne rozróżnienie: "Bóg Abrahama, Izaaka, Jakuba; nie filozofów i uczonych". Guitton uśmiecha się do namalowanego oblicza, które ze sztalugi dominuje nad pokojem:

-- Prawda, mój Pascal. Ale tutaj się mylił. Przejął się jansenizmem, był przekonany, że grzech pierworodny skaził rozum do tego stopnia, że przeszkadza mu w dojściu do Boga na drodze rozumowej. Choroba zabrała go zbyt szybko, w wieku 39 lat, nie pozwoliła mu rozwinąć tajników jego myśli. Tak, nasz Blaise umarł zbyt prędko: gdyby żył, zostałby również nadzwyczajnym filozofem i dokończyłby system swojej apologii chrześcijaństwa.

-- Należy więc uważać za jeszcze ważne "dowody" filozoficzne Arystotelesa, ponownie opracowane przez Tomasza z Akwinu, na istnienie Boga?

-- Może nie pojedynczy dowód, ale ducha, który je ożywia. Prawdziwym dowodem na to, że Bóg istnieje rzeczywiście, jest jednomyślność co do tego problemu Boga wszystkich narodów każdej epoki i każdego kraju. Ateizm jest nie tylko sztuczny i rzadki, jest również zjawiskiem świeżym, ekstrawagancją podtrzymywaną przez niewielu tylko w środowiskach niektórych inteligentów zachodnich.

-- Ale, jeżeli filozofia by wystarczała, czy jest jeszcze jakieś miejsce dla Objawienia Biblii, Jezusa Chrystusa?

-- Filozofia może odpowiedzieć na pytanie: czy Bóg istnieje? Ewangelia natomiast odpowiada na pytanie: kim jest Bóg? Objawienie pozwala nam wejść do wnętrza, objawiając nam istotę i tajemnice tego Boga, którego istnienie rozum uznał.

Po życiu wypełnionym przemyśleniami o Chrystusie, co by powiedział, gdyby miał wyodrębnić oryginalność innych założycieli religii?

-- Wszyscy inni mówią o Bogu; Jezus sam mówi jako Bóg. Ponadto jego etyka jest oparta na absolutnej identyfikacji miłości Boga i miłości bliźniego. Nie jest to identyczność łatwa, oczywista. Marksiści, na przykład, kochają (lub mówią, że kochają) bliźniego, ale nie kochają Boga. Wielu wierzących kocha Boga, ale nie kocha człowieka.

Kiedy go pytam, jakie słowo Ewangelii jest dla niego najdroższe, długo się zastanawia. Odpowiedź, która wreszcie przychodzi, jest spójna z całym życiem spędzonym na szukaniu dowodów prawdy:

-- Słowem, które najbardziej kocham, jest zdanie z 17 rozdziału św. Jana: "To jest życie wieczne: aby poznali Ciebie, jedynego prawdziwego Boga, i tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa".

Rozstajemy się, Jean Guitton znika w taksówce, jedzie wprost do Akademii, zostaje wessany przez uliczny ruch Paryża. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, dlaczego przy restauracyjnym stole prawie nie tknął jedzenia, udając brak apetytu, który nie jest u niego zwyczajny. Jest środa popielcowa: nie pamiętałem o tym, przyjeżdżając z Mediolanu gdzie według obrządku ambrozjańskiego inaczej obchodzą Wielki Post. Te rzeczy mają jeszcze znaczenie dla takiego starego katolika jak on.

Ten człowiek kochany i kontestowany, o którym czas wyda ostateczny osąd, napisał: "Dokonaliśmy wszystkich doświadczeń, wyczerpaliśmy wszystkie zaprzeczenia. Nie ma innego imienia oprócz imienia Jezusa Chrystusa, które by mogło być głoszone, aby dzisiejszemu człowiekowi dać nadzieję i radość". Dodając następnie, dla przypieczętowania swojego życia filozofa: "Dlatego tylko Bóg, który objawił się w Jezusie, może wypełnić serce i zarazem wzbogacać umysł, pobudzać do miłości i zadowolić inteligencję".

 

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Cztery razy nie, "w imię rozumu" Trzy razy nie dla podejrzliwości

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz