Pytania o chrześcijaństwo
R O Z D Z I A Ł   V I I I
Jezuita i ateistka, którzy obserwują niebo

 

Problem stosunków między naukami przyrodniczymi a wiarą pojawił się już u poprzednich rozmówców (na przykład u Barbielliniego Amidei). Tutaj przystępujemy odważnie do stawienia czoła temu istotnemu zagadnieniu, konsultując dwoje astronomów.

Słuchamy więc wypowiedzi dyrektora najstarszego na świecie obserwatorium ("Specola Vaticana"), amerykańskiego jezuity George'a V. Coyne'a; i zdania dyrektorki obserwatorium astronomicznego uniwersytetu w Trieście, Margherity Hack. Wierzący, zakonnik z najbardziej wykształconego Zakonu i zdecydowana ateistka, jedna z tych już nielicznych naukowców, którzy jeszcze dzisiaj posuwają się do wykluczania istnienia Boga.

Dla tych naszych "karotaży", jeżeli chodzi o nauki przyrodnicze, zwróciliśmy się więc przede wszystkim do astronomii. Jest ona istotnie najstarszą z nauk i dzisiaj najbardziej zaawansowaną; jest nauką, która za pomocą coraz potężniejszych środków bada tajemnicę wszechświata. Porusza się zatem wokół kategorii-granic (nieskończoność, wieczność), które znajdują się także w centrum każdej wizji religijnej. W żadnej innej dyscyplinie splatanie się z pytaniami ostatecznymi nie jest tak ścisłe i bezpośrednie.

 
George V. Coyne

Kiedy prosisz go o informacje na temat jego dawnej i obecnej działalności, daje ci obyczajem anglosaskim powielony tekst, w którym, pod hasłem Education and Experiences, przytoczonych jest dwadzieścia haseł. Przebiegając je ma się dowód na przygotowanie naukowe, jakim się cieszy George V. Coyne, astronom, astrofizyk o znaczeniu światowym. Z jedną dodatkową osobliwością: profesor Coyne rozpoczyna wykaz kokieterią tego małego, starodawnego skrótu -- "s.j." -- który mówi wiele.

Societas Jesu: a więc jezuita, syn tego Ignacego Loyoli, który wieczorem wychodził na taras rzymskiego domu, w którym zbiegały się nici jego strategii podboju świata, ad maiorem Dei gloriam. Przed pójściem na krótki odpoczynek, dawny rycerz baskijski chodził tam i z powrotem po tarasie powłócząc okaleczoną w bitwie nogą i wpatrywał się w niebo nad Rzymem, migocące gwiazdami. "I wtedy", opowiada świadek, "widać było, jak z oczu Ojca płyną łzy: nie było wieczora, w którym by się nie wzruszał widokiem wielkości i piękności stworzenia". Nie przypadkiem, w owej "Kontemplacji dla osiągnięcia miłości", która jest punktem docelowym i szczytem jego Ćwiczeń duchownych, Święty zachęcał do "rozważania jak Bóg pracuje i działa dla nas we wszystkich rzeczach stworzonych na powierzchni ziemi, jak postępuje jako pracownik w niebie, w żywiołach, w roślinach, w owocach, w zwierzętach, dając istnienie, zachowując, sprawiając, że rosną, czują..."

Z tego rodzi się wielka jezuicka tradycja na polu nauk przyrodniczych, począwszy od astronomii: to właśnie Towarzystwu Jezusowemu zawsze było powierzane kierownictwo Obserwatorium Watykańskiego.

Nawet dla wielu katolików stanowi powód zdziwienia wiadomość, że Stolica Apostolska posiada nowoczesne obserwatorium astronomiczne. A jednak, służba Rzymu w badaniu nieba rozpoczyna się w 1579 roku: między innymi, astronomom tego obserwatorium zawdzięcza się reformę kalendarza, która potem została zaakceptowana także przez protestantów, mimo nieufności do tego, co w rzeczywistości było naukowe, ale przecież zawsze "katolickie". W następnych wiekach papieże będą zawsze sprzyjali działalności swojego obserwatorium, które miało bardzo wielkich dyrektorów, weszli oni do historii nauki światowej. I ten zapał nie jest sprawą przeszłości: aby dotrzymać kroku czasom, w Tucson, w Arizonie, Watykan buduje teleskop o najwyższej technologii, którego koszt -- milion dolarów -- jest finansowany przez subskrypcję o zasięgu światowym.

Dyrektorem Obserwatorium, od 1978 roku, jest ojciec Coyne, urodzony w 1933 roku w USA, w Baltimore, w stanie Maryland. Spotykam go między zajęciami Summer School, organizowanej przez Obserwatorium, w której uczestniczy dwudziestu młodych ludzi z całego świata, bez różnicy wiary, rasy i płci. Sztab uczonych jezuitów będzie się starał we wszystkich ugruntować zwłaszcza jedną rzecz: miłość do tej prawdy, która nie tylko się nie sprzeciwia, ale jest niezbędnym warunkiem wiary. Dewiza Obserwatorium brzmi właśnie: "A servizio della verita" -- "W służbie prawdzie". Zapomniano nieco o tym, że wszyscy ojcowie założyciele nowoczesnej astronomii byli wielkimi uczonymi i zarazem wielkimi, zdecydowanie wierzącymi: Kopernik, Galileusz, Kepler, Newton, żeby wymienić niektórych z nich. I również dzisiaj -- jak mówią sondaże -- ponad 80 procent uczonych w naukach przyrodniczych deklaruje się bez wahania "wierzącymi". Choćby wierzącymi bez Kościoła; są jednak skłonni bez ociągania nazywać Bogiem Tajemnicę, która stoi za małymi i wielkimi tajemnicami, z jakimi mają codziennie do czynienia.

Z ojcem Coyne spacerujemy po wspaniałym tarasie na szczycie góry nad jeziorem Albano, z wznoszącymi się nad nim dwiema kopułami, z których wyglądają teleskopy i na których widnieje napisane literami z brązu napomnienie: Deum Creatorem venite adoremus. Uprzejmy dyrektor zaproponuje potem obejrzenie niektórych instrumentów; niestety, stały się mniej efektywne z powodu zanieczyszczenia atmosferycznego i optycznego, które objęło tę peryferię rzymską. Stąd to przeniesienie części najbardziej skomplikowanych obserwacji na pustynię Arizony. Kontynuujemy później naszą rozmowę w biurach dyrekcji, których okna wychodzą na wspaniałe ogrody. Jak to jest często w przypadku Watykanu (stwierdzamy to, między innymi zwiedzając, za kulisami, Tajne Archiwum i Bibliotekę Apostolską) piękno i nauka, najśmielsza nowoczesność i najstarsza historia mieszają się w jedyny w swoim rodzaju koktajl.

Ojciec Coyne jest zadowolony z tego, że jest jezuitą i jest zadowolony z tego, że jest astronomem:

-- Kto myśli, że jako zakonnicy mamy hamulce w naszych badaniach, wyraźnie nie wie, jak się rzeczy mają. Nasza wolność jest całkowita, bez tych ingerencji nie tylko natury ideologicznej, ale także biurokratycznej lub wręcz politycznej, które często trapią pracę uniwersytecką. A mam możliwość porównania, ponieważ pracowałem lata w uczelniach północnoamerykańskich.

-- Ojcze Coyne -- pytam go -- czy astronom widzi jakąś sprzeczność między swoją pracą a swoją wiarą?

-- Bynajmniej. Nie tylko nie ma, ale nie może być konfliktu między tymi dwiema sferami. Prawda jest tylko jedna: dlatego prawdy, jakie uczony odkrywa w przyrodzie, opierają się na prawdach nauczanych przez wiarę. Czy to, co stworzone, może być w konflikcie ze swoim Stwórcą?

-- A więc na zawsze skończył się czas pozornych przeciwstawień nauki i wiary?

-- Dzisiaj wszyscy uznają, że jest niemożliwe znalezienie na drodze naukowej jakiegokolwiek argumentu przeciwko istnieniu Boga. Tak jak (nie wolno o tym zapominać), wiara pozostaje przecież zawsze owym czymś nierozstrzygniętym, owym zakładem, o którym mówi wielki uczony i zarazem wielki chrześcijanin, jakim jest Pascal. A więc, nauka dobrze rozumiana nie zaprzecza i nie może zaprzeczać, że istnieje Coś poza materią; ale również nie może przypierać ateizmu plecami do ściany, wnioskując wiarę bezpośrednio z badania naukowego.

-- Co najbardziej uderza ojca w jego pracy astronoma?

-- Fakt, że im bardziej się zagłębia, tym więcej odkrywa się rzeczy nieznanych, tym bardziej doświadcza się tajemnicy. Gdy któryś z nas, uczonych mówi, że coraz bardziej czuje się ignorantem, nie wyraża pokory, lecz prawdę. To właśnie za tą ignorancją, a więc za tą tajemnicą coraz bardziej niezgłębioną, odczuwa się olśnienie, wezwanie Boga. W tym znaczeniu prowadzenie badań może być niekiedy przeżywane jako modlenie się.

-- Modlitwa, a także, w pewnym sensie, uprawianie teologii, nawet za pomocą równań matematycznych i fotografii w podczerwieni?

-- Tak, niewątpliwie. Nawet wyznaję, iż jako astronom odczuwam, że bliższy mi sposób uprawiania teologii raczej św. Augustyna niż św. Tomasza z Akwinu. Dla Tomasza wszechświat jest przede wszystkim strukturalny, uporządkowany, należycie włączony w wyraźny system. Ale dla tego, kto wnika dzisiaj w moją dyscyplinę, kosmos wydaje się uporządkowany i zarazem bezładny, strukturalny i zarazem chaotyczny, przynajmniej powierzchownie. Jest to jedna z jego wielkich zagadek. W tym znaczeniu wydaje mi się, że słyszę rozbrzmiewające słowa św. Pawła, którego Augustyn czyni się echem: Bóg, który się objawia i zarazem ukrywa w cieniach i zagadkach; który daje wiadomości o sobie, ale "jak gdyby w zwierciadle". Wszechświat ujawnia nam bardziej ślady swoich tajemnic, niż Bóg: jeżeli Stwórca jest Tajemnicą w pełnym tego słowa znaczeniu, tajemnicze jest także jego stworzenie.

Ma się wrażenie, że kryzys wiarygodności apologetyki (o czym wspominaliśmy w spotkaniu z biblistą Latourellem) objął przede wszystkim stosunki wiary z naukami przyrodniczymi: dzisiaj niewielu wierzących odważyłoby się zastosować jakiś "argument kosmologiczny", wydobyty z nauk przyrodniczych, aby "udowodnić" istnienie Boga. Tymczasem trzeba uznać, że ojcowie współczesnej astronomii wszyscy byli wierzącymi, mniej mieli kompleksów od nas, wahających się współczesnych chrześcijan. Oni w bezmiarze przestrzeni nie wahali się spostrzegać ręki Przedwiecznego. Na przykład Newton: ,,Ten cudowny porządek, jaki zauważamy na niebie, może być tylko dziełem Bytu wszechmocnego i wszechwiedzącego". Kepler: "Odkrywając tajemnice nieba, człowiek zastanawia się nad myślami Boga". Nawet Voltaire, wróg chrześcijaństwa, ale nie wiary w Boga stwórcę, wybuchał przeciwko ateistom, wskazując im na gwieździste niebo i powtarzając zdanie odtąd aż nadto sławne: "Czy to logiczne posługiwać się zegarkiem, zaprzeczając równocześnie istnieniu zegarmistrza?"

-- Musimy przeciwstawiać się, niewątpliwie -- to refleksja ojca Coyne -- pewnemu fideizmowi, który chciałby z każdego argumentu rozumowego, obiektywnego, uczynić przynajmniej ślad badania przyrodniczego; fideizmowi, który dąży do wykopania przepaści między rozumem a wiarą. Wiara jest darem Boga; ale również rozumująca inteligencja jest nim, mamy obowiązek posługiwania się nią. Ale równocześnie powinniśmy strzec się przed apologetycznym nadużywaniem argumentów naukowych. Mam wrażenie, że zarówno człowiek, jak i wszechświat, przedstawiają aspekty racjonalne, irracjonalne i aracjonalne. Wiara należy do tej ostatniej kategorii: na pewno nie jest w konflikcie z rozumem, ale go przewyższa; nie idzie przeciw, ale ponad. Lecz, aż do pewnego punktu, rozum powinien jej towarzyszyć. W tym znaczeniu nauka jest pomocna. Także nauka odbiegająca od normy, jak astronomia.

-- W jakim znaczeniu "odbiegająca od normy?"

-- W tym znaczeniu, że nasza nauka jest jedyną dyscypliną naukową, która nie jest doświadczalna, nie mogąc mieć w ręce, dotykać, manipulować przedmiotem, który studiuje. Astronomia sama jest kwestią wiary: istotnie, oparta na zaufaniu, że rzeczy, które nasze teleskopy widzą, są realne i że w odległości o tysiące lat świetlnych funkcjonują te same prawa, które regulują nasze życie. Nauka odbiegająca od normy także w tym znaczeniu, że astronom nie widzi rzeczywistości takiej "jaka jest"', lecz "jaka była". Z powodu odległości i szybkości światła, najwyższej, ale przecież zawsze ograniczonej, nie widzimy Słońca takim jakie jest, ale jakim było przed 8 minutami, galaktykę, najbliższą naszej -- jaka była milion lat temu, galaktyki dalsze, jakimi były 3 lub 4 miliardy lat temu.

-- Jest to zatem aspekt paradoksalny -- a więc jeszcze jedna "tajemnica" więcej -- astronomii.

-- Tak jest: obserwując niebo widzimy obiekty takimi, jak przedstawiały się w czasach może najbardziej odległych, najbardziej dawnych. Także dlatego decydujące znaczenie ma budowanie nowych teleskopów, jak nasz VATT, Vatican Advanced Technology Telescope, które pozwalają widzieć coraz dalej. Ponieważ im dalej się widzi, tym bardziej możemy zbliżyć się do momentu początkowego, do big-bang, do wielkiej eksplozji, od której się wszystko zaczęło. Moi koledzy są zgodni co do tego, że ten początek miał miejsce przed 15 do 20 miliardów lat; dochodząc, jak możemy to uczynić obecnie, wstecz do 3, najwyżej 4 miliardów lat, jesteśmy jeszcze bardzo dalecy od zbliżenia się do tajemnicy początków. Ale nie tracimy nadziei, że przy pomocy teleskopów umieszczonych na stacjach krążących wokół Ziemi, bez osłony atmosfery, osiągniemy to.

-- Jest pewne ciekawe pytanie, jakie stawiałem sobie co pewien czas: chodzi mianowicie o to, czy jakaś pozaziemska społeczność, technologicznie zaawansowana, przy pomocy udoskonalonych instrumentów obserwacyjnych, mogłaby sfilmować całą historię ludzkości, z tym "opóźnieniem" o kilka tysięcy lub milionów lat wynikłym z odległości. Na przykład, czy w tym momencie jakiś zespół, w jakimkolwiek punkcie przestrzeni, nie mógłby filmować tego, co się wydarzyło w piątek przed Paschą, w Jerozolimie, gdzie niejaki Poncjusz Piłat był prokuratorem?

-- Nie ma wątpliwości. Będziemy mogli mieć film o tragedii Golgoty (i w ogóle, sfilmowane "życie Jezusa") znajdując się w odległości raczej bliskiej, jak na wymiary niebios. Aby "nakręcić" teraz to, co zostało opowiedziane w Ewangeliach, wystarczyłoby być tylko w takiej odległości, którą światło przebiega nieco mniej niż w ciągu dwóch tysięcy lat słonecznych. Obrazy całej naszej historii wędrują w przestrzeni z szybkością światła i, teoretycznie, ktoś mógłby uchwycić je swoimi instrumentami teraz lub nawet w najbardziej odległej przyszłości. W ten sposób, aby pozostać przy historii chrześcijańskiej, któryś z naszych potomków mógłby, kto wie na jakiej planecie, wyświetlić sobie nie tylko Jezusa na drogach Palestyny, ale Franciszka na wzgórzach umbryjskich albo "mojego" Ignacego Loyolę na drogach Hiszpanii...

-- To otwiera dyskusję o życiu na innych planetach. Ojcze, czy ojciec wierzy w inne zamieszkane światy?

-- Jeżeli trzymamy się statystyki, jest pewne, że warunki do życia powinny być spełnione; i nie tylko w jednym punkcie wszechświata. Takich gwiazd jak Słońce są setki miliardów, w naszej i poza naszą galaktyką, i jest pewne, że duża ich część ma system planet taki jak ten słoneczny. Nawet będąc pesymistami i wykluczając wielką część tych planet, dochodzi się jednak zawsze do pewnej bardzo wysokiej liczby ciał niebieskich, na których powinny znajdować się te same warunki, jakie są na Ziemi. Ale, uwaga, mówię o warunkach. Nie twierdzę, że na skutek tych sprzyjających warunków życie rzeczywiście się rozwinęło. Uczony może powiedzieć tylko tyle.

-- A człowiek, zakonnik ojciec Coyne, co myśli o tym?

-- Osobiście, odkrywając, że nasza Ziemia jest czymś mniej, dużo mniej niż ziarenko piasku na olbrzymiej plaży, stawiam sobie pytanie, dlaczego Bóg miałby stworzyć tę ogromną scenę, jaką jest wszechświat, tylko dla nas. Ale czy mamy prawo pytać o to? Nie jesteśmy Bogiem, nie możemy znać Jego myśli. Regułą wszechświata wydaje się zresztą coś, co sprawia na nas wrażenie gigantycznego marnotrawstwa: miliardy plemników na przykład wydawanych po to, aby jeden z nich -- i nie zawsze na pewno -- zapewnił reprodukcję. Takie samo marnotrawstwo, przynajmniej pozorne, stwierdza się obserwując niebo. Jako osoba prywatna powiedziałbym tak, istnieje życie gdzie indziej. Ale nie mam żadnej pewności. Dla wierzącego, życie nie powstaje przypadkowo, na podstawie praw statystyki, przez przypadkową kombinację fizyko-chemiczną: ewolucja bierze początek z boskiego fiat i postępuje według programu Stwórcy.

-- Sondaże, wspominaliśmy o tym, podają procent wierzących wśród uczonych, przewyższający osiemdziesiąt na stu. Są to te same sondaże, które mówią, że astronomowie, na przykład, określają siebie jako wierzący w procencie o wiele większym niż specjaliści w naukach humanistycznych, na przykład psychologowie i socjologowie. Co na ten temat mówi doświadczenie ojca Coyne?

-- Mogę tylko potwierdzić. Tak, większość kolegów uczonych, których spotkałem i których spotykam, twierdzi, iż wierzy w Boga. Powtarzam jednak: trzeba być ostrożnym wobec tego naiwnego "konkordyzmu" między nauką i Biblią, który w przeszłości pewnych ludzi Kościoła doprowadził do nieszczęścia. Bóg jest poza przestrzenią i czasem, podczas gdy my poruszamy się zawsze w tych współrzędnych. Gdybym miał zaczynać na nowo, nie miałbym wątpliwości: zostałbym znowu jezuitą. A więc wierzę mocno w Boga Stworzyciela nieba i ziemi. Ale kiedy pytają mnie, co to znaczy "stworzyć", wtedy już nie potrafię odpowiedzieć dokładnie.

-- Jak więc trzeba czytać Księgę Rodzaju, w której zostały opowiedziane początki wszechświata?

-- Unikając tego, co robią pewne nowe sekty w moim kraju, traktujące Pismo Święte jako tekst naukowy. Tymczasem Biblia jest księgą religijną, jest refleksją pewnej cywilizacji, która osiągnęła pewien punkt rozwoju historycznego, która chce w sumie propagować orędzie: Bóg istnieje, jest to Bóg, który chciał w sposób wolny stworzyć każdą rzecz, jest to Bóg, który kocha swoje stworzenia. Dalej nie wolno się posuwać.

-- Pismo Święte rozpoczyna się od Księgi Rodzaju, a kończy Apokalipsą. Jeżeli był początek (a teoria o big-bangu to potwierdza), będzie także koniec?

-- To nie jest pytanie teologiczne, lecz naukowe. Koniec wszechświata jest problemem możliwym do rozwiązania, przypuszczając, że zna się zmienne masy i czasu. Problem jednak jest na różny sposób skomplikowany: choćby dla przykładu, jednym z najbardziej sensacyjnych odkryć ostatnich czasów jest to, że być może widzimy tylko 10 procent masy wszechświata. Wydaje się realne, że w 90 procentach materia jest niewidzialna: nie emituje ani światła, ani promieniowania. Materia martwa.

-- Jak więc zorientowaliśmy się o jej obecności?

-- Z pomiarów na polu grawitacyjnym. Pomijając te nieprzewidywalne zmienne, aby ustalić, czy i kiedy wszechświat będzie miał koniec, będziemy musieli wiedzieć, czy rozszerza się w nieskończoność lub czy doszedłszy do pewnego punktu, rozpocznie na nowo się kurczyć, przebiegając w odwrotnym kierunku drogę rozpoczętą big-bangiem.

-- Ojcze Coyne, tutaj, na ziemi, poruszamy się wśród cieni i zagadek. Czy w końcu będziemy widzieli jasno, wchodząc w życie pozagrobowe?

-- Niekiedy ja także pytam siebie o to, stawiam sobie pytanie, czy "potem" będę mógł wreszcie poznać, jaki jest ten początek galaktyk, który mnie tak bardzo pasjonuje i który stanowi naukową specjalizację Obserwatorium Watykańskiego. Ale potem myślę, że wejście w życie pozagrobowe nie oznacza odsłonięcia tajemnic wszechświata: oznacza wejście w samą Tajemnicę wszechświata, w Boga. Nie znajdę odpowiedzi, których teraz poszukuję pracując dzień i noc; i nie znajdę ich, ponieważ nie będzie mnie już interesowało stawianie pytań. Bardziej niż staraniem się o zrozumienie Tajemnicy, będę nią żył. Będę znajdował się wewnątrz. I będę bardzo szczęśliwy.

-- Niekiedy zdarza się, iż człowiek stawia sobie pytanie, co ma z tym wszystkim wspólnego Chrystus. Bóg, na pewno, jest intuicją od zawsze związaną z astronomią, ponieważ nic tak nie ma do czynienia, jak ta nauka, z takimi pojęciami jak wieczność i nieskończoność. Ale Chrystus?

-- Chrystus jest fundamentem, podporą, na której się wszystko obraca. W tajemnicy tego ogromnego kosmosu On stanowi centrum. Jest tam, w sercu; a równocześnie na krańcach: Alfa i Omega. Jak mówi Credo: "Przez Niego wszystko zostało stworzone".

 
Margherita Hack

George V. Coyne potwierdził nam to, co zostało powiedziane w innym wywiadzie przeprowadzonym w tych latach, przez monsignora Paula Pouparda, szefa watykańskiego Sekretariatu do dialogu z niewierzącymi: w zaskakujący sposób (ale tylko dla kogoś, kto nie orientuje się skąd wiatr wieje), ankiety przeprowadzone wśród wykładowców nauk "pozytywnych" na uniwersytetach amerykańskich -- fizycy, chemicy, biolodzy, astronomowie, botanicy, przyrodnicy itd. -- ujawniły, że około 80 procent z nich określa się jako "wierzący"; skłonni są mianowicie nazywać "Bogiem" Tajemnicę, która znajduje się za wielu zagadkami. Ten sam procent na korzyść jakiejś wiary stwierdza się na innych obszarach poza Stanami Zjednoczonymi, począwszy od Europy.

We Włoszech, wśród tych dwudziestu procent "niewierzących" najbardziej znany jest może dyrektor obserwatorium astronomicznego uniwersytetu w Trieście. Dyrektor, który okazuje się dyrektorką, Margherita Hack, florentynka, mimo nazwiska, które ma po ojcu pochodzenia szwajcarskiego.

Udaliśmy się wysłuchać także jej, nie wspinaliśmy się tym razem na wzgórze Castelgandolfo, lecz na inne wzgórze, San Giusto, bogate również w historię i urokliwe, na którym znajdowało się obwarowanie pierwszej siedziby, która dała początek Triestowi. Biura obserwatorium znajdują się tam w osobliwym zameczku w średniowiecznym guście, bardzo cenionym przez architektów końca XIX wieku.

Sławna uczona ma atletyczną budowę ciała (w młodości wyróżniała się także w zawodach sportowych), jest serdeczna, uśmiechnięta; ma także w powierzchowności i sposobie bycia coś zaprzeczającego pewnemu tradycyjnemu wizerunkowi kobiecości. Wywiad z Margheritą Hack jest czymś klasycznym dla pewnego rodzaju publicystyki. Jak wielu dziennikarzy puka do drzwi Alberta Moravii, gotowego zapewniać -- na słowo... -- że Bóg nie istnieje, że nie należy niczego oczekiwać po śmierci; tak do wywiadu z panią astronom toskańskotriesteńską ucieka się często ktoś, komu potrzebny jest wybitny przedstawiciel ateizmu w dziedzinie nauk przyrodniczych. W rzeczywistości, musiałem uporządkować wrażenia z naszej rozmowy; powiedzmy szczerze, że ta rozmowa wprawiła mnie w zakłopotanie, mimo wielkiej otwartości, ludzkiej sympatii mojej rozmówczyni. Faktycznie, zamiast uzasadniać racje swojego "nie" co do istnienia Boga, Margherita Hack wolała wycofywać się na płaszczyznę subiektywną: "Dla mnie, moim zdaniem, według mojego przekonania..." Mówiąc w ten sposób, sprawiała na mnie wrażenie ateizmu wynikającego może (jak zresztą wiele wiar) bardziej z osobistego temperamentu niż z przekonujących pogłębionych racji obiektywnych.

W rzeczywistości, na stanowisko wyjściowe uczonej mogą się zgodzić wierzący i niewierzący. Nie ma istotnie żadnej trudności (wspominaliśmy to w spotkaniu z Coynem) w przyjęciu tego, o czym pani astronom mówi: "Gwiazdy nie mają do zaofiarowania rozwiązań decydujących o tym, co dotyczy problemu Boga". Doskonałe (i oczywiste, widzieliśmy to wielokrotnie), jest także następujące zdanie: "Człowiek nigdy nie będzie mógł udowodnić, że Bóg istnieje, ani również czegoś przeciwnego". Całkowita zgoda także na inne jej twierdzenia: "Zadaniem nas, uczonych, jest staranie się, by zmniejszyć zagadki wszechświata, nawet jeżeli potem się odkrywa, że nauka im więcej daje odpowiedzi, tym bardziej mnoży pytania".

Jednak na pytanie, czy nigdy nie interesowała się badaniem, czy za tak wielu tajemnicami nie kryje się przypadkowo Tajemnica, natychmiast wyznaje:

-- Szczerze, nigdy nie odczuwałam potrzeby tego poszukiwania. Mnie wystarcza rozum.

Oto pojawia się jej słowo klucz -- "rozum" -- do którego będziemy musieli powrócić.

Jej stosunek do wymiaru religijnego, opowiada, był skomplikowany od początków: rodzice byli zwolennikami doktryn teozoficznych, tego koktajlu chrześcijaństwa adogmatycznego, panteizmu, religii wschodnich, filantropii, która była w modzie zwłaszcza w krajach północnej Europy, pod koniec wieku.

-- Od dziecka, to jasne, traktowałam na serio to, czego rodzice mnie uczyli: reinkarnacja, metempsychoza, wegetarianizm. Wegetarianką pozostałam, ale gdy tylko osiągnęłam wiek rozumu, uwolniłam się od teozofii; a to z powodu, jeżeli pan chce wiedzieć, społecznego konformizmu. Nazywanie mnie teozofką sprawiało, że czułam się inna, moi koledzy szkolni pokazywali mnie palcem. Tak więc zbliżyłam się do katolicyzmu i przez pewien czas maskowałam się wśród owieczek Świętego Kościoła Rzymskiego. Na koniec, przed dwudziestym rokiem życia, odcięłam się definitywnie od wszelkiej religii. I od tamtego czasu nie zmieniłam zdania.

Ma się wrażenie (z zastrzeżeniem błędu, oczywiście), że te koleje życia osobistego przeszkodziły jej gruntownie zbadać istotę religii, w szczególności chrześcijańskiej. Trudno jest inaczej zrozumieć pewne jej stwierdzenia, wiele razy powtarzane w innych wywiadach (i potwierdzone także przeze mnie, gdyż starałem się dowiedzieć, czy rzeczywiście zgadzały się z jej myślą). Wyrażenia takie, jak: "Jeżeli ktoś wierzy w jakiś Byt wyższy, zwalnia mu się sprężyna, która popycha go do poszukiwania prawdy. Budzi we mnie odrazę idea Boga, który wszystko uczynił i wszystko rozumie: jeżeli przyjmujemy istnienie Boga, wtedy trzeba zamknąć książkę i na niego złożyć obowiązek dania nam wszystkich tych odpowiedzi, których my uczeni szukamy, pytając przyrody".

Przypomniałem jej, że wszyscy wielcy twórcy nowoczesnej astronomii byli także wielkimi wierzącymi. Czy dla tych ludzi wiara w Boga oznaczała może pogrążenie się w lenistwie kogoś, kto nie odczuwa już potrzeby stawiania sobie pytań? U niej, poza wszystkim, widoczne było niewłaściwe rozumienie wiary. Wiara twierdzi, że wszystkie rzeczy zostały stworzone przez Boga, ale nie rości sobie prawa do mówienia o tym, jak zostały stworzone, w jakim czasie i według jakich praw. Raczej pobudza badania, ciekawość prześledzenia naszą inteligencją jeszcze raz tych dróg, które przebyła inteligencja Boża. Czy może (jak uzna to sama Hack pod koniec rozmowy) chrześcijaństwo nie było głównym sprawcą, konkretnie, postępu także naukowego na Zachodzie, począwszy od wielkich klasztorów i od założenia średniowiecznych uniwersytetów? Gdyby następnie rozciągnąć jej zarzut na ogół wszystkich tych, którzy wierząc w Boga Stworzyciela, uważaliby się za "uwolnionych od ciężaru" poszukiwania, to co powiedzieć o ogromnej pracy naukowej wykonywanej przez ortodoksyjnych Żydów, przez muzułmanów, którym tak wiele zawdzięcza właśnie jej dyscyplina?

Przesunęła więc swoje twierdzenie z płaszczyzny obiektywnej na subiektywną:

-- Mówię za siebie, nie za innych. Jest to sprawa osobista. Wiara wywołałaby u mnie podobne skutki.

Nie zrezygnowała zresztą z przedstawienia jako alternatywy dwóch rzeczywistości:

-- Albo się wierzy w Boga, albo się wierzy w rozum.

-- Ale -- powiedziałem -- jak zauważono to wielokrotnie, uczony, który mówi o "rozumie" w kontekście wiary materialistycznej, w rzeczywistości mówi o czymś "nierozumnym": ponieważ oznacza to założenie, że materia myśli samego siebie, a więc wydziela to, co nazywamy "rozumem".

Uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała.

I nie miałem odpowiedzi bardziej zadowalającej niż ta, gdy rozmowa poruszyła temat "tego wspaniałego komputera elektronicznego, który każdy z nas ma w swojej czaszce, tego naszego mózgu, który nie przestaje i nigdy nie przestanie zdumiewać", jak powiedziała. Profesor Hack jest zwolenniczką radykalnego ewolucjonizmu: od organicznych molekuł, pierwotnych cegieł, do homo sapiens, i to tylko w wyniku ślepej gry "przypadku i konieczności". Ale właśnie mózg stanowi problem: jeżeli rzeczywiście tylko "funkcja rozwija narząd", jeżeli wszystko przeobraża się tylko w działaniu konieczności, dlaczego nasz mózg ma możliwości o wiele większe (jak udowodniła to sama nauka), w porównaniu z ograniczonym użytkiem, jaki dotąd potrafiliśmy z niego uczynić? Czyż nie należy do dogmatów pewnego ewolucjonizmu, że każdy narząd ma wymiary dzięki użytkowi, jaki jest potrzebny i jaki konkretnie z niego czynimy? Czy nie odnosi się wrażenia, że ponadwymiarowość naszego mózgu nie może być "wynikiem" tych naszych bezpośrednich potrzeb, które wytwarzały każdy narząd?

-- No tak, to prawda -- zgodziła się -- mózg jest "redundantny", jak się mówi w nauce. Ale dlaczego tak jest, nie wiem. Bardzo wiele jest rzeczy, o których nie wiemy. Tym, co natomiast wiem, jest to, że przypada mi do gustu myślenie o przypadku jako rozwiązaniu zagadki wszystkiego; nawet jeżeli moja odpowiedź jest indywidualna, która nie ma pieczęci prawdy naukowej.

No tak, przypadek. Właśnie inny uczony, laureat Nagrody Nobla, sir John Eccles, odwołuje się często do pewnego przykładu: "Przypuśćmy istnienie ogromnego magazynu części aeronautycznych, wszystkie znajdują w odpowiednich skrzynkach lub na półkach. Olbrzymia budowla, załóżmy, o boku długości tysiąca kilometrów. Nadchodzi cyklon, który przez sto tysięcy lat powoduje poruszanie się i zderzanie tych części ze sobą. Kiedy wreszcie się uspokaja, tam, gdzie był magazyn, stoi szereg czteromotorowców, już z obracającymi się śmigłami... Otóż: według właśnie nauki, prawdopodobieństwo, że przypadek stworzył życie, jest mniej więcej prawdopodobieństwem z tego przykładu. Na dodatek, z okolicznością obciążającą: skąd pochodzą materiały w magazynie?"

Inny uczony, sławny astronom kolega pani Hack, Fred Hoyle, powiedział ostatnio: "Ale czy jest naprawdę możliwe, że przypadek wytworzył, w pierwotnej zupie, o której opowiada się bajki, choćby tylko coś ponad dwa tysiące enzymów potrzebnych do funkcjonowania ludzkiego ciała? Wystarcza mała seria obliczeń na komputerze, aby zdać sobie sprawę, że prawdopodobieństwo, iż to wydarzyło się przypadkowo, jest równe prawdopodobieństwu otrzymywania zawsze dwunastu punktów 50000 razy z rzędu, rzucając na stół dwie kostki. Mniej więcej to samo prawdopodobieństwo, w sumie, starego przykładu małpy, która stukając na maszynie do pisania, stworzyłaby całą Boską Komedię, z akapitami i dokładną interpunkcją. I to dotyczy, powtarzam, tylko enzymów, ponieważ nieprawdopodobieństwo osiąga poziomy jeszcze bardziej absurdalne, jeżeli rozszerzy się je na wszystkie niezliczone warunki konieczne dla życia: czy wszystkie [numery] wyskoczyły z cylindra przypadku? Jeżeli się odpowie tak, odrywa się od rozumu".

Hack odwołuje się, jak zawsze w takich przypadkach, do argumentu mgliście pocieszającego -- mnóstwa czasu do dyspozycji:

-- Jeżeli wszechświat liczy, jak się wydaje, piętnaście miliardów lat, to jest możliwe, że w szale rzucania kości padnie 50000 dwunastek. Choćby nawet nie wszystkie jednocześnie.

-- Nie, proszę zważyć, że według komputera, aby prawdopodobieństwa były równe prawdopodobieństwu utworzenia enzymów (które są, powtarzamy to, tylko jednym z niezliczonych elementów koniecznych dla życia), 50000 dwunastek powinno padać jedna po drugiej, bez przeskakiwania ani jednej. I kośćmi, oczywiście nie sfałszowanymi...

Uśmiechnęła się znowu:

-- Wiem, to trudne. Z drugiej strony, życie istnieje.

-- Tak, życie istnieje. I stawia pytania, na które powinniśmy odpowiedzieć z pomocą rozumu. Otóż: czy naprawdę jest zgodne z rozumem zrzucanie tego na "przypadek", który mając do dyspozycji kilka miliardów lat, znajdzie rozwiązanie także problemów najbardziej złożonych? Czy jest więc usprawiedliwiony pani dylemat: "albo religia albo rozum"? Czy rozum tak pojmowany nie ryzykuje może żądania aktu wiary jeszcze bardziej zobowiązującego niż jakakolwiek religia, która wierzy w Programistę? Zresztą to właśnie z powodu takich spostrzeżeń wielka część pani kolegów odsunęła na bok hipotezę o przypadkowości początku świata i życia.

-- Co mam panu powiedzieć? -- odpowiedziała. -- Wiara w Boga zawsze wydawała mi się czymś takim jak wiara w Befanę 1. Nie chcę przez to powiedzieć, że wierzący jest naiwniakiem: znam wielu kolegów, którzy są wierzącymi, praktykującymi, doskonale przekonanymi do swojej wiary, a jednak są znakomitymi uczonymi, nawet laureatami Nagrody Nobla. Ale uważam, że ta ich wiara powinna pozostać prywatnym przekonaniem, że nie powinna mieszać się do ich badań.

Co do tego byliśmy zgodni: ateista lub wierzący, który by swoje przekonanie (religijne lub niereligijne) nakładał na wyniki badań, przez to samo przestałby być uczonym. Stałby się filozofem lub, co gorsza, propagandystą. Co do "wierzenia w Befanę", dziecinnymi bajeczkami wydają się raczej owe kolorowe tabele, na których widać, jak z gwałtownością potrząśnięcia kubka prestidigitatora jakaś bliżej nie określona "Natura" od wodoru i tlenu wody dochodzi do Leonarda da Vinci... Poza tym, co do wody i innych żywiołów, właśnie Albert Einstein, nie teolog, pytał siebie: "Pierwszym pytaniem, jakie trzeba sobie postawić, jest to: [Dlaczego istnieje coś, a nie nic?] Jest to pytanie początkowe, na które ateizm nie daje żadnej odpowiedzi". Przyjmuje się przecież, że przypadek wyprowadził wszystko z "materii pierwszej". Ale jak ją wytłumaczyć? "Istniała od zawsze", odpowiadała stara teoria materialistyczna. Jednak właśnie astrofizyka dowiodła, że materia nie jest bynajmniej wieczna, że miała miejsce początek. Z jakiego innego cylindra wyskoczyło więc to wszystko?

Postawiłem także jej, jak innym, pytanie niełatwe do sformułowania:

-- Pani profesor Hack, pani przekonanie (jak zresztą i przekonanie wierzącego) jest tylko ryzykiem: pani stawia na nieistnienie Boga, na nieistnienie życia pozagrobowego. Niemniej jednak to pani przekonanie nie może zmienić natury rzeczy: a gdyby było inaczej? Gdyby pewnego dnia -- oczywiście za sto lat -- zorientowała się pani, że postawiła na błędną kartę?

Roześmiała się:

-- Ba, wtedy musiałabym zmienić teorię. Gdyby Bóg naprawdę istniał, musiałabym postąpić tak, jak w mojej pracy, kiedy się spostrzega, że założenia, z których się wyszło, nie były słuszne. -- Więc, nie ma problemu?

-- Nie ma, tyle że Bóg naprawdę nie istnieje...

-- A co myśli pani o Chrystusie?

-- Myślę, że może był największym geniuszem w ludzkiej historii, człowiekiem wyprzedzającym w swoich czasach wiele epok. Był pierwszym, który wyszedł naprzeciw pokornym, który nadał im godność, który głosił, że wszyscy ludzie są równi. Był pełen miłosierdzia dla bliźniego, był wypełniony miłością. Wspaniałe jest, pośród wielu innych, to jego zdanie: "Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem". Nie dziwi mnie zupełnie, że jego słowa posłużyły do stworzenia religii, która zdobyła miliony ludzi. Religii, która jest także wzniosłą zasadą życia.

-- Ale -- zauważyłem -- czy także tutaj nie ryzykujemy zejścia z dróg rozumu? Czy wiara, że człowiekowi, tylko człowiekowi, udało się osiągnąć takie szczyty, zapewnić sobie takie potomstwo, wydestylować taki koncentrat mądrości, nie jest wierzeniem w cud, na równi z tymi, którzy w człowieku Jezusie widzieli Chrystusa, Syna Bożego?

-- Będzie, ale skoro nie wierzę w Boga, chce pan, abym wierzyła w Syna Bożego! W każdym razie mogę panu powiedzieć, że w moim życiu zawsze starałam się nadążać za tą syntezą chrześcijaństwa, która brzmi: "Kochaj bliźniego swego jak siebie samego". Aby ludziom przeszkodzić w popełnianiu zła, wystarczyłoby, aby postępowano według tej złotej reguły. Bóg jest niepotrzebny nawet do porządkowania moralności świata.

Pojawił się więc na nowo, także u niej, temat owej "moralności świeckiej", którą wielu uznaje za nie dającą się zastosować. Na zarzut odpowiedziała, ograniczając się do stwierdzenia, że "każda moralność, jakakolwiek by była, świecka czy religijna, jest trudna".

Powracamy do nieba, do "jej" gwiazd. Wiele razy mówiła do licznych dziennikarzy, którzy przeprowadzali z nią wywiady: "Ale jaki, według pana, wszechświat ma mieć cel? Astronom przekonuje się, że jest w nim wielkie marnotrawstwo energii! Światy, które się rodzą, które umierają, które się wzajemnie niszczą, które niszczą same siebie. Nie, jest zbyt wiele marnotrawstwa na to, aby on odpowiadał jakiemuś programowi, aby dążył do jakiegoś celu".

Jest to stwierdzenie obiektywne, które zresztą przedstawił nam także o. Coyne. Ale (przynajmniej z punktu widzenia wiary) czy naprawdę jest to zarzut? Jeżeli wychodzi się z hipotezy Boga, kim jesteśmy my, aby wyrokować o tym, co Stwórca był zobowiązany lub co musi zrobić ze swoim wszechświatem? A może Bóg jest, jak Henry Ford lub jakiś inny przemysłowiec albo teoretyk organizacji przedsiębiorstw, troszczący się przede wszystkim o racjonalizację pracy i redukowanie marnotrawstwa? Mówi Bóg Biblii: "A może, stwarzając, pytałem was o zdanie?" Kto poza tym zapewni nas, że rzeczywiście są to "marnotrawstwa", a nie odpowiadają one jakiejś konieczności, która wymyka się naszemu małemu umysłowi i która mieści się w wewnętrznej i ukrytej logice systemu, w którym każda rzecz jest złączona z inną? Czy współczesna nauka nie odkrywała często konieczności tego, co przedtem wydawało się niepotrzebne, "zmarnowane"?

Rozstajemy się, z taką samą serdecznością i sympatią jak na początku. Tak samo jednak, jak na początku, każdy pozostaje ze swoimi pytaniami i próbami odpowiedzi.

 

 

1 La Befana -- stara wróżka przynosząca w noc Trzech Króli prezenty grzecznym dzieciom (przyp. tłum.).

 

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Trzej konwertyci w Paryżu Najsławniejszy wśród teologów

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz