www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Kto przybił Chrystusa do krzyża?

 

 

Milczenie

Nigdy w ciągu roku nie rozpoczynamy naszego spotkania z Bogiem w Kościele od milczenia i głębokiego pokłonu. Tylko ten jeden raz, w Wielki Piątek. To milczenie ma nam zamknąć usta, wprawić nas w niepokój, abyśmy przynajmniej na chwilę przerwali nasze mędrkowanie, naszą gadaninę i nasz święty spokój. Po co? Abyśmy posłuchali najbardziej dramatycznej mowy Boga, jaką kiedykolwiek do nas wypowiedział. Tą mową jest Jego Syn, który kończy swoje życie na krzyżu jak pospolity przestępca.

„Szczęśliwy” grzesznik

Proces i śmierć Jezusa mówią wiele o Bogu, ale także są zwierciadłem pogmatwanej ludzkiej duszy. Być może chcielibyśmy sprowadzić „przypadek” Chrystusa jedynie do zamkniętej karty historii. Ot wydarzyło się jedno z wielu tragicznych zajść w dziejach ludzkich. Wskutek żydowsko-rzymskiej intrygi pozbyto się niewygodnego, aczkolwiek sprawiedliwego człowieka. Ale cóż to może mieć wspólnego z nami? To przecież sprawka arcykapłanów, rozwrzeszczanej amorficznej masy, sceptycznego Piłata, ceniącego ponad wszystko święty spokój.

Wszelako ewangeliczne opisy procesu Jezusa, a także wypowiedzi apostołów na ten temat, nie pozwalają nam na pielęgnowanie tego typu złudzeń. Przyczyny śmierci Chrystusa właśnie ze względu na to, że był On kimś jedynym i wyjątkowym, przekraczają ramy czasu i przestrzeni oraz kulturowo-społeczne uwarunkowania.

Św. Paweł stwierdza jasno: „Chrystus umarł za nas jako za grzeszników, w oznaczonym czasie, gdyśmy jeszcze byli bezsilni” (Rz 5,6). Uczynił to całkiem świadomie, dobrowolnie, przez co, paradoksalnie, „okazuje nam swoją miłość” (Rz 5,8). Rzecz ciekawa, podczas gdy o śmierci Jezusa apostoł pisze w czasie przeszłym, to o miłości, która pobudziła Boga do tego czynu wyraża się w czasie teraźniejszym. Chrystus umarł dlatego, że Bóg kochał nas przed odrzuceniem Jego samego w Synu i w dalszym ciągu nie przestaje kochać. Adresatami wypowiedzi św. Pawła nie są osoby, które brały bezpośredni udział w wydarzeniach Wielkiego Piątku, lecz ci, którzy byli tam obecni w sposób duchowy – jako umiłowani grzesznicy, a nawet wrogowie. Apostoł nie boi się więc nazwać rzeczy po imieniu: z nieprzyjaciół staliście się przyjaciółmi Boga. Niczego tutaj nie ubarwia ani nie retuszuje.

W podobnym tonie zwraca się do zebranych Żydów św. Piotr po Zesłaniu Ducha Świętego: „Zaparliście się Świętego i Sprawiedliwego, a wyprosiliście ułaskawienie dla zabójcy” (Dz 3,14). A już po chwili dodaje: „Lecz teraz wiem, bracia, że działaliście w nieświadomości (...) A Bóg w ten sposób spełnił to, co zapowiedział przez usta wszystkich proroków, że Mesjasz będzie cierpiał” (Dz 3, 17). Piotr napełniony mocą z wysoka z jednej strony wyraźnie piętnuje grzech tych, którzy przyłożyli ręce do tragedii Golgoty, z drugiej strony okazuje względem nich wyrozumiałość i miłosierdzie. Co więcej, do tych samych ludzi, którzy przyczynili się do zgładzenia Jezusa mówi: „Dla was w pierwszym rzędzie wskrzesił Bóg Sługę swego i posłał Go, aby błogosławił każdemu z was w odwracaniu się od grzechów” (Dz 3, 26).

Czy te wyznania obu apostołów nas nie szokują? Właściwie chcą nam oni zakomunikować jedno: Bóg was miłuje, ale Jego miłość nie okazuje pobłażania dla grzechu, lecz tylko dla grzeszników, którzy szczerze przyznają się do winy. Droga do autentycznego wyzwolenia wiedzie poprzez uznanie pełnej prawdy o sobie: owszem jestem dzieckiem Boga, ale także grzesznikiem, który maczał i wciąż macza palce w śmierci Boga-Człowieka. Wielki Piątek nie jest umoralniającą opowiastką z przeszłości, wyciskającą czasem łzy z oczu. Dlatego dopóki będę stosował uniki, wynajdywał najróżniejsze preteksty i wytłumaczenia, dopóki będę próbował jawić się przed Bogiem i innymi ludźmi jako sprawiedliwy, pobożny, nieskazitelny, dopóty realne zbawienie nigdy do mnie nie dotrze. Będzie to dla mnie puste słowo. Taka postawa podobna jest do przyjęcia szczepionki, która nie tyle uodparnia przed ewentualnym zarażeniem, co przed pełnym uzdrowieniem.

Na przekór toczących się w historii sporów o to, kto był winien śmierci Chrystusa: Żydzi czy Rzymianie, sam Jezus mówi do swoich uczniów, iż „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników” (Mk 14, 41). Tymi grzesznikami, za czym przemawiają relacje ewangelistów, są nie tylko Żydzi, ale również Rzymianie. Piłat, legioniści, a także nawracający się pod krzyżem setnik reprezentują cały świat pogański, a Żydzi (stronnictwa religijne i tłum) ludzi wierzących. Na przewód sądowy Jezusa zgromadziła się symbolicznie cała ludzkość.

Należy jeszcze wspomnieć, że biblijne opisy procesu Jezusa nie są wiernym zapisem historycznych faktów. Tym bardziej, że ewangelie powstawały znacznie później (65 – 100 r.) Ewangeliści nie tyle byli zainteresowani drobiazgową rekonstrukcją zdarzeń, lecz ich interpretacją w świetle zmartwychwstania Chrystusa. W relacje o męce wpletli swoje własne teologie, które zrodziły się także w obrębie konkretnych wspólnot chrześcijańskich.

Biorąc pod uwagę powyższe przesłanki chciałbym wysunąć następującą tezę: Żydzi i Rzymianie razem wzięci, chociaż wydawałoby się, że niewiele ich łączy, w świetle Pisma św. są uniwersalnym modelem człowieka grzesznego, w którym zwalczają się różne przeciwstawne tendencje. Z teologicznego punktu widzenia kruszenie kopii o to, kto winien bardziej, a kto mniej, lub próba obarczenia winą tylko jednej ze stron okazuje się jałowym przedsięwzięciem. To zadanie zostawmy historykom, badaczom literatury czy kulturoznawcom. W teologii chodzi o coś więcej niż o prokuratorskie dochodzenie czy historyczne dociekania.

Przyjrzyjmy się więc uważniej sztandarowym uczestnikom procesu Jezusa tak, jakby byli oni częścią nas samych.

Gorszenie się dobrem

Zacznijmy od religijnych przywódców i uczonych w Piśmie. Zarówno św. Mateusz jak i św. Marek odnotowują, że arcykapłani i starsi (czyli saduceusze, gdyż faryzeusze nie wystąpili w roli oskarżycieli w procesie) wydali Jezusa Piłatowi przez zawiść (Por. Mt 27, 18; Mk 15, 10), obok innych motywów, które de facto były tylko przykrywką dla tego pierwszego. Zresztą nie jest to nic nowego. Od początku swej publicznej działalności Chrystus spotykał się z podobnymi reakcjami (Por. Mk 3, 6; Mt 12, 14; Łk 4, 28). Tuż przed Paschą nastąpiła ich demoniczna kulminacja, gdyż nadarzyła się po temu sposobność. Być może właśnie ta nienawiść sprawiła, że Wysoka Rada żądała ukrzyżowania Chrystusa, a nie chciała poprzestać na ukamienowaniu, co było zwyczajną karą za bluźnierstwo, o które posądzano Jezusa. Powieszenie na krzyżu to śmierć o wiele bardziej spektakularna i poniżająca (dla niewolników i przestępców) niż obrzucenie kamieniami. Swoista zemsta za urażoną dumę. To przypuszczenie wydaje się o tyle trafne, że Piłat pozwolił Żydom rozprawić się z ich współziomkiem na własną rękę (Por. J 18, 31). Gotów był pójść na ustępstwa i z pewnością nie przejąłby się zbytnio publicznym linczem jakiegoś religijnego szaleńca. Arcykapłani woleli jednak krzyż.

Skąd jednak tak gwałtowne i negatywne reakcje? Ich źródłem jest działanie pod wpływem mieszaniny legalizmu (prawo ponad wszystko), utartych wyobrażeń o Bogu (niemożliwe, żeby Bóg zamieszkał na ziemi jako człowiek) i przyzwyczajeń (tak zawsze było i będzie). Na serce, oczy i słuch spadła zasłona, która nie pozwoliła przebić się przez „zewnętrzny przejaw człowieczeństwa Jezusa” (Flp 2,7) i dostrzec Jego Bóstwo.

W najgłębszym sensie arcykapłani znienawidzili Jezusa nie dlatego, że był złoczyńcą, ale dlatego, że był dobry. Gorszył, bo nie posyłał ognia z nieba na niegodziwych, a nadgorliwcom zakazywał wyrywać chwast spośród pszenicy. Bronił nierządnicy, którą w świetle Prawa należałoby ukamienować. Uznawał się za kogoś, kto żyje w najdoskonalszej komunii z Ojcem. A te prawdy nie mieszczą się w prostych ludzkich kategoriach, a przynajmniej wymagają ich przekroczenia lub zrewidowania. Oprócz tego, warto sobie zdać sprawę, że to oburzanie się na Jezusa dotyczyło ludzi wierzących, których gorliwość nieraz była godna podziwu. Jednak gdy przyszło co do czego, „nie rozpoznali oni czasu swojego nawiedzenia” (Por. Łk 19, 44).

Istota każdego grzechu tkwi w tym, że odrzucamy dobro – czyli Boga działającego w tym świecie – bo ono nas denerwuje, a omamieni godzimy się na zło, bo wydaje nam się bardziej atrakcyjne. Powab zła polega jednak często na tym, iż przybiera ono zwodniczą postać dobra, pobożności, szlachetności. Nie ujawnia się od razu, żeby nie spłoszyć przyszłej ofiary. Gdy ktoś próbuje zdemaskować te iluzje i gierki, wytrąca nam z ręki to, do czego namiętnie się przywiązaliśmy, sądząc, że tu właśnie bije dla nas źródło szczęścia.

Męka Chrystusa pokazuje, że najbardziej mierzi nas w bliźnich nie ich trudny charakter, czy zło, które popełniają, lecz ich dobroć i miłość. Dlaczego? Oto kolejny paradoks: chociaż tęsknimy za miłością, to zarazem się jej boimy. Trudno nam przyjąć bezinteresowną miłość, gdyż szczera miłość dotyka nas do głębi, nie zostawia nas w spokoju, domaga się odwzajemnienia, przemiany nawyków i sposobów myślenia. Poza tym dobry może być zawsze lepszy niż my i to nas boli. A zły może być zawsze gorszy niż my i to nas uspokaja.

Alergia na prawdę

Nie ulega wątpliwości, że podczas procesu Jezusa Piłat mało interesował się religijnymi oskarżeniami. Dla niego, powiernika władzy Rzymu, liczyła się polityka, wpływy, zapewnienie stabilności w Jerozolimie, zwłaszcza podczas napływu tak licznych rzesz na święto Paschy. Rzymianie nie wtrącali się zbytnio w religijne obrzędy i zwyczaje Żydów dopóki nie stały się one wylęgarnią narodowowyzwoleńczych wichrzycieli. Według ówczesnych źródeł żydowskich Piłat miał być bezwzględnym i okrutnym namiestnikiem, który tłumił w zarodku niepokoje, dopuszczając się egzekucji bez sądu, o czym wspomina również uwaga w Łk 13,1.

Tę wiedzę skrzętnie spożytkowali w rozprawie arcykapłani, przedstawiając Jezusa jako uzurpatora władzy i tytułu królewskiego. Nic dziwnego, że pierwsze pytanie postawione Chrystusowi przez namiestnika, co zgodnie poświadczają wszyscy ewangeliści, brzmiało następująco: „Czy Ty jesteś królem żydowskim?” (Mt 27, 11; Mk 15, 2; Łk 23, 3; J 18, 33). Historycznie rzecz biorąc był to pewnie główny powód skazania Jezusa na śmierć, zwłaszcza, że Piłat umieścił taki tytuł winy na krzyżu i nie chciał go zmienić (J 19, 21-22). Znamienne jednak, że nie zgodził się także na modyfikację powodu oskarżenia z „Król żydowski” na „Jestem królem żydowskim”.

Być może opierał się na samych słowach Jezusa, nie wnikając za bardzo w ich znaczenie i uznał, że to wystarczy, aby ogłosić Go królem Izraela. Jednak bardziej prawdopodobna wydaje się inna hipoteza: Piłat wykorzystał to zdarzenie, aby okazać pogardę lub gorzką ironię wobec samych Żydów, bo może sprzykrzyło mu się już rządzenie w tej odległej i niewdzięcznej rzymskiej prowincji. Poza tym, co to za król, który nie potrafi się bronić, a Jego poddani odrzucają Go i pomiatają Nim. To raczej karykatura króla. A dla oficera rzymskiego podstawowym punktem odniesienia był ówczesny imperator, władca Rzymu i cywilizowanego świata ze swymi legionami, bogactwem i sianym tu i ówdzie terrorem wobec niepokornych.

Jednak w zachowaniu Piłata podczas rozprawy sądowej Jezusa zaskakuje coś innego. Wszyscy synoptycy (Mateusz, Marek, Łukasz) podkreślają, że namiestnik chciał się jak najszybciej pozbyć „problemu”. Dziwił się wprawdzie, że król żydowski milczy, nie toczy sporu z oponentami, ale to zdziwienie wprawiło go w zakłopotanie, które skłonny był co prędzej od siebie odsunąć. Co więcej, Piłat wyczuwał nawet, że Jezus jest niewinny, rodził się w nim niepokój, a nawet swoisty lęk, niemniej ostatecznie wydał Jezusa żołnierzom i kazał ukrzyżować.

Dlaczego tak się stało? Jak to możliwe, żeby dostrzegać niewinność człowieka i zarazem bez większych skrupułów (zastąpionych ceremonialnym umyciem rąk) wysyłać sprawiedliwego na tak haniebną śmierć?

Św. Marek stwierdza lakonicznie: Piłat chciał „zadowolić tłum” (Mk 15,15), który domagał się uwolnienia Barabasza. Pozostali Ewangeliści starają się nieco go wybielić. Według św. Mateusza, próbował on, co prawda, oswobodzić Jezusa, ostrzeżony nawet przez własną żonę, ale koniec końców nie mógł poradzić sobie ze „wzburzeniem tłumu” i zrzucił całą odpowiedzialność na Żydów. Z kolei św. Łukasz kładzie szczególny nacisk na niewinność Chrystusa, a także „niewinność” Poncjusza, cytując jego trzykrotne: „Nie znajduję w Nim żadnej winy”. Jako jedyny wspomina, że namiestnik odesłał Jezusa do Heroda, mając nadzieję, że ten wybawi go z opresji. Nic z tego. Herod trochę się zabawił i wysłał Jezusa z powrotem do pałacu prokuratora. Ostatecznie szalę przeważyły nalegania, wrzaski i krzyki ludu, którym Piłat postanowił zadośćuczynić.

W świetle relacji synoptyków, uderzająca jest więc chwiejność i niepewność Piłata, podatność na wpływ, lęk przed utratą swojej pozycji. Niespełnienie życzeń tłuszczy mogłoby spowodować zamieszki lub nawet powstanie, a podczas święta bez posiłków trudno byłoby je opanować. Toteż kalkulacja Piłata wcale nie była taka bezpodstawna. Poza tym, gdyby wieść o buncie doszła do uszu Cezara, a Rzym musiałby interweniować, Piłat mógłby zostać zdjęty z urzędu. Dlatego działał bardzo pragmatycznie, by nie powiedzieć utylitarystycznie: lepiej poświęcić jednego człowieka i mieć spokój, niż rozpętywać niepotrzebną rewolucję. Zresztą podobną motywacją kierował się arcykapłan Kajfasz: „Lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek zginie za lud, niż gdyby miał zginąć cały naród” (J 11, 50).

Św. Jan idzie jednak dalej. Wprawdzie zgodny jest z pozostałymi ewangelistami co do tego, że Piłat, poddany presji, uląkł się reakcji tłumów oraz bycia posądzonym o „promowanie” innych królów w Izraelu niż Cezar, to jednak najgłębsze przyczyny jego decyzji upatruje gdzie indziej.

Osią przesłuchania Jezusa przez Piłata staje się pytanie o prawdę. Reszta, jak zdaje się sugerować św. Jan, to tylko konsekwencja takiego a nie innego stosunku Poncjusza do prawdy. Namiestnik w pierwszym momencie czuł się zaniepokojony enigmatycznymi odpowiedziami Jezusa: „przyszedłem dać świadectwo prawdzie” i „kto jest z prawdy, słucha głosu Mego” (J 18, 37) Ale po chwili wypowiedział słynne po dziś dzień: „Cóż to jest prawda? (J 18, 38). Piłat być może nie zaprzeczył istnieniu prawdy, ale też w ogóle nie zrozumiał, o co chodzi Jezusowi. Wypowiedzi króla żydowskiego uznał być może za słowną i niegroźną ekwilibrystykę. Jakież bowiem znaczenie może mieć fakt, czy istnieje jakaś prawda, czy nie, czy przedstawia się ona tak, czy inaczej? I czy w ogóle można ją poznać?

Jednak właśnie to wątpienie związane z możliwościami ludzkiego poznania leży u źródeł powikłania całej postawy Piłata. Prawda to pewny punkt odniesienia, odsłaniający najgłębsze struktury rzeczywistości. Jeśli związek człowieka z prawdą jest kruchy, jeśli w życiu nie ma trwałego oparcia, nic dziwnego, że wówczas łatwo pójść na rozmaite kompromisy, kierować się lękiem i obawiać się o siebie. Wszystko staje się płynne i relatywne. Nie można odczytać żadnej hierarchii i porządku, gdyż one nie istnieją, dlatego w zależności od sytuacji raz można uwolnić niewinnego człowieka, a innym razem skazać go na śmierć.

Poza tym przekonanie o prawdzie zakłada również, że istnieje coś, co wpisane jest w ludzką rzeczywistość i jednocześnie nieskończenie ją przekracza. Świadomość realności prawdy daje siłę. Gdyby Piłat nie był sceptykiem, gdyby znał smak prawdy, z pewnością nie dałby się tak łatwo zmanipulować tłumom i arcykapłanom. Przynajmniej poszukałby innego sposobu rozwiązania tej sprawy, bo na jego obronę trzeba przyznać, że istotnie kontekst procesu Jezusa wcale nie był taki prosty i łatwy.

Brak żywotnego związku z prawdą, czyli de facto z Bogiem jest źródłem najbardziej tragicznych ustępstw i kompromisów człowieka ze złem.

Kardynał Ratzinger porównuje zachowanie Piłata do naszej współczesnej sytuacji: „Do wyznania Chrystusa: „Ja jestem prawdą” nasza epoka odnosi się ze sceptycyzmem podobnym do sceptycyzmu Piłata, z tym samym pytaniem pełnym pychy i rezygnacji zarazem: co to jest prawda? Człowiek naszych czasów rozpoznaje się nie tyle w słowach Chrystusa, co w piątym tropie Diogneta Laercjusza: ‘Nie istnieje żadna prawda, ponieważ ta sama rzecz dla jednych jest sprawiedliwa, dla innych niesprawiedliwa, dla jednych dobra, dla innych zła. Naszym programem jest więc dystans wobec sądu o prawdzie’. Wydaje się nam, że sceptycyzm jest przykazaniem tolerancji i w ten sposób autentyczną prawdą”.

Bycie „zależnym” od jakiejś ogólnej prawdy zdaje się dzisiaj być poniżające. Owszem, trzeba w życiu się czymś kierować. Ale raz może to być zysk, innym razem prestiż, jeszcze innym ideologia. Trzeba wierzyć w Boga. Ale niech każdy sam sobie wyznaczy treść i zakres tej wiary tak, jak mu odpowiada. Wtedy Bóg jest „bezpieczny”, a równocześnie ma się poczucie, że na wszelki wypadek trwa się z Nim w jakimś związku. Dobrze jest przynależeć do Kościoła i czuć się jego członkiem, ale przecież nie można się z nim we wszystkim zgadzać, bo świat idzie do przodu, życie zmusza do różnych kompromisów. Uczciwość to wprawdzie wspaniała cnota, ale to także luksus dla wybranych. Nie można być zbyt uczciwym, bo na dłuższą metę nic w tym życiu się nie wskóra.

Bezosobowość masy

Pozostał nam jeszcze tłum. Odegrał on niebagatelną rolę podczas procesu Jezusa. Był „siłowym” wzmocnieniem zarzutów arcykapłanów i uczonych w Piśmie. Któraż bowiem władza nie boi się rzesz zgromadzonych jednostek, które na dodatek wysuwają jakieś roszczenia i żądania? Jednakże możemy się zapytać, jak do tego doszło, że te same tłumy, które wcześniej podziwiały Jezusa, zachwycały się Nim, schodziły się zewsząd do Niego, podczas procesu „z wielkim wrzaskiem nalegały na Piłata” (Łk 23, 23), aby ukrzyżowano Mesjasza?

Elias Ciannetti twierdzi, że „masa jest zjawiskiem równie zagadkowym, co uniwersalnym, powstającym nieoczekiwanie tam, gdzie przedtem nie było nic”. Wystarczy tylko skutecznie przykuć uwagę poszczególnych jednostek, a już robi się zbiegowisko. Czasem pojawienie się masy służy do zamanifestowania siły, której w pojedynkę się nie odczuwa. Bycie w tego typu grupie daje złudne poczucie większej wartości, ktoś w końcu się zainteresuje, zauważy. Nieraz odnoszę takie wrażenie, obserwując hordy piłkarskich kibiców, przewalające się hałaśliwie po wygranym meczu przez ulice miast. W wykrzykiwanych szumnie banałach zdaje się tkwić jakiś sens. W rzeczywistości to tylko bełkot, mający przesłonić żywioną pustkę. To masa daje namiastkę jakiegoś sensu i znaczenia. Przypuszczam, że gdyby wyciągnąć konkretną osobę z takiego rozkrzyczanego tłumu, nagle stanęłaby ona naga, bezbronna i niewiele znacząca.

W masie wygładzane są także wszelkie nierówności. Podczas wyładowania emocji, a te w procesie Jezusa były tak porażające, że powaliły samego Piłata, zanikają podziały. A dla zła i kłamstwa nie ma lepszej przynęty niż zrodzenie w człowieku poczucia ulgi, że oto „nikt nie jest czymś więcej, nikt nie jest lepszy niż inni”. Jest to zawoalowana forma ludzkiej zazdrości i braku poczucia własnej wartości, owoc rozmytej lub jeszcze nie ukształtowanej tożsamości. A jeśli w masie nie widać żadnych różnic, puszczają wówczas wszystkie hamulce, także moralne. Masa jest wypaczeniem wspólnoty, gdyż rozwadnia ludzką odpowiedzialność, a osobę ludzką sprowadza do „czarnego punktu”.

W prawdziwej wspólnocie nie niweczy się ani indywidualnej niepowtarzalności człowieka, ani nie przekreśla jego osobowej odpowiedzialności. Natomiast wejście w tłum ma dać poczucie uwolnienia się od nieznośnego obrazu samego siebie, a także od brzemienia osobistej odpowiedzialności. Hannah Arendt pisze o tłumie jako „zorganizowanym osamotnieniu”. Można więc powiedzieć, że „zachowania stadne” wypływają z mniej lub bardziej uświadomionej nienawiści do siebie, która zawsze szuka ofiary na zewnątrz. Po co karać siebie za przykry los, skoro można to uczynić z kimś innym, najlepiej z bezbronnym i nie stawiającym oporu. To nie masa ogłupia człowieka, co najwyżej potęguje jego wcześniejsze ogłupienie.

Oczywiście, częścią masy można stać się świadomie bądź bezwiednie. Niemniej na pokusę „masowości” narażony jest zwłaszcza ten człowiek, który prowadzi życie wedle maksymy: „A, jakoś to będzie”. Życie z dnia na dzień, bezrefleksyjne, na fali powierzchowności.

Skandujący przed Piłatem tłum dowodzi więc, że nie wystarczą zachwyty, korzystanie z dobrodziejstw galilejskiego Proroka, jeśli zabraknie odwzajemnienia, czyli wejścia w żywą z Nim relację, która owocuje miłością ku bliźnim.

I co z tym zrobić?

Religijne zaślepienie przywódców Izraela, sceptycyzm Piłata i bezosobowość tłumu. Oto meandry ludzkiego grzechu, które mogą nas zatrwożyć, jeśli skupimy się tylko na sobie. Tymczasem każdy chrześcijanin we chrzcie „razem z Chrystusem został przybity do krzyża” (Ga 2,19). Przygwożdżony do niego jako grzesznik i zarazem wybrany na syna przed założeniem świata (Por. Ef 1,4). Nie musimy się więc zbytnio zamartwiać naszym grzechem (kiedy go w sobie zauważymy) i unikać Boga, gdyż Chrystus umarł „za” nas i „dla” nas, o czym powtarzamy w każdym Credo.

Umarł po to, aby wyręczyć nas w tym, czego sami nie moglibyśmy uczynić. Tradycyjna teologia mówi tutaj o zastępczym charakterze Chrystusowej śmierci. Zastępstwo zakłada istnienie jakiejś trójstronnej relacji osobowej. Ktoś robi coś dla drugiej osoby wobec osoby trzeciej. Tutaj konkretnie chodzi o naszą relację do Ojca. Klaus Berger pisze, że „w przypadku zastępstwa to nie sprawca ponosi konsekwencje swojego działania, lecz ten kto je ponosi za niego. Nagle staje się ważny wymiar społeczny. Biorąc coś na siebie, ktoś ponosi sto procent skutków działania kogoś innego. To właśnie Bóg „dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą” (2 Kor 5, 20-21). Zapytajmy jednak, „jak możliwe jest to, że w sferze, którą uznajemy za najbardziej osobistą, w sferze winy (i sumienia), ktoś inny mógł, powinien bądź musiał działać zamiast nas?”

Okazuje się, że w idei zastępstwa na pozór nierozerwalny związek między sprawcą a czynem (a zwłaszcza jego skutkiem) zostaje nagle rozluźniony, i to przez samego Boga. Berger twierdzi, że „grzech, wina, grzeszny podmiot i jego działanie w rzeczywistości stanowią własność ogółu, w o wiele większym stopniu, niż przypuszczamy”.

I to nas ratuje. Grzech na szczęście nie jest tylko naszą indywidualną sprawą. Dzięki Chrystusowi nie jesteśmy i nie możemy być niewolnikami grzechu, bez względu na to, jak by on się nie objawiał w naszym życiu. Nie musimy po wszystkie czasy reagować bądź jako przywódcy religijni Izraela bądź jak Piłat czy rozwrzeszczana gawiedź, chociaż bez Chrystusa ciągle nam to grozi. Gdyby nasz grzech, a także czynione dobro, były tylko sprawami prywatnymi, marny byłby nasz los. Ścisły związek pomiędzy grzesznikiem i skutkiem jego grzechów byłby dla nas zabójczy. Nie chodzi tutaj o odpowiedzialność za grzech i jego konsekwencje, lecz o to, że będąc odpowiedzialnymi, ktoś drugi może niejako „odciążyć” nas od zasłużonej przez nas kary. Jezus obciążając się naszym grzechem, pokazuje, że miłością rządzi inna logika. Nie skrajnego indywidualizmu, lecz relacji i wspólnoty. W zastępstwie nie chodzi tylko o winę. Jezus czyni coś dobrego dla nas – wyzwala od wpływu zła i umożliwia naszą realną, wewnętrzną przemianę. Miłość może nie tylko zakryć wiele grzechów, ale także je znieść.

Dlatego nie bójmy się krzyża. Nie polecą z niego gromy ani przekleństwa, gdyż Jezus wie, że całe ludzkie okrucieństwo to nic innego jak wielka bieda człowieka, który w swej istocie nie jest potworem, lecz ofiarą zła. Żeby nie był nią w dalszym ciągu, Pan „obarczył się naszym cierpieniem” (Iz 53,4), przyjął naszą bezradność, by nas z niej uleczyć. Dlatego nie złorzeczy, dlatego milczy, dlatego cierpi samotnie, podczas gdy inni krzyczą, szamocą się, oskarżają.

Przebity bok Zbawiciela, z którego wypłynęła krew i woda, to znak, że Chrystus przez całe swoje życie był otwarty na drugich. Jezus cały był „dla” innych. I taki jest w swej istocie Bóg. I taka jest też droga człowieka, który chcąc naśladować Chrystusa, nie może żyć tylko sam dla siebie, dla swojej kariery i pozycji. Nie może uciekać od prawdy sądząc, że każdy cel uświęca środki.

Nawet po śmierci Jezus pozostaje dla nas znakiem nadziei, otwiera nas na przyszłość. Jego przeorane włócznią ciało mówi: „To wcale nie koniec. Nie dajcie się zwieść śmierci. Patrzcie dalej i głębiej. To dopiero początek”. Krew i woda spływa na naszą ziemię i – jak mawiali Ojcowie Kościoła – jest źródłem nowej wspólnoty wierzących, początkiem sakramentów, zaczynem odnowy ziemi i człowieka. Tam, gdzie my widzimy porażkę i śmierć, Bóg działa największe cuda – tam rodzi się życie. W chwili, w której my odrzucamy Boga, on czyni nas swoimi dziećmi. Zawsze kiedy będziemy całować krzyż, pamiętajmy, że oddajemy hołd samemu Źródłu życia, że opowiadamy się za życiem, za byciem dziećmi samego Boga.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski jest współautorem portali www.mateusz.pl i www.tezeusz.pl, mieszka w Warszawie

 

 

 

© 1996–2006 www.mateusz.pl