www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Zakola świętości

 

 

Do serca wierzącego wkrada się nieraz pokusa, ażeby radosną uroczystość Wszystkich Świętych zamienić w dzień smutnej zadumy i swoistej bezradności. Ulegając jej wpływowi, nie wiadomo, co począć ze świętością, czy i gdzie przydzielić jej należne miejsce w pstrokatej mozaice życia. Gdzieś na głębiach duszy pojawia się pełne obawy i powątpiewania pytanie, czy ta oferta rzeczywiście stoi dla mnie otworem?

Wprawdzie podobają mi się niektórzy święci, a nawet mnie pociągają, ale gdy pomyślę, ile musieli dać z siebie, zanim dobili do mety szczęśliwości, to czy ktokolwiek ma prawo oczekiwać tego samego ode mnie? Czy tak daleko posunięte rozgoszczenie się Boga w moim życiu, nie skrępowałoby za nadto mojej niezależności, nie odebrałoby zbyt wielu cennych radości, przyjemności i przywilejów?

Część badaczy i filozofów religii twierdzi, że święte, równocześnie fascynuje i przeraża. To tak, jakbyśmy chcieli wziąć do ręki piękną różę, lecz w tym samym momencie, instynktownie wzdragamy się, by przy okazji nie ukłuć się w palec. Świętość, jako boski przymiot, niezaprzeczalnie rozbudza najgłębsze pragnienia dobra, miłości i szczęścia człowieka. Skąd jednak bierze się lęk przed jej obecnością w życiu? Przyczyny są rozmaite. Za tą postawą kryje się często mniej lub bardziej świadoma bojaźń i wyczucie tajemnicy majestatu Boga.

Myślę, że niemałą rolę odgrywa w tym względzie wykoślawione wyobrażenie ewangelicznej doskonałości. A oto jej niektóre elementy: ciążące brzemię moralnych obowiązków i wyrzeczeń; samozaparcie bez granic; przygnębiająca wizja natury ludzkiej, z którą należy toczyć nieustanny bój; ujarzmianie „niepożądanych” poruszeń duszy i ciała; wewnętrzne napięcie powstrzymujące mimikę twarzy od najmniejszych objawów radości i poczucia humoru; oswobodzenie ze szponów męczącej monotonią codzienności. Nie ukrywam, że trochę tu przesadzam, ale z rozmysłem. Bo jeśli ktoś pielęgnuje w sobie taki „odczłowieczony” i „niebiański” wizerunek świętości (oparty po części na złudzeniu), nic dziwnego, że jej osiągnięcie jawi mu się jako porywanie się z motyką na słońce. W pewnym sensie to dość wygodna sztuczka umysłu, bo skoro świętość jest nie do zdobycia, więc nie warto nawet zawracać sobie tym głowy. Łatwo odgrodzić się od większego wpływu dobra na nasze życie, jeśli z jego słodyczy uczynimy gorycz nie do przełknięcia.

W gruncie rzeczy, taka wizja świętości rodzi się ze zbyt ostro podkreślanego rozziewu między niedostępną boskością a skończonym człowieczeństwem. Bóg miałby tak dalece przekraczać stworzoną rzeczywistość, iż nie istnieje żadna nić splatająca niebo i ziemię. W kulturze i życiu społecznym to przekonanie pokutuje w formie radykalnego podziału na sferę świecką i religijną (sacrum i profanum). Jednak ten rozdział, wedle słów Karla Rahnera SJ, nie wyraża sposobu, w jaki chrześcijaństwo widzi świat i jak interpretuje samo siebie. Takie nastawienie przeczy nieco temu, co objawił Bóg, już chociażby przez samo wydarzenie Wcielenia. Z tego źródła wypływa także nie do końca słuszne, radykalne przeciwstawianie woli Boga i człowieka. Tak jakby nie mieli ze sobą nic wspólnego.

Z naszej perspektywy ta sytuacja zmieniła się diametralnie z chwilą przyjścia Syna Bożego na świat. Jakże często zapomina się o tym, że najdoskonalszy widzialny wzór świętości – Jezus Chrystus, okazał się bratem ludzi, równym im we wszystkim, oprócz grzechu (Por. Hbr 2, 17; 4,15). Skoro tym, co zasadniczo różni nas od Jezusa jest grzech, dlaczego nieraz za szybko przeocza się fakt, że pozostała część tego, co tworzy człowieka, łączy nas z naszym Mistrzem? Można tak skoncentrować się na grzechu, że owo „wszystko” nie będzie miało już wielkiego znaczenia.

Tymczasem Chrystus nie korzystał ze swojej boskiej mocy, kiedy czuł się zmęczony. Zasypiał lub szedł na ustronie odpocząć. Niektórym wierzącym wciąż nie mieści się w głowie, że Jezus podobnie jak my, śmiał się i płakał, gniewał się i smucił, trudził się i pocił, lubił potrawy Marty i nie stronił od zaproszeń na uczty. Wiele jego dobrych uczynków nie wypływało jedynie z tego, że był Bogiem, ale też człowiekiem. Owszem, wyjątkowym, ale dźwigającym razem z nami ten sam los. W takim a nie innym kontekście Jezus dojrzewał do pełni człowieczeństwa. Stawianie boskości i człowieczeństwa po przeciwnych stronach barykady, z góry może przekreślić pozytywność wielu ludzkich pragnień, myśli i działań. A przecież stworzeni jesteśmy na „obraz i podobieństwo Boże”. Świętość nie wykorzenia nas z normalnych, godziwych ludzkich pragnień, potrzeb i zachowań. Co więcej, cały potencjał osoby ludzkiej, o ile nie służy złemu, jest chciany i akceptowany przez Stwórcę. Może się więc nieraz zdarzyć, że nasze ludzkie pragnienia i plany zgadzają się z wolą Bożą i prowadzą do duchowego wzrostu.

Chrześcijańska świętość nie opiera się na skrupulatnym przestrzeganiu przepisów i zakazów moralnych. Sprawa niby oczywista, a jednak stale trzeba o niej przypominać. Fundamentem życia duchowego jest żywa, osobowa więź z Bogiem. Dzięki niej dojrzewamy, zmieniamy się, nabywamy cnót i rozkwitamy w miłości. Bez odniesienia do Boga, wysiłki i czyny świętych, są niezrozumiałe. Na dodatek, kiedy czyta się świadectwa mistyków, można przekonać się, w jakże pięknych obrazach opisują oni swoją relację z Ukochanym.

Zdumiały mnie niedawno słowa św. Faustyny Kowalskiej, zapisane w jej Dzienniczku: „Nie umiem żyć bez Boga, ale czuję, że i Bóg nie może zaznać szczęścia beze mnie, chociaż sam sobie wystarcza”. Jakże inaczej brzmi wezwanie do świętości, jeśli zdamy sobie sprawę, że Bóg pragnie naszej bliskości, cieszy się z nas, umie przyjąć nasz dar, nie dlatego, że musi, ale że chce. Czyni tak, gdyż w swojej wolności tęskni za miłością swego stworzenia. A jeśli człowiek ma prawdziwie kochać, jego miłość musi być też na serio przyjmowana. Bóg wie, że tam spoczywa najczystsze źródło radości i szczęścia. A jeśli przemiana boli i kosztuje, dzieje się tak dlatego, że zbliżanie się Boga oczyszcza, rozświetla mroki i – jak powiedziałby św. Augustyn – wyprostowuje nasze skulone człowieczeństwo.

Świętość ewangeliczna jest także – jak mawiał Rahner- jednością daru i zadania. Nie zmierzamy do Boga o własnych siłach. Co więcej, niejedno zadanie w życiu rozwiązujemy metodą prób i błędów, nie bez sporego nakładu cierpliwości, umiejętności, wytrwałości. Nie obejdzie się również bez poproszenia o pomoc, gdy sami nie potrafimy się z nim uporać, chyba, że wewnętrzna duma nam na to nie pozwala. Podobnie w życiu religijnym. Ponieważ jesteśmy istotami żyjącymi w czasie, nasza duchowa dojrzałość kształtuje się powoli na drodze integracji różnych aspektów życia. Bóg gwałtem nie wdziera się do naszych mniejszych i większych spraw. Dostosowuje się do etapów naszego rozwoju i wie, że nie jesteśmy gotowi do pełni miłości na zawołanie. Dobro poznajemy i wcielamy w czyn stopniowo, nie tylko na skutek naszej wolności, ale też dlatego, że różne doświadczenia formują nas i uzdalniają do przyjęcia łaski.

W tym kontekście niebanalną przeszkodą w dążeniu do świętości bywa perfekcjonizm, który żeruje na braku cierpliwości, niezdrowych ambicjach oraz słabym poznaniu swoich zalet i ograniczeń. Jego przesłanie wyraża się z grubsza następująco: Wszystko powinno być w moim życiu najwyższym poziomie. Nie można tolerować chwil słabości. Nie wolno cieszyć się z małych sukcesów, bo przecież zawsze mogły one być jeszcze większe itd. Taka postawa dotyka zwłaszcza ludzi wrażliwych, pragnących czynić dobro czy szukających wyróżnienia się w jakiejś dziedzinie. Trudno im zrozumieć, że świętość nie oznacza wyrugowania słabości, że na wyraźne owoce trzeba czekać, że nie od nich zależy całe powodzenie. Widząc zatem, że ich idealistyczny obraz świętości rozmija się ze złożoną rzeczywistością życia, szybko zniechęcają się, bądź ciągle popadają we frustrację i niezadowolenie.

Na tym świecie duchowych supermanów nie ma, choćbyśmy nie wiem jak za tym tęsknili. I nie do takich zwraca się Jezus w swojej Dobrej Nowinie. Ziemię zamieszkują istoty, które, chociaż targane sprzecznymi porywami własnego serca, potrafią przyjąć w sobie ziarno dobra. Z niego kiełkuje i stopniowo wyrasta coraz potężniejsze drzewo świętości, na glebie serca, która całe życie przechodzi transformację od udeptanego traktu, poprzez skałę, zarośnięty chaszczami ugór, aż po żyzne pole. I to jest nasza normalna droga do świętości. Ta realna, bosko-ludzka, miłosierna.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Tekst ten w zmienionej formie ukazał się w londyńskiej „Gazecie Niedzielnej”.

 

 

 

© 1996–2004 www.mateusz.pl