www.mateusz.pl

JOANNA PETRY-MROCZKOWSKA

Siedem grzechów głównych dzisiaj

Nowa książka wydawnictwa Znak

 

Ważna i mądra książka, której lektura na długo wytrąca czytelnika ze stanu zadowolenia i spokoju. Autorka – świetna obserwatorka i erudyta – z nieubłaganą konsekwencją pokazuje, jak tępione przez dawnych mędrców demony zła, poprzez stare, zdawałoby się niemodne „grzechy główne” działają we współczesnym świecie, niszcząc szczęście niejednego z nas.

Znakomita lektura dla nowoczesnych, otwartych na wyzwania i sukcesy ludzi, którzy nie chcą stracić kontroli nad swoim życiem.

 

fragment książki

 

Rozdział 1 – Pycha

„Ta sama pycha każe nam potępiać błędy, od których w swoim mniemaniu jesteśmy wolni, co gardzić przymiotami, których nie mamy”.
La Rochefoucault

 

Pycha to, według określenia słownikowego: „wysokie mniemanie o sobie, duma, wyniosłość, zarozumiałość”. Wyrazów bliskoznacznych jest wiele: zadufanie, arogancja, zuchwałość, hardość, buta, ale i wiara w siebie, poczucie własnej wartości i godność. Analogicznie, duma to „poczucie osobistej godności, wartości własnej, własnego środowiska, ambicja, także nieraz zbyt wygórowane pojęcie o sobie, nieprzystępność, wyniosłość, pycha”. Duma może być szlachetna, urażona albo zraniona. Specyficzną cechą języka polskiego jest synonimiczność pychy i smakowitości. W języku angielskim, co ma swoje konsekwencje kulturowe, istnieje tylko jedno słowo: pride. Żeby wyrazić pojęcie pychy, trzeba użyć określenia „fałszywa duma” albo arogancja. Duma może człowieka rozpierać, rozsadzać. Pycha nadyma. Anglosasi mówią potocznie „he is full of himself” – „ktoś jest pełen siebie”. Zarówno pycha, jak i duma wyrastają z poczucia własnej wartości i raczej trudno stwierdzić, gdzie kończy się duma, a zaczyna pycha. Jednak intuicyjnie wyczuwamy, że w anegdocie o spotkaniu dwóch słynnych osobistości starożytnego świata pyszny i zadufany jest Aleksander Wielki, dumny zaś Diogenes, który wyraził tylko jedno życzenie – żeby wielki wódz nie zasłaniał mu słońca. Obie postawy akcentują suwerenność, ale bardziej porusza nas wewnętrzna wolność i niezależność Diogenesa.

Pycha bierze się z oceniania, wartościowania i porównywania. Jest egoizmem, skoncentrowaniem na sobie, fałszywą oceną własnej osoby. Każe nam samych siebie stawiać wyżej, bliźnich zaś niżej, niż jest w rzeczywistości. Ponieważ pycha wynika z błędnego sądu, zaliczyć ją należy do dewiacji intelektualnych. Rozumowy charakter pychy ujawnia się w polskim słowie „zarozumiałość”. Nadęty i zadufany w sobie jest ten, kto za bardzo „wierzy w swoją wielkość”.

Dzisiaj, w dobie programowego zacierania różnic klasowych, kiedy niewielkie znaczenie ma wysokie urodzenie czy rycerski honor, nieuzewnętrzniona pycha, w przeciwieństwie do gniewu, obżarstwa czy pijaństwa, jest zwyczajnie niedostrzegana. Bardzo trudno nam uzmysłowić sobie, że jesteśmy warci mniej, niż się nam wydaje. Tymczasem ta skłonność, do której – jak radzą moraliści – powinniśmy się wszyscy przyznać i starać się ją kontrolować, działa w podświadomości, niepostrzeżenie. Jest nagminną przyczyną stresu i frustracji, gdyż sprawia, że nie umiemy przegrywać. Pycha nie pozwala pogodzić się z zajęciem drugiego miejsca. W dobie kultu rywalizacji, sukcesu, przebojowości, siły przebicia, asertywności i promocji własnej osoby lekceważenie skromności jest powszechnym dramatem.

Człowiek pyszny, by podkreślić swoją niezależność, rozdziela łaski, ale ich nie przyjmuje, obdarowywanie bowiem przystoi komuś, kto stoi wyżej w hierarchii, przyjmowanie zaś temu, kto jest niżej. O ile skrajny egoizm utrudnia czy wręcz uniemożliwia dawanie, o tyle pycha sprawia, że nie umiemy przyjmować. Swoją honorowość niektórzy uzewnętrzniają „opłacaniem” ludzi świadczących im jakieś usługi, nawet jeśli mają one charakter grzecznościowy. W niektórych środowiskach panuje obsesja „odwdzięczania się” za wszelką cenę. W postaci konwencjonalnych prezentów czy wręcz łapówek. Takie unoszenie się nie najlepiej rozumianym honorem, polegające na przekonaniu, że zarówno za dary, jak i obrazy trzeba się natychmiast zrewanżować, bierze się właśnie z pychy. Pyszny nie umie również prosić, gdyż uznaje to za uwłaczające jego własnej godności. Nie umie dziękować, ponieważ nie widzi powodów do wdzięczności. Nie umie także przepraszać, gdyż w jego charakterze nie leży przyznanie się do błędu. Czyż nie przywodzi to na myśl zagorzałych polskich sporów wokół historycznych przeprosin?

„Zwornik w łuku wszystkich wad”

Pycha, jako poważny grzech, pojawia się w tradycji judeo-chrześcijańskiej. Chrześcijańska pycha ma coś wspólnego z klasyczną hybris (gr.) i żydowską hucpą. W światopoglądzie teocentrycznym pycha alienuje jednostkę od Boga i społeczności. Co więcej, pychę uważa się za źródło wszystkich grzechów. Przekonanie to znajduje wyraz w dziesiątym rozdziale Mądrości Syracha: „Początkiem pychy człowieka jest odstępstwo od Pana, gdy odstąpił sercem od swego Stworzyciela, albowiem początkiem grzechu pycha” (10–13). Owo odstępstwo od Pana, istota każdego grzechu, poprzez związek z pychą staje się apostazją. Z praktycznego punktu widzenia jest to lekceważenie, wyzwanie i bezczelność wobec Boga. Tym aspektem, w pierwszym rzędzie, zajmowało się średniowiecze.

Pycha może rzutować na wszystko, co robimy. Pyszałek (dzisiaj nazwalibyśmy go raczej megalomanem) słucha podszeptów zazdrości, uznając, że należy mu się coś, co posiada ktoś inny, i że dlatego trzeba tego kogoś „ściągnąć w dół”. Wybucha gniewem, który, z pozycji własnej wyższości, uznaje za słuszny. Poddaje się chciwości będącej odpowiedzią na wygórowane oczekiwania. Pycha objawia się w obżarstwie, rozwiązłości, będących brakiem umiaru i szacunku dla dóbr oraz innych ludzi. Przejawia się wreszcie w lenistwie, które zapewnia nas, że nie musimy się wysilać, bo nic nie umniejszy naszej wielkości. Także brak punktualności może wypływać z lenistwa lub, jako lekceważenie czekającego, wprost z pychy. Wkrada się we wszystkie zakamarki stosunków międzyludzkich, niweczy porozumienie w przyjaźni, nie pozwala przyjąć rady, przyznać się do błędu i do niewiedzy. Z pychą wiąże się też wybujałą potrzebę niezależności.

Ewagriusz z Pontu sytuuje próżność i pychę odpowiednio na szóstej i siódmej pozycji wśród ośmiu demonów. Dopiero później superbiavana gloria (albo inanis gloria) (łac.) zostały połączone w jeden grzech – grzech pychy. Próżność pojawia się wówczas, gdy mnichowi wydaje się, że przezwyciężył inne pokusy. Błędna jest taka motywacja działania, która, zamiast szukać Boga, pragnie ludzkiego poklasku. Przy okazji bowiem, w ten sposób motywowany człowiek traci umiejętność właściwego spojrzenia na siebie. Na pierwszy plan wybija się wówczas własne „ja”. Ewagriusz porównuje próżność do dziurawego trzosa. Wkłada się doń uczciwie zarobione pieniądze, ale nic się w nim nie utrzyma. Natomiast „demon pychy jest sprawcą najgłębszego upadku duszy”. Namawia człowieka, aby sądził, że sam jest źródłem swoich prawych czynów i pysznił się nimi przed otoczeniem, mając bliźnich za głupców, którzy nie doceniają jego wielkości. Negowanie własnej natury wprowadza pysznego w świat fałszu i pozorów.

Święty Jan Kasjan przyznawał pysze główne miejsce – ostatnie w łańcuchu wad o wzrastającym ciężarze gatunkowym (pierwszym było obżarstwo). Dla Kasjana jest to najgorszy grzech, „bo kusi doskonałych”. Grzegorz Wielki stawiał pychę, „królową i matkę wszystkich wad”, ponad pozostałymi grzechami głównymi, jako kategorię podstawową. Uważał, że zawładnięte nią serce poddaje się wszystkim innym wadom.

Dodajmy, że również w porządku zaproponowanym przez Grzegorza i zmodyfikowanym przez błogosławionego Henryka z Ostii pycha znajduje się na pierwszym miejscu, ale tuż po niej uplasowała się chciwość. Porządek ten stał się zresztą obowiązujący. Święty Grzegorz wyróżniał cztery warianty pychy. I tak: niektórzy ludzie wyłącznie siebie mają za przyczynę własnych talentów i osiągnięć. Inni przyznają wprawdzie, że owe dary zawdzięczają Bogu, lecz uważają, że im się one należą. Ludzie trzeciego typu szczycą się tym, czego nie posiadają. Czwartego, wreszcie, pysznią się swoją wyjątkowością, pogardzają tymi, którzy pozbawieni są cech, które sami posiadają. Analizując tyranię pychy, święty Grzegorz zaobserwował, że człowiek pyszny ma zaburzone poczucie sprawiedliwości i miłości bliźniego. Zajmuje się głównie podziwem dla siebie; z biegiem czasu drażnią go dobre strony bliźnich, zaczyna ich lekceważyć i nimi pogardzać.

Święty Augustyn uważał, że arogancja poprzedza każdy występek. „Pycha – pisał – jest tęsknotą za perwersyjnym wyniesieniem”. Odwrócenie się od Boga oznacza zatracenie części siebie. Według świętego Tomasza z Akwinu, pycha to nieuporządkowana miłość do siebie. Przyrodzona miłość własna jest właściwa i polega na tym, że człowiek kocha siebie i pragnie doskonałości. Pyszna wyniosłość zakłada natomiast wywyższanie się ponad swoje miejsce. Wskazuje na nieumiarkowanie w zakresie nadziei i oczekiwań. Owo nierespektowanie własnego miejsca jest echem wiary w neoplatońską ideę porządku natury. Święty Tomasz podaje też definicje pojęć pokrewnych. Ambicja oznacza nadmierny apetyt na honory, chociaż zaszczyt sam w sobie jest dobrem i stanowi nagrodę za cnotę. Nie grzeszy ktoś, kto oczekuje uznania dla swych dobrych czynów. Pragnienie sławy nie jest wadą. Sława powinna jednak przyświecać człowiekowi tylko wtedy, gdy jest do czegoś przydatna, a nie być powodem do samozadowolenia. Trzeba jednak bardzo uważać, żeby człowiek posiadający wiele cennych dóbr, materialnych i niematerialnych, nie sądził, iż ta okoliczność daje mu specjalne prawa. Z próżności wypływa nieposłuszeństwo, chełpliwość, hipokryzja, spory, upór, kłótnie i pogoń za nowinkami.

Arcywadą była też pycha dla Dantego. To grzech, do którego sam się przyznaje (dla poety sława jest próżna, jeśli nie jest zasłużona). Wśród grzeszników spotykanych podczas wędrówki po piekle i czyśćcu najczęściej znajdują się ludzie pyszniący się rodowym pochodzeniem. Podobnie u angielskiego poety Johna Miltona, droga do piekła w Raju utraconym wybrukowana jest pyszałkowatymi „ja”.

Grzech rozumu

Dante (w pieśniach VIII–X Piekła) ukazuje skutki ataku pychy na intelekt. Diabelski gród znajduje się w szóstym, ostatnim kręgu górnej części piekła, który mieści ludzi grzeszących brakiem wstrzemięźliwości. Krzywdy wyrządzone innym ludziom są gorsze niż te, które człowiek zadaje samemu sobie. Najgłębszą, najbardziej niepowściągliwą jej formą jest herezja – odmowa posłuszeństwa. Herezja odwołuje się do ludzkiego rozumu na trzy sposoby: przez ekscesy racjonalizmu, mistycyzmu i rozpaczy. Racjonalizm podważa wiarę, oskarżając ją o to, że nie ma podstaw rozumowych, mistycyzm wprowadza pozarozumowe uczucia, rozpacz kwestionuje Boże drogi i przekreśla nadzieję na zbawienie. Obwarowanie diabelskiego grodu symbolizuje trudności w ustaleniu relacji między rozumem a wiarą.

Nasze czasy obfitują w pokusy pychy intelektualnej. Dziś pycha – grzech intelektu – szuka sprzymierzeńca w nauce, która zresztą niejednokrotnie, w ostatnich dekadach, przeżywała momenty upokorzenia. Pycha, usiłująca korzystać z osiągnięć nauk biologicznych (na przykład medycyny), wyraża się w pragnieniu sprawowania kontroli nad życiem, pod hasłami obrony godności ludzkiej. Mamy z nią do czynienia wówczas, kiedy kobieta upomina się o ”godność” decydowania (niestety, „po fakcie”) o swojej prokreacyjności czy też kiedy chory domaga się „godnej śmierci”, a więc planuje własny zgon. Z pychy więc w dużej mierze wypływa ideologiczna zgoda na aborcję i eutanazję, choć trzeba podkreślić, że w konkretnych przypadkach to raczej moment bolesnej słabości, zamętu, rozpaczy, być może połączony z lenistwem dążącym do usunięcia trudów życia. Oczywiście nie zawsze przez wybór śmierci przejawia się pycha. Czasem może to być także ambicja kontrolowania „losu” przez technologizację ludzkiej prokreacji, z klonowaniem na czele. W świecie, w którym człowiek czuje się absolutnym panem wszechrzeczy, działania takie wydają się z gruntu racjonalne.

Wieża pychy i paw próżności

Biblijnym symbolem pychy jest wieża. Swoje tragiczne upokorzenie przeżył także drapacz chmur – architektoniczne wyzwanie naszych czasów. Pycha chce górować w każdym bastionie, gdzie można się zamknąć i okopać, nie po to, żeby się bronić, ale by nie obcować „z pospólstwem”. Bo pycha, egocentryzm, egoizm, skrajny indywidualizm są czynnikiem alienującym, odrywającym człowieka od Boga i świata. Z owej wieży człowiek pyszny patrzy na wszystko z wyższością i pogardą. Pycha ukryta jest w przeświadczeniu, że „nie potrzebujemy innych”, w skrajnie pojętej samowystarczalności i w obsesji wyzwolenia się od współzależności oraz od odpowiedzialności.

Odsunięcie się od świata może przyjmować wiele form. Czy będzie to ucieczka intelektualisty od kultury masowej w świat wyrafinowania, czy odwrócenie się naukowca od doświadczeń życia i jego schronienie się w zawiłościach swojej dziedziny. Najczęściej jest to ucieczka ludzi w życie prywatne w przekonaniu, że jeśli nam się udało, inni niech sobie sami poradzą. Ale może też przybierać inny wyraz, kiedy to uzurpujemy sobie prawo do zemsty za prawdziwe czy domniemane krzywdy. Wielu przyświeca także pokusa próżności w dążeniu do uzyskania statusu bohatera.

Próżność, która każe zabiegać o publiczny wizerunek (dzisiaj image – ang.), to nadmiar troski o honory i sławę. Piętnowali ją francuscy moraliści z księciem La Rochefoucault na czele. To właśnie on stwierdził, że „niepodobna zliczyć wszystkich odmian próżności” i ukuł powiedzenie, że cudza próżność jest nam nieznośna przez to, że rani naszą. Jeszcze Stendhal, wiele pokoleń później, konstatował, że współczesna mu Francja szczególnie obfituje w egoistów i ludzi próżnych. Wystarczy przyjrzeć się portretom osobistości z tej epoki. Analizująca dzieła sztuki siostra Wendy Beckett za symbol próżnej pychy uznała portret markiza de Pastoret Jeana Auguste’a Ingresa (1826). Ale czy na początek XIX wieku przypada koniec egzaltowanej próżności?

Łacińskie słowo vanitas oznacza zarówno próżność (którym to określeniem w codziennym języku polskim chętnie zastępuje się wypadające z użycia pojęcie pychy), jak i ”biblijną” marność. Próżny to nie tylko pusty, ale i daremny. Marność, jako wezwanie do pokuty, stanowiła kiedyś wielki temat malarski. Aluzje do niej znajdujemy w ujęciu postaci świętej Marii Magdaleny, konwencjonalnie przedstawianej jako pokutnica rozpamiętująca swoją grzeszną przeszłość. Co znamienne, historycy właśnie w Grzegorzu Wielkim upatrują twórcę tego archetypu. Próżność kojarzyła się z pachnidłami, ozdobami i zwierciadłem, odejście zaś od niej symbolizowała refleksja nad przemijalnością urody i świata, w przedstawieniach malarskich z czaszką jako nieodłącznym atrybutem. Za lekarstwo na próżność powszechnie uznawano rozważania o śmierci. Panowało też przekonanie, że szatan szczególnie kusi człowieka pod koniec życia. Pod wpływem lęku przed zagrożeniem pychą objawiającą się wątpliwościami czy rozpaczą, wielki nacisk kładziono na ostatnią spowiedź i wyznanie wiary.

Pycha stara się być dostojna, choć bywa tragiczna. Próżność z kolei często jest śmieszna. Ludzie pyszni źle się czują z sobie równymi i stojącymi wyżej, dobrze z ludźmi niższej rangi, którymi „rządzą”, oczekując pochlebstw. Próżni, aspirując do awansu, nadskakują „ważniejszym”, czerpiąc przyjemność z ich wysokiej pozycji i licząc na względy. Bywa, iż człowiek pyszny ucieka się do kłamstwa, żeby umniejszyć rolę innych, próżny kłamie, bo chce wzmocnić własny prestiż. Pyszny żyje oburzeniem, że nie jest doceniany przez wyższych, próżny, w obawie przed upokorzeniem, bojąc się, iż wyda się jego prawdziwa wartość.

Próżność i pycha często się ze sobą łączą. W Opowieściach kanterberyjskich Chaucer pomieścił studium średniowiecznej próżności sprzężonej z rozpustą i grzeszną zmysłowością. Dwa konkretne zarzuty: marnowanie materiału na ozdoby i obsceniczność kroju męskiego ubrania, dopełnia najpoważniejszy – pycha serca. Ta ostatnia manifestuje się w mowie pełnej samochwalstwa, arogancji, pogardy wobec bliźnich i hipokryzji, która oznacza skrywanie zła, udawanie dobroci.

Według psychoanalityka J.C. Flugela, który rozważał to zagadnienie w klasycznej już pracy The Psychology of Clothes (International Universities Press, New York 1930), mężczyźni zrezygnowali ze szczególnej strojności i dbałości o swoją aparycję dopiero pod koniec XVIII wieku. Wielka Rewolucja Francuska wzywała do egalitarnej jednorodności i plebejskiej prostoty w męskim ubiorze. W czasach współczesnych z dziedziny własnego stroju mężczyźni przenieśli pychę w domenę pracy i władzy, na których opiera się prestiż. Dbałość o urodę i podkreślanie jej ozdobami stały się domeną kobiet, które znalazły wymówkę, że zmuszają ich do tego mężczyźni, oczekujący szczególnej atrakcyjności płci słabej. Mężczyźni zarzucili pasywny ekshibicjonizm i skupili się na kobiecych powabach, uprawiając aktywne oglądactwo. Trudno zaprzeczyć, że do dzisiaj wielu czerpie przyjemność z bycia widzianym w towarzystwie zmysłowych kobiet. Amerykanie ukuli nawet powiedzenie trophy wife (ang.) – „żona-trofeum”, oznaczające młodszą o jedno czy dwa pokolenia szałową dziewczynę, która jest symbolem sukcesu męża.

Podziwiać czy szanować siebie

Flugel wiązał z próżnością narcyzm, o którym psychoanaliza twierdziła, że bywa częścią orientacji homoseksualnej, centralnym elementem hipochondrii, neurastenii i nerwic. Freud wywodził narcyzm z niezdrowych zabiegów wychowawczych rodziców, którzy chcą dziecku zapewnić pełnię szczęścia, jakiej sami nie zaznali. Później młodzi, nadmiernie osłaniani przed rozczarowaniem i porażką, jako dorośli źle reagują w momencie stresu, nie są bowiem przygotowani do radzenia sobie z trudnościami. Reakcja na zranienie wypielęgnowanej miłości własnej obejmuje całą gamę zachowań – od agresji po depresję. Ukarany za erotyczną nieczułość mityczny Narcyz, który zakochał się w swoim odbiciu, stał się jednym z najpopularniejszych motywów sztuki, zanim niepokojąco zadomowił się w dwudziestowiecznej kulturze. Harmonia pięknych rysów twarzy była nie bez znaczenia, ale wszystko przyćmiewał fakt, że była to jego własna uroda. Dewiacja, której nadano jego imię, odrzuca troskę o moralność, bo wiele jej zasad wymaga zaparcia się siebie, pohamowania potrzeby gratyfikacji i pożądania oraz żąda uznania, że nie jest się pępkiem świata. Moraliści przestrzegają, że paradoks narcystycznego egoizmu polega na tym, że wyłączne zajęcie się sobą wyrządza człowiekowi wielką krzywdę. Narcyz marnie skończył. Nie tylko starożytność, chrześcijaństwo, ale i buddyzm oraz inne religie i systemy filozoficzne uczą, że konieczne jest zachowanie dystansu wobec samego siebie. Znany japoński mistrz zen zalecał „wyposzczenie ja” przez niekarmienie go ciągłą uwagą. „Umartwienie miłości własnej przynosiło mi o wiele więcej pożytku niż pokuty cielesne”, pisała święta Teresa z Lisieux.

Granica między właściwym zajęciem się sobą a egoizmem nie jest łatwa do określenia. Trudno jednak zanegować tezę, że raczej nie można mówić o wyborach moralnych w działaniu, które dotyczy wyłącznie starań o siebie, nie wydaje się bowiem wyborem spełnianie własnych zachcianek. Miłość, zarówno siebie, jak i drugiego człowieka, to troska o to, co dobre, co pozwala na wzrost. W tym kontekście sensu nabiera zbanalizowane przez poppsychologię stwierdzenie, że kto nie kocha siebie, nie może kochać innych. Przypomina się instrukcja prezentowana przed każdym lotem: maskę tlenową najpierw załóż sobie, dopiero potem dzieciom. Trzeba zadbać o siebie, żeby służyć innym.

W filozofii tradycyjnej istniało rozróżnienie między miłością do siebie i miłością własną. Dzisiaj dwa te pojęcia w dużej mierze pokrywają się ze sobą. Subtelna linia przebiega na granicy między uznaniem dla siebie a szacunkiem dla siebie. Szacunek dla siebie, bliższy poczuciu własnej wartości, bo ma związek z godnością ludzką i prawami człowieka (na przykład prawem do życia), nie podlega porównaniom. Uznanie dla siebie jest bardziej kulturowe, zależy od standardów wartości w danym społeczeństwie, opiera się na porównaniach. Nie można mieć za wiele szacunku dla siebie, ale można mieć zbyt wiele uznania. Szacunkowi dla siebie powinien towarzyszyć szacunek dla innych. Z drugiej strony, jeśli nie ma się szacunku dla siebie, trudno oczekiwać go od innych. W dobie relatywizmu panuje rzadka zgoda, że szacunek dla siebie jest cechą pożądaną. Odrzuca on zachowania niegodne, poniżające. Wymaga ustalenia indywidualnych standardów zachowania i stosowania się do tego kodu, nawet gdybyśmy nie wymagali przyjęcia go przez innych. Taki szacunek dla siebie jest cechą osobowości zintegrowanej, umiejącej połączyć go z zasadami moralnymi wcielanymi w życie. Filozof etyczny Kristjan Kristjansson szacunek dla samego siebie przedstawia jako cechę wynikającą z przyjęcia szczegółowej listy działań, które uważalibyśmy za będące „poniżej naszej godności”. Im więcej takich rzeczy, tym silniejszy nasz szacunek do samych siebie. Odzwierciedla on nasze przekonania, wartości i zasady moralne. Szacunek dla siebie byłby pojemnikiem, który można zapełnić bardziej płynną substancją – uznaniem dla siebie.

Miłowanie samego siebie jest trudne. Dzisiaj wielu psychologów i autorów poradników twierdzi, że koniecznie trzeba zacząć od troski o szacunek dla własnej osoby. Nie mówi się o pysze, pyszałkowatości (kiedy ostatni raz słyszeliśmy te określenia?), ale o niedoborze dumy i o zwątpieniu w siebie. W opartej na konkurencji kulturze świeckiej, materialistycznej, w której w pierwszym rzędzie liczy się uznanie społeczne, sukces i dobrobyt, niskie uznanie dla siebie samego, oparte na przekonaniu o niedostatkach inteligencji, urody i powodzenia, zdaje się uniemożliwiać rozwój osobowy. Za wzrostem uznania nie podąża jednak, niestety, wzrost cnót, gdyż kompleks niższości nie wynika z poczucia moralnego czy duchowego ubóstwa.

Uznanie dla siebie to „odkrycie” amerykańskie. Zwiększenie poczucia samozadowolenia przez zabiegi pedagogiczne, współczucie oraz schlebianie „niedowartościowanym” grupom, miało w Stanach Zjednoczonych stać się lekarstwem na wiele problemów natury psychospołecznej, takich jak trudności w nauce, porzucanie szkoły, słaby udział w życiu zawodowym, konflikty rodzinne czy przestępczość (dzisiaj mówi się też o niskim poziomie uznania dla własnej osoby, analizując psychologiczny profil pedofila). Zwolennicy wyrabiania poczucia uznania dla siebie stwierdzili, że należy – zaczynając w wieku przedszkolnym – kazać dzieciom powtarzać formułki, że są wspaniałe i wyjątkowe. W praktyce pedagogicznej pojawiło się niebezpieczeństwo obsypywania dzieci i młodzieży niezasłużonymi pochwałami w atmosferze pochlebstwa i braku wymagań. Wydaje się, że zabiegi te zaowocowały wśród młodzieży amerykańskiej brakiem samokrytycyzmu, który ujawniły badania porównujące uczniów z różnych krajów świata. Raczej w oderwaniu od stanu faktycznego, młodzi Amerykanie oceniali siebie wysoko, nie stwierdzając u siebie przeciętnych cech czy wyników. Nie byli świadomi własnych słabości.

W oderwaniu od nacisku na działanie tradycyjnie określane jako „praca nad sobą”, czyli wyrabianie charakteru, wysiłek w zdobywaniu wiedzy, praktyka wyrabiania poczucia uznania dla siebie może prowadzić do patologicznej miłości własnej, narcyzmu i egoizmu. Krytycy wytykają, że podejście to utrudnia przejście od miłości własnej do miłości drugiego człowieka. Ich zdaniem, system oparty na niewłaściwej trosce o siebie doprowadza do kultu ofiary, zgorzkniałej, wykorzystującej sytuację społeczną przez ciągłe roszczenia, w poczuciu, że przywileje czy specjalne ułatwienia należą się automatycznie. Z przesadną troską o uznanie dla siebie krytycy wiążą też częste u młodych ludzi cyniczne postawy wobec wartości i celów moralnych, połączone z defetyzmem i zanikiem odwagi. Towarzyszy temu niemożność zaangażowania się i nieumiejętność poświęcenia się dla innych.

Poradniki poppsychologii wyrządzają szkodę, upierając się przy twierdzeniach, że wzrost uznania dla własnej osoby polega na zmianie postawy, a nie na znacznie trudniejszej zmianie życia. Grozi to tym, co dawniej stanowiło częstą cechę grzechu – popadnięciem w samozadowolenie. Problem z pomiarem uznania, jakim obdarzamy samych siebie, dobrze chyba odzwierciedla to, że jego poziom ustala się za pomocą pytania: „Czy jestem w pełni zadowolony z siebie?”. Terapia każe nam być z siebie zadowolonymi, mówi, że szczęście się nam należy. Mamy zająć się własnym rozwojem, rozwinąć cały swój potencjał.

Badający powody, dlaczego ludzie godzą się na udział w ekshibicjonistycznych, wulgarnych talk-shows, a nawet się o to ubiegają, ustalili, że najczęściej pojawienie się w telewizji, owe „pięć minut sławy” (tu tradycyjnie pozytywna, chwalebna „sława” jest mylona z neutralnym „rozgłosem”) stanowi „zastrzyk podbudowujący poczucie uznania dla samego siebie”. W świecie indywidualistycznej samotności zwrócenie na siebie uwagi staje się wymarzonym celem. Obserwatorzy kultury stworzyli nawet termin LDS (limelight deprivation syndrom – ang.), czyli cierpienie na brak publicznego uznania. Niektórzy psychologowie są zdania, że uznanie dla własnej osoby nie ma racji bytu w oderwaniu od innych cech osobowościowych. Z badań wykazujących współzależność między uznaniem dla siebie a osiągnięciami wysunięto fałszywy wniosek na temat tego, co jest przyczyną, a co skutkiem – stwierdzono bowiem, że uznanie jest konieczną przyczyną pozytywnych osiągnięć życiowych. Schlebianie w pedagogice, polityce i na rynku przyczyniło się do wyrobienia w ludziach szczególnej nadwrażliwości na własnym punkcie. Wdzięczny grunt pod zjawisko masowego przewrażliwienia, epidemii obrażonej dumy, zapewniła poprawność polityczna, cenzurująca mowę pod kątem niewygodnych sformułowań. Nadwrażliwość na punkcie własnej osoby, w wypadku mniejszości narodowych i etnicznych, kobiet oraz osób upośledzonych rozciągnęła się na inne segmenty społeczeństwa.

Duma i jej ekscesy

Angielski filozof David Hume widzi w dumie przyjemność z samoakceptacji, z aprobaty dla siebie. Jeśli przedmiot dumy nie jest w jakiś sposób związany z naszym „ja”, można mówić tylko o radości. W pewnym stopniu czujemy się „sprawcami” powodów do dumy. Dumni możemy być ze swoich osiągnięć, z własnych dzieci, ze swojego kraju. Nie jesteśmy zazwyczaj dumni na przykład z wygranej na loterii, chociaż jest to na ogół okazja do radości. Nie jesteśmy również dumni z cudzych osiągnięć, cudzych dzieci i obcego kraju. Możemy w najlepszym razie cieszyć się z powodu jakichś aspektów tych spraw. Można natomiast być dumnym z czynów niemoralnych. „Szlachetna” duma powinna dotyczyć osiągnięć, a nie cech. Ale i osiągnięcia wynikają z uwarunkowań od człowieka niezależnych. Doświadczenie uczy, że sukces zależy nie tylko od wysiłku, ale i szczęścia. A duma z osiągnięć może przybrać niebezpieczny obrót i zamienić się w pychę.

Poczucie dumy ma swoje przeciwieństwo w odczuciu wstydu. Obrońcy dumy twierdzą, że powinna ona być strażniczką szacunku dla własnej osoby. Duma wydaje się uzasadniona, kiedy nie chcemy spaść poniżej własnych standardów. Wstyd „przed faktem” powinien wstrzymywać ludzi przez złym postępowaniem i utratą szacunku dla siebie. Duma jest więc wzmożoną wrażliwością na tę sferę, która decyduje o naszych czynach moralnych (wstydzić się można także za kogoś, jeśli postępuje niegodnie). Z postępowaniem poniżej godności wiąże się wstyd „po fakcie” i poczucie winy. Pojawiają się wtedy, kiedy czujemy, ze pogwałciliśmy jakieś przyjęte przez nas zasady.

Pojęcia wstydu i poczucia winy są niejasne i wzbudzają kontrowersje. Frontalnego ataku na poczucie winy dokonał Sigmund Freud. Wraz z krytyką psychoanalizy nastąpiła rehabilitacja poczucia winy. Dzisiejsze różnicowanie obu pojęć podkreśla raczej, że poczucie winy dotyczy konkretnego działania, jest emocją raczej „czynną” i mniej negatywną niż wstyd. Z kolei wstyd koncentruje się na własnym „ja” i jest bierny. Coraz częściej jednak podnoszą się głosy, że wstyd zawiera w sobie również poczucie winy. Poczucie wstydu ma charakter bardziej kulturowy niż poczucie winy. W dzisiejszym świecie ze względu na niewykształcone, uśpione sumienie zdaje się kurczyć potencjał poczucia winy kosztem wstydu, który pobudza nadwrażliwe „ja”. Wstyd nader często mylony jest z upokorzeniem. Choć powinien dotyczyć czynów lub nałogów, zbyt często dotyczy spraw trzeciorzędnych. Weźmy przykład młodzieży. Wstyd w wielu środowiskach wiąże się z pokazaniem się na ulicy z rodzicami, posiadaniem niemodnego stroju czy niemarkowych butów. Wstyd jest odwrotnością pychy, próżności i dumy, w tym sensie, że o ile pycha, próżność i duma chcą być widoczne, o tyle wstyd pragnie ukrycia. Ogarnięty wstydem, upokorzony człowiek odchodzi jak niepyszny.

Socjologia wykształciła dwa pojęcia – społeczeństwa wstydu, stosunkowo prymitywnego, kolektywistycznego, w którym unika się niepożądanego postępowania w obawie przed zewnętrznym napiętnowaniem, i społeczeństwa winy, indywidualistycznego, w którym przed dokonywaniem złych czynów wstrzymuje wewnętrzne poczucie winy. Owo poczucie winy wypływa z sumienia. Zauważa się tu paradoks. Im większa odpowiedzialność jednostki, tym większa sfera poczucia winy. Tymczasem właśnie ludzie odpowiedzialni są nieporównanie mniej „winni” niż inni. Na skrajnych pozycjach spektrum stoją socjopaci i święci.

Grzech pychy w dzisiejszych czasach niebezpiecznie przybliżył się do cnoty wiary w siebie. Nadęte uznanie dla własnej osoby jest nowym obliczem starej pychy. Egocentryzm jednostek ma odpowiednik w etnocentryzmie grupy. Przejawem pychy jest ksenofobia, rasizm, nadmierna duma etniczna, narodowa, której nie należy mylić z patriotyzmem. Pojawia się tam, gdzie jedna grupa ma się za lepszą od innych, gdzie przeważają uogólnienia, stereotypy, przesądy. Poczucie wyższości jednej kultury przeradza się w mniej lub bardziej subtelne lekceważenie innych. Pychą żywi się też dominacja ekonomiczna krajów bogatych, które z góry patrzą na społeczeństwa mniej rozwinięte technicznie. I tak, wydawcy czasopisma „Life” pisali w roku 1959, że dobrobyt oraz ilość czasu wolnego, które dają Stanom Zjednoczonym wyjątkową szansę, niezawodnie sprawią, „że amerykańska cywilizacja będzie cieszyć się większą wolnością i śmiałością niż grecka, stanie się bardziej sprawiedliwa i potężna niż rzymska, mądrzejsza od konfucjańskiej, bogatsza w wynalazki i talenty od florentyńskiej i elżbietańskiej, bardziej wystawna niż w czasach imperium Czyngis-chana, dumniejsza niż hiszpańska, zdrowsza niż francuska, bardziej odpowiedzialna od wiktoriańskiej i szczęśliwsza niż one wszystkie razem”.

Czasami pyszałkowatość wynika z głęboko skrywanego poczucia niższości. Stąd biorą się przesądy grup najczęściej zajmujących niską pozycję w hierarchii społecznej. To biała biedota w Afryce Południowej najgłośniej opowiadała się za apartheidem. Jak zauważył Freud, rozwijając teorię „narcyzmu małych różnic”, pewne kręgi demonstrują największą niechęć wobec grup, które, gdy przyjrzeć się im z bliska, są do nich najbardziej podobne. Niezintegrowana czy zagrożona tożsamość w dumie widzi ratunek. Problem ten staje się głównym hasłem zjawiska znanego dziś pod nazwą politics of identity (ang.). Powoływanie się na dumę grupową zakłada wspólnotę pewnego systemu wartości. Jest manifestacją przynależności, posiadania wspólnych cech.

Bycie dumnym dzisiaj, jak zauważa Henry Fairlie, często mylone jest z zadowoleniem z siebie. W zadowoleniu nie ma nic złego, jeśli istnieje ku temu właściwy powód. Ponieważ zadowolenie zwykło się dzisiaj utożsamiać z przyjemnością, pogoń za przyjemnościami otwiera nas na nieprzebraną liczbę pokus i upadków. W oderwaniu od systemu moralnego najwięcej natychmiastowej przyjemności sprawia nam folgowanie sobie.

Snobizm czy wielkoduszność

Amerykański filozof Thomas Hill w jednym z rozdziałów książki Autonomy and Self-Respect (Cambridge, CUP, 1991) przeprowadza analizę snobizmu. Snob to, w angielskim rozumieniu tego terminu, przede wszystkim ktoś, kto wywyższa się nad innych. Przesłanką wywyższania się może być inteligencja, uroda, talenty, osiągnięcia sportowe czy zawodowe, dobry smak czy wreszcie moralne postępowanie. W kulturze polskiej, która ten termin zapożyczyła, utarło się raczej, że chodzi o kogoś, kto pragnie znaleźć się w grupie czy na pozycji, która mu imponuje, najczęściej przez bezkrytyczne naśladownictwo. Na podstawie – nawet prawidłowo zastosowanego wyróżnika – snobem jest ten, kto stosuje to kryterium do dzielenia ludzi na ważnych, godnych szacunku (ang. insiders) i nieważnych, godnych lekceważenia (ang. outsiders). Według Kanta, snobizm dyskredytują nie tyle błędy w ocenie zasług, ile niedostrzeganie wartości człowieka jako osoby. Godność ludzka według niemieckiego filozofa powinna mieć charakter bezwarunkowy ze względu na autonomię woli rozumnego człowieka.

Snob-pyszałek wcale nie musi przesadzać w ocenie swoich talentów czy zasług. Zawsze jednak pogardza innymi. Nawet gdyby miał jednak wiele racji w negatywnej ocenie otoczenia, doświadczenie uczy, że pogarda nie przynosi naprawy innych. Z reguły rodzi sprzeciw i pretensje lekceważonych, zatruwa stosunki międzyludzkie. Snob-pyszałek i megaloman pragnie, żeby inni cenili go za to, co posiada. Tymczasem najczęściej dzieje się tak, że ludzie, którzy owego dobra nie posiadają, zaczynają mu zazdrościć, pragnąc, żeby je stracił.

Bankructwo megalomanii doprowadziło do renesansu zainteresowania człowiekiem wielkodusznym. Arystoteles, który dostrzegał, że pod względem moralnym ludzie bardzo się od siebie różnią, stworzył model obywatela i zakładał, że istnieje możliwość uczenia innych przez ten przykład. Ideałem był człowiek wielkoduszny.

Człowiek wielkoduszny uważa się za godnego wielkich rzeczy. Nie ma ani fałszywej pokory, ani niemądrej próżności, nie ukrywa swoich uczuć ani nie boi się śmierci. Człowiek wielkoduszny musi być pełen cnót. Jest opanowany, raczej niewrażliwy na obrazę, nie narzeka. Ceni prawdę, jest szczery, nie działa sekretnie, to bowiem wskazuje na jakiś lęk, a człowiek wielkoduszny nie jest tchórzliwy. Widzi swoją wyższość nad innymi, co najczęściej oznacza, iż nie stawia bliźnich wyżej, niż na to zasługują, ale też nimi nie pogardza, nie odbiera im należnego szacunku. Nie przesadza w pochwałach ani naganach, chyba że te ostatnie byłyby uzasadnione jakąś szczególną obrazą. Łatwo się nie spoufala.

Wielkoduszność jest pojęciem dalekim od jednoznaczności. Dla niektórych autorów starożytnych oznaczała zuchwałość, dla innych odwagę. Później stała się cechą idealnego władcy i zaczęła obejmować łagodność i hojność. Na przykładzie dumnego Ulissesa widać jednak, jak trudno oddzielić złe i dobre strony charakteru osoby mającej wysokie mniemanie o sobie.

Ideał taki był oczywiście kwestionowany. Krytykowano człowieka wielkodusznego za bierność cechującą go w okresach pomiędzy wielkimi czynami i za brak równowagi między braniem i dawaniem, gdyż wielkoduszny zdecydowanie więcej chce dawać. Taki model wydawał się zbyt pochłonięty sprawami honoru, skłonny do arogancji, niezbyt przyjazny. Tymczasem Arystoteles mówił wprost, że demonstrowanie wyższości wobec stojących niżej jest tak wulgarne jak demonstrowanie siły wobec słabszych. Niechęć do korzystania z przysług innych ludzi należy tłumaczyć tym, że człowiek wielkoduszny z reguły przysług nie powinien potrzebować.

Współczesnym nie bardzo podoba się duma człowieka wielkodusznego. Wydaje im się bowiem zbyt elitarna (ponieważ według Arystotelesa biedak nie może być wielkoduszny, gdyż nie posiada do tego środków, na dzisiejsze potrzeby wprowadzono poprawkę mitygującą znaczenie zamożności i władzy). Zwolennicy ideału wielkoduszności dowodzą, iż jest nie tylko dla bohaterów, w życiu zwykłego człowieka zdarza się przecież niemało okazji do szlachetnego zachowania. Wiele sytuacji wymaga odwagi. Częścią charakteru osoby wielkodusznej jest umiejętność stawiania czoła trudnościom. Umiejętność odrzucenia konformizmu i przeciwstawianie się naciskowi otoczenia urastają dzisiaj do rangi czynów heroicznych. Dzisiejszym obrońcom takiego wzoru potrzebny jest przykład wielkoduszności przeciwstawiony megalomanii. Wielkoduszność jest cnotą, która przynosi umiejętność posługiwania się własną godnością. Wymaga wiary w siebie i życzliwości dla drugich. Małoduszność, przeciwnie, oznacza odmowę wykorzystania własnych możliwości. Jest czymś w rodzaju duchowego sknerstwa.

Według świętego Tomasza, posługującego się pojęciem zapożyczonym od Arystotelesa, wielkoduszność cechuje człowieka dokonującego wielkich czynów dla Boga i ludzi. Chrześcijańskiemu ideałowi bliższa jest chyba jednak łagodność, cichość z Kazania na górze. Człowiek łagodny nie ma wygórowanego wyobrażenia o sobie, nie z powodu niskiej samooceny, lecz dlatego, że posiada świadomość ułomności natury ludzkiej. Łagodność jest przeciwieństwem wywyższania się, będącego uzewnętrznioną arogancją. Impertynencja w demonstrowaniu czy udowadnianiu własnych cnót i zasług, ostentacja i przebojowość obce są łagodnej cichości. Człowiek łagodny nie oczekuje wzajemności i szanuje innych. O ile osoba potulna i bojaźliwa nie decyduje się na walkę z racji słabości czy strachu, o tyle człowiek łagodny nie akceptuje reguł gry, w której są tylko zwycięzcy i pokonani.

Spinoza określał pokorę jako smutek wynikający z kontemplowania własnej niemocy i słabości. Łagodność – zdaniem włoskiego filozofa Norberta Bobbio – w przeciwieństwie do owego smutku jest radością ze świadomości, że czeka nas lepszy świat. Człowiek łagodny może być pokorny i skromny. Pokora i skromność dotyczą nas samych, łagodność zaś kieruje nas ku innym. Podobnie jak łagodność jednostronnymi cnotami społecznymi są altruizm, życzliwość, hojność i miłosierdzie.

Pokora, pojęcie wstydliwe

Pycha, jak uczy Biblia i zwykła obserwacja, jest często odrzuceniem posłuszeństwa. Uważa się ją za grzech pierwszych rodziców. Dziś posłuszeństwo cieszy się złą sławą. Historia bowiem pokazała, że posłuszeństwo nie jest cnotą samą w sobie i, jeśli nie jest podporządkowane dobru i mądrości, może dokonywać kolosalnych zniszczeń. Nie bez związku z tym wahadło nastrojów kulturowych przesunęło się w przeciwną stronę. Posłuszeństwo zostało zdyskredytowane, nie wymaga się go już nawet od dzieci.

Ludzie nie idą do psychologa po to, by nauczyć się, jak pozbyć się pychy i nabyć pokory. Szkolą się, jak zwiększyć asertywność i pewność siebie. Pokorę przedstawia się w sposób karykaturalny. Utożsamia się ją z kompleksem niższości i ze skłonnościami masochistycznymi. Człowiek pokorny to rzekomo ten, który pozwala się upokarzać. Egalitaryzm i liberalizm wytykają pokorze, iż jest ona poddaniem się autorytetowi i prowadzi do poczucia niższości w hierarchii zasług i władzy. Uważa się ją za słabość albo, co gorsza, za ukrytą pychę. Słyszy się, że skromność nadweręża postawę życiową, odbiera energię i entuzjazm potrzebny do działania w dzisiejszym drapieżnym świecie.

Już Arystoteles zalecał znalezienie złotego środka między wygórowaną próżnością a nadmierną pokorą, która w zdegenerowanej postaci może przerodzić się w służalczość. Według współczesnego amerykańskiego filozofa Thomasa Hilla, służalec to człowiek uzależniony od innych, który bądź nie rozumie swoich praw, bądź przykłada do nich zbyt małą wagę. W konsekwencji nie ma szacunku dla siebie, owego uznania własnej wartości. O ile człowiek pyszny, arogancki ignoruje prawa innych i przez to siebie stawia wyżej, o tyle służalec, wyzbywając się własnych praw, sytuuje siebie niżej. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku, mamy do czynienia z zachwianiem porządku moralnego. Nie oznacza to jednak, że egzekwowanie własnych praw jest zawsze obowiązkiem. Można się ich z jakichś powodów wyrzec, ale powinno to nastąpić z pełną świadomością.

Święty Jan Vianney mawiał, że pokora jest jak łańcuszek różańca, bez którego rozleciałyby się wszystkie paciorki. C.S. Lewis zauważa, że wszystkie cnoty są mniej wspaniałe, kiedy człowiek jest ich bardziej pewien, ale szczególnie dzieje się tak w przypadku pokory. Kiedy ktoś powie sobie: „Do diaska. Jestem pokorny”, wtedy pojawia się pycha. Cnota pokory w zamierzeniu Bożym daje człowiekowi okazję do zwrócenia uwagi na Boga i bliźniego. Święty Augustyn uważał, że tylko pokora, która podporządkowuje umysł temu, co jest wyższe, wynosi go, natomiast wyniosłość poniża. Święty Bernard z Clairvaux, w traktacie De gradibus humilitatis et superbiae skierowanym do mnichów łączy grzech pychy z cnotą pokory za pomocą symbolu drabiny. Kiedy po dwunastu szczeblach schodzimy na dno pychy, po analogicznych szczeblach pokory postępujemy do góry. Bernard tłumaczy się z przyjętego porządku. Pokora, będąca drogą wchodzenia do góry, byłaby przecież bliska pokusie pychy. Stara się nie popaść w pychę i nie twierdzi, że zna drogę pokory! Zaznacza również, że w wypadku pychy owa droga mogłaby być podzielona na trzy etapy – pierwszych sześć kroków odznacza się lekceważeniem braci, cztery następne lekceważeniem zwierzchnika, dwa ostatnie lekceważeniem Boga.

Pierwszym stopniem pychy jest ciekawość, nieopanowane rozglądanie się na wszystkie strony. Drugim jest płoche uważanie się za lepszego od innych. Ogarnięty beztroską mnich powoli zapomina o rzeczach nieprzyjemnych. Wreszcie nie może się pohamować, zaczyna się chełpić. „Nie chce ciebie pouczyć ani od ciebie nauczyć się, czego sam nie wie, ale chce utwierdzić się w przekonaniu, że ty wiesz, iż on wie”. Następnie przestaje mu wystarczać reguła wspólnoty, pragnie się wyróżnić. Nie pragnie być lepszy, ale chce wydawać się lepszy. Przygląda się braciom i stara się ich prześcignąć w pozorach dyscypliny. Kiedy uzyska podziw co mniej wnikliwych, nie zważa na swoje motywy, delektuje się tak uzyskaną reputacją. Staje się zarozumiały. Na siódmym szczeblu przyłącza się zuchwałość. Wypowiada się niepytany, zasiada wyżej, ustala reguły, oczekuje przyznania mu władzy. Na ósmym etapie rozgrzesza się z wszelkiej winy: „Ja tego nie zrobiłem. Zrobiłem to, ale to nie grzech. Chyba to grzech, ale pomniejszy. Może to nawet poważny grzech, lecz miałem dobre intencje”. Jak Adam i Ewa tłumaczy się, że został przywiedziony do złego. Chociaż są to brzydkie i niegodne wymówki, znacznie gorsza jest jednak obłudna spowiedź. W tym momencie pojawia się fałszywa pokora. Chce zmazać piętno, a nie winę. Jest zgubiony. Jeśli z Bożą pomocą nie uda mu się zejść z tej drogi, na dziesiątym szczeblu ogarnia go jeszcze większa bezczelność i bezwstyd. Krokiem jedenastym jest przyzwolenie na wszelki występek, a dwunastym pełna zgoda na ustawiczne życie w grzechu i utrata świadomości grzechu.

Poznanie siebie musi zacząć się od walki z pychą. Gdy człowiek w innych rozpozna swoje wady, może okazać bliźniemu miłosierdzie. Konieczne jest zastosowanie kryterium sprawiedliwości. Podstawowa sprawiedliwość to nie preferować siebie w kontakcie z sobie równymi ani nie porównywać się do wyższego. Wyższa sprawiedliwość to nie porównywać się do równego sobie ani nie przedkładać siebie nad kogoś niższego. Najwyższa sprawiedliwość to działać jak niższy od niższego. Taka była zasada Chrystusowej służby. Dla świętego Bernarda pokora to umiejętność rozpoznania własnej grzeszności. „Pokora żywi się chlebem smutku i winem żalu za grzechy, jadłem gorzkim i oczyszczającym. Potem przychodzi słodka strawa miłości, a wreszcie pożywny i wzmacniający pokarm kontemplacji”.

Święty Tomasz z Akwinu definiuje pokorę jako „godne pochwały uniżenie siebie do najniższego poziomu”. Komentatorzy dodają zaraz, że uniżenie nie zasługiwałoby na pochwałę, gdyby było fałszywe. Świadczyłoby bowiem o pogwałceniu prawdy. Grzeszyć można, myśląc o sobie za dużo, za mało albo bez właściwej miłości. Nie grzeszymy, myśląc w sam raz i opierając się na dostępnej nam prawdzie. W pokorze nie chodzi o oszukiwanie siebie. Perwersyjną radą (z Listów starego diabła do młodego C.S. Lewisa) jest nakłanianie ludzi do myślenia o pokorze nie jako o zapomnieniu o sobie, ale jako o niskim mniemaniu o własnych talentach i charakterze. Przy tej okazji bowiem wprowadzają nieprawdę tam, gdzie mogłaby zaistnieć cnota. Tą drogą tysiące ludzi doszło do wniosku, że pokora występuje wtedy, kiedy ładne kobiety myślą, że są brzydkie, a inteligentni mężczyźni, że są głupi. Ponieważ często jest to nonsens, wraz z takimi fałszywymi poglądami całkowicie odrzuca się pokorę.

Aby wyrobić pokorę, potrzebna jest głęboka samoanaliza i samokrytycyzm. Tymczasem kultura skłania nas do negowania naszych przywar albo usprawiedliwiania ich przez racjonalizację. Ciągła niepewność doprowadza do chorobliwie niskiego poczucia własnej wartości, braku pewności siebie, choćby – paradoksalnie – pod pozorem pychy. Tymczasem pokora to uznanie daru Bożego i wdzięczność zań. Czyż wszystko nie jest darem? „Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz”, pyta święty Paweł w Liście do Koryntian (1 Kor 4, 7). Franciszek Salezy uważa, że im bardziej będziemy wdzięczni, tym mocniej będziemy kochać Boga. Pokora, ujmowana w duchu ewangelicznej wielkości człowieka stworzonego na podobieństwo Boże, nie wyklucza dumy. Pokora, uczą moraliści, może być dumna, ale nie będzie się pysznić. Jest prawdą i dlatego każe nam zauważyć nasze słabości i grzeszność. Trzeba jednak wyjść od rozpoznania owej godności i dopiero później zobaczyć swą niedoskonałość. Nie można zaczynać od tego drugiego etapu, gdyż wtedy – znów paradoksalnie – pojawiłoby się zagrożenie zamknięcia się w egocentryzmie. Nie można też zapominać o pokusie niecierpliwości. Już święty Jan od Krzyża powiedział, że za szybko staramy się zostać świętymi. Im więcej podejmujemy trudnych postanowień, tym częściej upadamy. Wtedy jesteśmy źli na siebie, pojawia się niepotrzebna irytacja. Jeśli za bardzo ufamy sobie – brak nam pokory.

Dla człowieka skoncentrowanego na Bogu pokora jest w pełni uzasadniona. Pokora, a jest to cnota par excellence chrześcijańska, to uznanie własnej małości w zestawieniu z wielkością Boga. Jej kwintesencją jest poczucie zależności od łaski Bożej i chęć podporządkowania własnej woli Bogu. Założenia te są trudne do przyjęcia dla człowieka świeckiego, „demokratycznego”. Praktyka wykazuje, że ogólnie rzecz biorąc, nie jest też łatwe uznanie równości ludzi, z których każdy odznacza się godnością Bożego stworzenia. Ten, kto wiary nie odrzuca, musi przejść ponadto do porządku dziennego nad ekscesami dawnego spojrzenia na pokorę, którą – podobnie jak ascezę – nader często pojmowano zbyt skrajnie. Musi pamiętać, że choć minęły czasy godzącego się na odpychające upokorzenia świętego Aleksego, pokora w dzisiejszych czasach nadal jest cechą konieczną do rozwijania innych cnót. Człowiek działający pod wpływem pokory nie potrzebuje pochlebstw, nie porusza go ani obraza, ani cudze lekceważenie. Nie wstydzi się swojego pochodzenia, pozycji społecznej ani uczciwego zawodu. Człowiek skromny nie jest przewrażliwiony, nie tkwi ciągle w defensywie, potrafi ustąpić. Ma w sobie radość i pokój wewnętrzny – owoce pokory.

 

Joanna Petry Mroczkowska, doktor filologii romańskiej ze specjalnością latynoamerykańską. W latach siedemdziesiątych redaktorka w Wydawnictwie Literackim, następnie po rocznym pobycie w Meksyku adiunkt Uniwersytetu Jagiellońskiego i Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Wykładowca literatury francuskiej i hispanoamerykańskiej. Autorka skryptu „Antologia poezji latynoamerykańskiej” (UJ 1982).
   Tłumaczka utworόw m.in. M.A. Asturiasa, A.Carpentiera, C. Fuentesa, O. Paza, J.Supervielle’a.
   W latach 90. w związku z pobytem w Stanach Zjednoczonych zajmowała się publicystyką na tematy kulturalne i społeczne ze szczegόlnym uwzględnieniem zagadnień amerykańskich. Wydała książkę „Amerykańska wojna kultur” (Więź 1999), w ktόrej przedstawia spory kulturowe wspόłczesnego społeczeństwa amerykańskiego.
   Autorka posłowi do przekładόw w serii literatury iberoamerykanskiej, reportaży, artykułόw naukowych i publicystycznych ma na swoim koncie blisko 140 artykułόw w języku polskim, angielskim i hiszpańskim. W Polsce publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Więzi”, „Znaku”,”Literaturze na świecie”, „Ethosie”, „W drodze”, Arce”, „Pastores” i „Liście”.

 

 

 

© 1996–2004 www.mateusz.pl