www.mateusz.pl/rekolekcje/2002

Z CIEMNOŚCI DO ŚWIATŁA – CZĘŚĆ VII

 

 

Kiedy Achab opowiedział Izebeli wszystko, co Eliasz uczynił, i jak pozabijał mieczem proroków, wtedy Izebel wysłała do Eliasza posłańca, aby powiedział: „Chociaż ty jesteś Eliasz, to jednak ja jestem Izebel! Niech to sprawią bogowie i tamto dorzucą, jeśli nie postąpię jutro z twoim życiem, jak się stało z życiem każdego z nich”. Wtegy Eliasz zląkłszy się, powstał i ratując się ucieczką, przyszedł do Beer-Szeby w Judzie i tam zostawił swego sługę, a sam na odległość jednego dnia drogi poszedł na pustynię. Przyszedłszy, usiadł pod jednym z janowców i pragnąc umrzeć, rzekł: „Wielki już czas, o Panie! Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków”. Po czym położył się tam i zasnął. A oto anioł, trącając go, powiedział mu: „Wstań, jedz!” Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpłomyk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Powtórnie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział: „Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga”. Powstawszy zatem, zjadł i wypił. Następnie mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb. Tam wszedł do pewnej groty, gdzie przenocował. Wtedy Pan skierował do niego słowo i przemówił: „Co ty tu robisz, Eliaszu?” A on odpowiedział: „Żarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie”. Wtedy rzekł: „Wyjdź, aby stanąć na górze wobec Pana!” A oto Pan przechodził. Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Panem; ale Pan nie był w wichurze. A po wichurze – trzęsienie ziemi: Pan nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Pan nie był w ogniu. A po tym ogniu – szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty. A wtedy rozległ się głos mówiący do niego…

(1Krl 19,1-13)

 

Eliasz

Spotkanie, które zdawało się być w zasięgu ręki, gdzieś rozmyło się. Nagle wyszły na jaw jakieś stare, nieuporządkowane, a zepchnięte do podświadomości nawyki. One właśnie potrafią trzymać w niewoli tak długo, dopóki nie zostaną ujawnione i uzdrowione. Czasem potrafimy ogromnie dużo zrobić dla innych, dla Pana Boga, ale gdy ktoś dotknie naszego czułego miejsca – wszystko może zatrzymać, zniechęcić, rozwalić w gruzy dzieło życia.

Bardzo pięknie ukazuje tę sytuację historia jednego z największych proroków Starego Testamentu – Eliasza (zob. 1 Krl 19,1-13). Samotnie – ostatni wierny sługa Jahwe – stanął przed całym zastępem pogańskich proroków, by ukazać chwałę Boga prawdziwego i dokonać sądu. W swej gorliwości gotów był uczynić wszystko, czego Pan Bóg od niego zażądał. Aż trudno uwierzyć, że tak potężny mąż przestraszył się groźby zemsty zapowiedzianej przez kobietę – żonę króla. Mocarz został ugodzony w „czułe miejsce” i w jednej chwili stał się słabym, przerażonym uciekinierem! Lęk o własne życie, czy raczej strach przed zemstą królowej stawia Eliasza nad przepaścią, w której już zatopił wszystkie swoje dotychczasowe dzieła, a teraz sam pragnie w niej się pogrążyć: „Panie, odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków” (por. 1 Krl 19,4). Warto w tym kryzysie dostrzec pewne światełko, które mignęło zupełnie spontanicznie – wyrwało się z ust proroka niemal odruchowo. Swój wewnętrzny ból, zniechęcenie składa w ręku Boga: „Panie – Ty odbierz mi życie” – to jest modlitwa!

Okazuje się, że w modlitwie nie potrzeba wielu słów. Jedno westchnienie wystarczyło, by znów nachyliło się niebo.

Ku wielkiemu zdumieniu – na pustkowiu – tuż obok siebie odnajduje chleb i wodę w dzbanie (!). Zmęczony człowiek nie potrzebował wyjaśnienia dziwnego zjawiska – po prostu zjadł, wypił i ułożył się na spoczynek. Gdy sytuacja powtórzyła się, zrozumiał, że nie jest to zwykły pokarm – to dar z nieba, a jednocześnie wezwanie, by iść tam, dokąd Bóg wzywa. „Boży chleb” nie ma zastąpić śniadania – jest on bardziej niż dla ciała źródłem mocy dla życia duchowego, którego celem jak już wspomnieliśmy jest spotkanie z Bogiem. Każda Eucharystia jest jak „chleb Eliasza” – dany w cudowny sposób przez Boga. Warto zastanowić się nad własnym stosunkiem do tego „chleba z Nieba”. Bardzo często spotykam ludzi wołających: Boże pomóż!, ale nie przyjmujących ofiarowanej łaski – Eucharystii. Wielu też jest tak rozkojarzonych, że jak prorok zjedzą, wypiją i idą spać (!) – zupełnie nie dostrzegając obecności Boga. Można jednak spróbować inaczej – przyjąć dar z dziękczynieniem, a wtedy okaże się, że w nim ukryta jest moc, światło, nadzieja. Właśnie ten „Boży Chleb” wyprowadza z ciemności zniechęcenia do światła – nowego spotkania z Wszechmocnym.

Ale zanim zabłyśnie pełen blask światłości, pojawia się pustynia… Kolejna próba, a raczej następny stopień na mistycznej drabinie – być może nie ostatni. Skoro jednak rodzi się w sercu wezwanie, by iść, to znaczy, że nie wszystko jeszcze stracone, nie wszystko też zostało zdobyte.

Wędrówka przez pustynię do Bożej góry Horeb jest powrotem do początku. Na tej górze niegdyś powstał „Dekalog”, zawarte zostało Przymierze. Tutaj Bóg mówił do Mojżesza. Teraz ma na niej stanąć Eliasz. Droga do Bożej góry jest długa i wcale nie łatwa. Dokonuje się nowe oczyszczenie. Można i trzeba wiele spraw na nowo przemyśleć, odkryć prawdę swojego życia – zrobić bilans zwycięstw i klęsk. Na samotności znów wracają pytania: Kim jestem? Skąd pochodzę? Dokąd zmierzam? Pustynia niszczy to, co w człowieku kruche, odsłania szlachetne.

Po czterdziestu dniach Eliasz jest gotów spotkać się z Bogiem. Niczego innego nie pragnie. Jego serce stało się czyste i niewzruszone jak diament. Nie lęka się „wichury rozwalającej skały”, „trzęsienia ziemi”, ani „ognia”. Wie, że to co na zewnątrz nie naruszy jego wnętrza. Pełna grozy sceneria przypomina ewangeliczny obraz – kuszenie Jezusa na pustyni (por. Mt 4,1-11).

Żywioły tego świata nacierają na proroka oczekującego spotkania z Bogiem. Czy nie przelęknie się i nie ucieknie w bezpieczniejsze miejsce? Czy nie zniechęci się stwierdzając, że to nie atmosfera do przeżyć mistycznych? Albo czy po prostu nie zwróci swego umysłu, serca i woli ku temu, co doświadcza na zewnątrz, zapominając po co przyszedł?

Próba, której Eliasz został poddany, zanim wiara stała się spotkaniem, jest również bardzo często naszym udziałem. Gdy człowiek już otrząśnie się ze swojej porażki, zniechęcenia i zaczyna szukać zaginionego sensu życia, ponownie trafia na kłody i ciernie, znowu zaczynają nim targać burze, a ziemia pod stopami się chwieje. Dlaczego tak jest? Księga Sędziów zawiera ciekawe wyjaśnienie. „Pan pozwolił pozostać [obcym narodom wśród Izraelitów], aby wystawić przez nie na próbę Izraela, wszystkich tych, którzy nie doświadczyli żadnej wojny z Kananejczykami – a stało się to jedynie ze względu na dobro pokoleń izraelskich, aby je nauczyć sztuki wojennej, te zwłaszcza, które jej przedtem nie poznały” (por. Sdz 3,1-2).

Pojawił się zatem nowy element przygotowania do spotkania – walka duchowa. Jest ona sztuką, której jak szermierki trzeba uczyć się latami. Nie wystarczy odparcie jednej czy drugiej pokusy, by stać się mistrzem życia duchowego.

W szkole średniej wydawało mi się, że znając pewne schematy i posiadając odpowiednie podzespoły można zrobić „wszystko”. Bardzo szybko jednak pojawiło się trudne do przyjęcia rozczarowanie, że nawet w technicznych układach zdarzają się „niespodzianki”, z którymi nie potrafię sobie poradzić. O wiele więcej takich „niespodzianek” wychodzi na drodze spotkania z człowiekiem. Nie wystarczy dobra wola, nawet gorące pragnienie, by osiągnąć cel – spotkanie. Wreszcie, by stanąć wobec samego Stwórcy – nie technika, nie pragnienie, ale jeszcze coś więcej jest potrzebne. To „coś” Pan Jezus nazywa „zaparciem się siebie”, „krzyżem”, „stratą życia”. Brzmi to może trochę nie spójnie z tym, co do tej pory zostało powiedziane o potrzebie poznania siebie, budowania własnej osobowości – ale tylko pozornie. Pan Bóg nie chce nas unicestwić w swej obecności, bo ze swej strony też pragnie być z nami – sam wychodzi nam naprzeciw. Jednak żeby Go dostrzec, trzeba z horyzontu usunąć „lustro” pokazujące wciąż moje własne odbicie. Stracić siebie z widoku, to pozbawić się poczucia bezpieczeństwa, które towarzyszyło mi przez lata. Wiele radości sprawiały mi nagrody, pochwały za wykonane dobro. Cieszyły mnie sukcesy, dobre imię, gesty aprobaty. Tymczasem jeśli mam stanąć „twarzą w twarz” nie z sobą, ale z Bogiem, muszę usunąć te wszystkie „moje radości”. To jakby otwarcie okna na oścież – choć przez szybę też wiele widać (czasem nawet odbijającą się własną postać), to jednak poczuć delikatny powiew ciepłego powietrza, zapach łąki, usłyszeć łagodne odgłosy życia można wówczas, gdy przestają mnie odgradzać jakiekolwiek przeszkody (nawet tak subtelne i dyskretne jak czyste szyby). Spotkanie staje się wzajemnym przenikaniem w miłości. Ja jestem w Nim, On jest we mnie, ale przez to ja nie pomniejszam Go, a On nie zniewala mnie. Dotykamy tu już mistyki, czyli tajemnicy obecności Boga w człowieku i człowieka w Bogu. To doświadczenie może trwać ułamek sekundy, jak błysk flesza, który bardzo szybko zniknął, ale pozwolił „zapamiętać” na kliszy wydarzenie na całe życie. A może też stać się drogą prowadzącą przez kolejne lata. Choć intensywność przeżywania będzie zmieniać się, to mimo wszystko chodzenie w obecności Bożego majestatu, owo zakochanie się w Miłości może stać się tak bardzo moim i koniecznym jak oddech. Bardzo często jednak to wspaniałe doświadczenie spotkania niespodziewanie kończy się niczym zdmuchnięty płomień świecy. Wynika to z naszej niedoskonałości, naszego przywiązania do siebie, do świata, a nawet do grzechu. Nagle jakby „okno” się zamyka i jak dawniej oglądamy swoją postać odbitą w szybie, ale też z nadzieją spoglądamy w dal, szukając drogi, którą odchodził Umiłowany.

Boża góra Hoerb jest nie tylko w Ziemi Świętej, jest w zasięgu każdego człowieka. Trzeba tylko zdecydować się i podjąć trud wędrówki. Ktoś mógłby zapytać: czy warto aż tak trudzić się dla tak krótkiej chwili? Czy to ma sens?

Przed paroma laty prowadząc grupę pieszej pielgrzymki na Jasną Górę, zauważyłem starszego mężczyznę, który pierwszy raz wybrał się na takie rekolekcje w drodze. Jakiś czas przyglądałem mu się z daleka, by kontrolować, czy sobie radzi. Okazało się, że był nie tylko bardzo samodzielny, ale jeszcze swoim doświadczeniem pomagał wielu młodym pątnikom, choć przebyta droga, każdego dnia wyciskała na stopach nowe stygmaty. U celu wędrówki modliliśmy się leżąc krzyżem przed tronem Matki Bożej – dziękując za otrzymane łaski i prosząc o jeszcze… Ze względu na dużą liczbę pielgrzymów to zatrzymanie i spotkanie na Bożej górze trwało krótko. Gdy trzeba było się pożegnać, wspomniany mężczyzna podszedł zapłakany jak dziecko i wyznał, że jest dziś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a jednego tylko bardzo żałuje – że dopiero w tym wieku spotkał Tego, którego całymi latami szukał!

ks. Tadeusz Kwitowski
tkwitowski@mateusz.pl

 

 

Następne rozważanie: Piotr

 

 

 

© 1996–2002 www.mateusz.pl