www.mateusz.pl/rekolekcje/2002

Z CIEMNOŚCI DO ŚWIATŁA – CZĘŚĆ XII

 

 

Gdy wszedł do łodzi, poszli za Nim jego uczniowie. Nagle zerwała się gwałtowna burza na jeziorze, tak że fale zalewały łódź; On zaś spał. Wtedy przystąpili do Niego i obudzili Go, mówiąc: „Panie, ratuj, giniemy!” A On im rzekł: „Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary?” Potem wstał, rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza. A ludzie pytali zdumieni: „Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne?’

(Mt 8,23-27)

 

Apostołowie

Kolejną lekcję prostej modlitwy poprowadzą Apostołowie. Okazuje się jednak, że bez wyposażenia w moc Ducha Świętego (którego doświadczą później) nie potrafią dorównać wspomnianym już nauczycielom. Niemniej właśnie ich słabość może okazać się bardzo pomocna dla wielu z nas w rozwoju życia wewnętrznego.

Częstym problemem życia duchowego jest stagnacja, którą nie zawsze potrafimy w porę zauważyć. Droga wiary jest rzeczywistością dynamiczną. Poznanie Boga nigdy nie będzie pełne – zawsze pozostanie coś więcej, co jest zaproszeniem… Nawet gdy mówi się o spotkaniu, o zjednoczeniu, spoczynku w Bogu – wszystko to podlega nieustannej przemianie, wzrostowi, podążaniu za… Dla jakiegoś uporządkowania człowiek chciałby pewne rzeczy ponazywać, poukładać. Rodzi to niebezpieczeństwo, że coś co rośnie, za chwilę przestanie pasować do tak „uporządkowanego świata”. Student nie mieści się w schemacie małego Piotrusia, który po „Dobranocce” idzie spać. Piaskownica przestaje być głównym punktem zainteresowań dorastającej nastolatki. Trzeba zgodzić się na przemianę w otoczeniu, podobnie w sferze duchowej nie można trwać w miejscu. Życie modlitwy rozwija się na miarę współpracy z Bogiem. Wzajemne poznanie czyni ją bardziej konkretną, głębszą. Z kolei szczere otwarcie serca na modlitwie wprowadza w nowe tajniki życia Bożego.

Apostołowie już trochę poznali Jezusa. Widzieli Jego dzieła, uzdrowienia, słyszeli Jego naukę, wiedzieli, że jest kimś niezwykłym. W czasie przeprawy przez jezioro Genezaret zaskoczyła ich straszna burza (zob. Mt 8,23-27). Mała łódka zdawała się nie wytrzymywać naporu fal. Wysiłki doświadczonych rybaków na niewiele się zdawały, bo woda coraz bardziej wdzierała się do środka. W tej walce z żywiołem nie uczestniczył Nauczyciel, który zmęczony po całym dniu zasnął… Przez jakiś czas Apostołowie próbowali sami sobie poradzić. Gdy wyczerpały się wszelkie pomysły opanowania sytuacji, obudzili Mistrza i jednym chórem zawołali: „Panie, ratuj, giniemy!” (Mt 8,25). Ciekawe – skąd wszyscy znali tę modlitwę? Z drugiej strony warto byłoby kiedyś zapytać Apostołów, co mieli na myśli mówiąc: „Panie, ratuj!” Czego właściwie oczekiwali od Jezusa? To wołanie brzmi jak prośba o cud! – jest ono jednak tylko na poziomie serca. Rozum podpowiada: nic się nie da zrobić! Rozdźwięk między sercem i rozumem działał w tym przypadku destrukcyjnie. Wciąż jeszcze w uczniach ciało panuje nad duchem. Zatem Jezus nie może odwołać się do ich wiary, działa jednak na ich prośbę (!): „wstał, rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza” (Mt 8,26). Po tym wydarzeniu spontanicznie rodzi się pytanie: „kimże On jest?” (Mt 8,27). To pytanie jest znakiem, że zbyt szybko wyrobiliśmy sobie zdanie o Chrystusie. W rzeczywistości jest On Kimś znacznie większym, prawda o Nim jest o wiele bogatsza niż się spodziewaliśmy.

Często jakieś ekstremalne sytuacje stają się próbą wiary. Na co dzień uważamy się za wierzących – jak Apostołowie, ale gdyby okazało się, że rozum i serce gdzieś gubią się, warto wspomnieć tę modlitwę: „Panie, ratuj!” – również skuteczną jak poprzednie wcześniej przytoczone, choć sposób jej realizacji pozostaje w gestii Boga.

„Panie, ratuj!” – to wołanie uczniów dopiero wchodzących na ścieżki wiary. Czy jestem na początku tej drogi, czy w środku – to nie zależy od ilości moich lat, wykształcenia. Za każdym razem, gdy w sercu pojawia się pełne zdziwienia: „kimże On jest?”, rozpoczynam od nowa (może teraz bardziej dojrzale) moją przyjaźń z Panem. Jednak niezależnie czy jest to początek czy koniec drogi, w każdym miejscu jestem tym samym umiłowanym Dzieckiem Bożym, dla którego Jezus jest gotów uciszyć największą „burzę”, gdy tylko zawołam z głębi serca: „Panie, ratuj!”.

Niespodziewana burza zdumiewająco szybko przemija a rozchodząca się cisza przenika wszystko do głębi. W niej kryje się jakieś sacrum, tajemnica bliskiej obecności Boga – Władcy świata zewnętrznego i wewnętrznego. Cisza jest tak naprawdę początkiem modlitwy. Nie słowa, nie znak krzyża czy przyjęcie postawy klęczącej stawia człowieka wobec Stwórcy, ale cisza wypływająca z głębi serca i rozlewająca się na całe ciało i otoczenie. Często zapominamy, że w modlitwie dużo ważniejsze od tego co ja mam do powiedzenia jest to, co Bóg we mnie czyni i staramy się wypełnić dokładnie całą swoją modlitwę potokiem słów, nie zostawiając ani chwili Panu Bogu. A niekiedy po prostu boimy się ciszy, uciekamy od niej (bywa, że robimy to nieświadomie) podejmując mnóstwo dzieł, pomysłów, pragnień – obiektywnie dobrych, a jednak, gdy przychodzi czas modlitwy, coś przeszkadza – mówimy: „ja nie potrafię się modlić”. Lęk przed ciszą bywa lękiem przed samym sobą. Może to być skutkiem jakiegoś zranienia (nawet w dalekiej przeszłości), które poszło w zapomnienie, a pozostał tylko lęk. By uzdrowić tę sytuację, trzeba przedstawić swój ból „Lekarzowi dusz”. Ukrywanie choroby, próba ucieczki od niej do niczego nie prowadzi.

 Bardzo pięknie drogę do uzdrowienia relacji osobowych przez modlitwę ukazał Antoine de Saint-Exupery w „Małym Księciu”. Może to kogoś zdziwi, ale scena z Liskiem jest również lekcją modlitwy. Zobaczmy, jak wyglądał ten epizod. Lisek wobec Małego Księcia z natury zachowywał się nieufnie – nie pozwolił mu się zbliżyć do siebie. Przełamując wrodzony lęk zgodził się w końcu, by tylko popatrzyli na siebie, ale z odpowiednio dużej odległości. Każdego dnia dystans troszeczkę się zmniejszał. Rodziło się nieznane przedtem zaufanie, sympatia, aż wreszcie spotkali się i stali się przyjaciółmi – to znaczy wzięli nawzajem za siebie odpowiedzialność (!). Gdzie w tym była modlitwa? Otóż owo patrzenie na siebie – w ciszy, bez słów; najpierw dość zwyczajne, chłodne, lecz w miarę upływu czasu coraz bliższe, bardziej serdeczne, więcej rozumiejące, a w końcu rodzące pragnienie spotkania, zjednoczenia, bycia razem w miłości – to jest modlitwa!

Cisza przepełniona obecnością staje się żywa, zaczyna przemawiać – więcej: wołać potężnym głosem miłości, który może zmienić perspektywę życia. Tego głosu też trzeba nauczyć się „słuchać”, dlatego nie warto zbyt szybko przerywać ciszy,– choćby była trudna do zniesienia. Ona daje coś, czego nie da żadna lektura, rozmowa, zaangażowanie – ona wprowadza przed Majestat Boży.

Św. Benedykt poucza, że modlitwa nie powinna być długa (choć dopuszcza wyjątki) ale częsta. Może zatem warto jak Lisek spoglądać (nie długo ale często) na krzyż Pana Jezusa, by „przyzwyczaić się” do Niego, zanim dokona się wybór Jego drogi.

ks. Tadeusz Kwitowski
tkwitowski@mateusz.pl

 

 

Następne rozważanie: Wiara

 

 

 

© 1996–2002 www.mateusz.pl