www.mateusz.pl/wam/poslaniec

MAREK ORZECHOWSKI

Znikający Bóg

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec, 9/2007

Ślub królewski musi być w katedrze, wielka tragedia wyzwala modlitwę, w klasztorze przyjemnie się medytuje, a i dla krzyża znajdzie się miejsce – na grobie. Oto współczesna Belgia.

Lubię zaglądać do brukselskich kościołów. Lubię, bo są puste. Nikt nie przeszkadza. Tyle, że trzeba pilnować czasu, bo często otwierają je tylko w określonych godzinach. Trochę tak, jakby Bóg zaglądał do nich tylko we wtorki czy czwartki – wtedy, gdy są tam turyści. Zdaje się, że jeszcze tylko oni, i to tylko z ciekawości, spacerują po świątyniach, przyglądają się ołtarzom, komentują obrazy. Spowiednika nie widać; na niedzielną Mszę zjawia się niewiele osób. A przecież Belgowie to w większości katolicy.

Jeszcze? Tylko pięć procent z nich przyznaje się do regularnego uczestnictwa we Mszy świętej. A ponadto w większość z nich jest w podeszłym wieku. Za dziesięć, piętnaście lat i tych zabraknie. W chwili odzyskania niepodległości, w roku 1830, 98 procent Belgów deklarowało przynależność do Kościoła. Dzisiaj – 48 procent. 13 procent uznaje się za przywiązanych do wartości Kościoła, ale już nie za jego członków. Pozostali przejawiają stosunek obojętny, deklarują osobiste poszukiwanie prawdy, zbawienia i szczęścia. Zapytani, czy Kościół odgrywa w ich życiu jeszcze jakąś rolę, w większości odpowiadają twierdząco. Tyle, że nie wiążą już tego z osobistym przeżywaniem wiary. W takim razie, w czym się ta rola przejawia? Na przykład, królewski pogrzeb musi być katolicki. Albo małżeństwo w rodzinie królewskiej musi zostać zawarte przed ołtarzem brukselskiej katedry Saint Michel et Godule. Albo, gdy dojdzie do jakiejś wielkiej tragedii czy katastrofy – jak wybuch gazu w Ghislenghien przed trzema laty – wtedy wszyscy gotowi są uczestniczyć w pogrzebie i we Mszy żałobnej. Albo, kiedy wydarzy się coś takiego jak porwanie dwóch dziewczynek, Julie i Melissy… Wówczas ludzie chętnie się modlą, idą do kościołów i proszą Boga o ratunek. Potem zapominają, odchodzą, już nie potrzebują…

Słowo zamiast piwa

Czy w takim razie żyją w ogóle bez Boga? Odpowiedź na to pytanie łatwiej znaleźć w księgarniach niż w parafiach. W ostatnich latach największe brukselskie księgarnie bardzo rozbudowały działy religijne. Rosnącym zainteresowaniem cieszą się też teologiczne publikacje Uniwersytetu Katolickiego w Louvain oraz wydziału religioznawstwa Wolnego Uniwersytetu Brukselskiego. Podobny wzrost zainteresowania religijnymi publikacjami notują domy zakonne i klasztory – tak liczne w Belgii. Prawie każdy z nich jest jednocześnie producentem serów, piwa, ziół, mydeł, olejków itp. Zainteresowanie odwiedzających belgijskie klasztory skupiało się do niedawna głównie na tych właśnie produktach. Teraz obok piwa i sera ludzie coraz chętniej kupują literaturę, nierzadko dochodzi wręcz do zastojów, bo dystrybucja nie nadąża. Zakony i klasztory nie mogą sobie też poradzić z napływem chętnych do medytacji, do spędzania tam czasu na refleksji. Ludzie zapisują się na listach. Są tacy, którzy zjawiają się w klasztorach całymi rodzinami. Uczestniczą w życiu klasztorów nie tylko na prawach gościa, te związki są znacznie bliższe i głębsze. Liczba chętnych sprawiła, że wprowadzono nawet ograniczenia, z klasztornej gościnności można korzystać najwyżej przez dwa tygodnie. A wielu zostałoby znaczenie dłużej, może i na zawsze…

Bóg – owszem, Kościół – niechętnie

Czego tam szukają? Szukają Boga – mówią sami i mówią bracia – tyle że w inny niż dotychczas sposób, bardziej indywidualnie i jakby poza cywilizacyjnym przymusem, i poza przymusem urzędowego Kościoła. Najpewniej, prostota, jasność reguł, czystość, życzliwość, i oderwanie od świata ułatwiają im znalezienie nowej drogi. Cały rytuał życia, modlitwy i pracy zakonnych braci jest dla nich fascynujący, pragną więc doświadczyć choćby cząstki tego „życia w świętości”. A jednocześnie – wiele zakonów i domów klasztornych boryka się z brakiem narybku. W roku 2006 w całej Belgii do seminariów duchownych zgłosiło się dwunastu chętnych, ale w samej Brukseli czy w Antwerpii – nikt, po prostu nikt. Z zakonami jest trochę lepiej, poza tym ratują się przenoszeniem zakonników z innych krajów. Ale nie zmienia to faktu, że w belgijskich kościołach brakuje nie tylko wiernych, ale i księży.

Młodzi Belgowie nie chcą być pośrednikami między Bogiem a ludźmi. W ciągu 47 lat liczba księży diecezjalnych zmalała w Belgii o połowę. Jest ich teraz nieco ponad cztery tysiące. Pracują po sześćdziesiąt i więcej godzin tygodniowo, ich dochody netto nie przekraczają miesięcznie 1500 euro. Nieliczni seminarzyści – po których zapewne nikt już nie przyjdzie – zapytani, dlaczego się jednak zdecydowali na kapłaństwo, mówią to samo, co wszyscy przed nimi: że odczuli i odczuwają powołanie. Nie komentują zmian w społeczeństwie, ale widzą potrzebę zmian, aby ludzie chcieli wrócić do kościołów.

Oczywiście, w Belgii nie brakuje dysput – zmienia się społeczeństwo, czy zatem i Kościół nie powinien się zmienić? Albo, skoro tak bardzo zmienia się świat wokół, i to na złe, czyż Kościół tym bardziej nie powinien pozostać strażnikiem zasad, czystej wiary, teologicznej ortodoksji, niepodatnej na zmiany? Zachować celibat czy go znieść? Jak odpowiedzieć na wyzwania współczesności, aby Kościół także w Belgii pozostał żywym chlebem? Gdzie leży granica zmian czy raczej linia modernizacji?

Na co dzień Kościoła nie widać w ogóle. Księża chodzą w ubraniach cywilnych, sutanny na ulicach nikt tu nie widział od wielu lat; ba, nie widać jej nawet w kościołach! Procesje po ulicach miasta, czy nawet przykościelne, dawno odeszły do lamusa. Księża mówią, że jeżeli Msza trwa dłużej niż czterdzieści minut, ludzie zaczynają wychodzić…

A gdzie krzyż?

Kiedy więc obcują z Bogiem, i czy jeszcze to potrafią? Pytanie takie stało się już do tego stopnia prywatne, że nikt, nigdzie i nikomu go już nie zadaje. Naruszyłby delikatną sferę osobistej prywatności. Nie wypada. Nie wolno. Ale jest jedno miejsce, gdzie kwestia ta znajduje przynajmniej częściowe – a kto wie, może i całkowite – wyjaśnienie. To gazetowe nekrologi. Niemal każdy opatrzony jest albo symbolem krzyża, albo gwiazdą Dawida, albo symbolem wolnomularskim. Co jednak rzuca się w oczy? To, że większość – zdecydowana większość z nich – opatrzona jest krzyżem.

Więc jednak wierzyli?…

 

Marek Orzechowski – publicysta, dziennikarz, korespondent telewizji Polsat w Brukseli, wieloletni korespondent “Głosu Ameryki” w Bonn, Telewizji Polskiej w Bonn i w Brukseli, ekspert i obserwator unijnego życia.

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec, wrzesień 2007

 

 

 

© 1996–2007 www.mateusz.pl