TĘSKNOTA I GŁÓD I. MÓWIĄ PARY NIESAKRAMENTALNE

 
2. Bóg pisze prosto po krzywych liniach
 
  1. Wierzę, że Bóg mi pomoże zło dobrem zwyciężyć
    ankieta 44
  2. Pozostała nam tylko modlitwa
    ankieta 36
  3. W Bogu jest moja nadzieja
    ankieta 38
  4. Wzruszenie i wdzięczność
    ankieta 13
  5. Otrzymaliśmy więcej, niż ofiarowaliśmy Bogu
    ankieta 57
  6. Odczuwam wielką radość z przynależności do Kościoła
    ankieta 27
  7. Życie samo rozwikłało mój problem
    ankieta 31

 

Wierzę, że Bóg mi pomoże zło dobrem zwyciężyć

Sytuacja małżeństw niesakramentalnych, w których przynajmniej jedna osoba uważa siebie za wierzącą, nie jest łatwa. Zupełnie inaczej to wygląda zapewne wtedy, gdy oboje małżonkowie są niewierzący i nie czują związku z Kościołem, nie cierpią wtedy z powodu odsunięcia ich od sakramentów świętych.

Jesteśmy małżeństwem niesakramentalnym już siedem lat (paradoksalna sytuacja: mąż, który uważa siebie za niewierzącego, jest związany sakramentalnie z inną kobietą). Muszę przyznać, że decydując się kiedyś na taki niepełny związek miałam wątpliwości, czy nie będzie to dla mnie zbyt duże obciążenie psychiczne, gdyż zawsze zaliczałam siebie do osób wierzących. Dlaczego zatem w ogóle zdecydowałam się na ten krok? Miałam nadzieję, że taka sytuacja potrwa krótko, gdyż dawano mężowi duże szanse na stwierdzenie nieważności pierwszego małżeństwa. Wierzyłam i nadal wierzę w nieważność tamtego związku (choć wątpliwości też mnie nawiedzają). Ponadto patrząc teraz na siebie krytycznie, widzę, że moje ówczesne sumienie po prostu pozwalało mi na zastosowanie takiego chwilowego "wybiegu".

Odbyły się kolejne rozprawy w Sądzie Metropolitalnym i okazało się, że nie jest łatwo udowodnić nieważność małżeństwa, zwłaszcza wtedy, gdy druga strona stale wszystkiemu zaprzecza. Kiedy zapadł niepomyślny wyrok, poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Sama się zaplątałam w sytuację bez wyjścia. Mieliśmy już dziecko i doprawdy trudno byłoby zburzyć spokój w rodzinie i rozstać się tylko z powodu moich, nawet największych, rozterek wewnętrznych.

Nie potrafię już teraz opisać bardzo bolesnych przeżyć z tamtego strasznego okresu...

Czułam wielką potrzebę porozmawiania z kimś na ten temat. Podejmowałam różne próby, ale nie znajdowałam zrozumienia. Myślałam o rozmowie z jakimś księdzem, bałam się jednak sama wyjść z taką inicjatywą, obawiałam się odtrącenia, a co za tym idzie, utraty zaufania do Kościoła. Był więc w moim życiu, po okresie burzy i walk wewnętrznych, okres oczekiwania, pozornego tylko pogodzenia się z sytuacją pozostawania na pograniczu Kościoła.

Po raz pierwszy nadzieja wstąpiła w moje serce, kiedy usłyszałam w czasie Mszy świętej intencję modlitwy: "Za tych, którzy nie ze swej winy nie mogą przystępować do Komunii świętej": Było to bardzo silne przeżycie, poczułam się zauważona i do końca nie potępiona. Ucieszyłam się, że ktoś myśli o takich jak ja. Potem dowiedziałam się o rekolekcjach dla małżeństw niesakramentalnych prowadzonych przez ks. Dudaka w Gdańsku. Spora odległość i małe dziecko nie pozwoliły mi na osobisty kontakt, a listownie jakoś nie chciałam opisywać swoich problemów. Potencjalna możliwość kontaktu z kimś, kto takich jak ja rozumie, uspokoiła mnie jednak wewnętrznie. Wkrótce, czytając "Tygodnik Powszechny", w artykule o. Jacka Salija poświęconym Eucharystii, znalazłam cudowne rozwiązanie dla siebie, dowiedziałam się o tak zwanej komunii pragnienia, czyli duchowym przyjęciu Pana Jezusa w czasie Komunii świętej pozostałych wiernych. Wreszcie nastąpiło najważniejsze: ogłoszenie w kościele Św. Andrzeja Boboli możliwości powstania duszpasterstwa małżeństw niesakramentalnych. Zgłosiłam się. Nasz wspólny wyjazd do Podkowy Leśnej stał się dla mnie wielkim oczyszczeniem. Wróciłam stamtąd odmieniona. Taka jest moja historia.

Muszę przyznać, że teraz, kiedy należę do duszpasterstwa, gdy znalazłam swoje miejsce w Kościele i ludzi, którzy myślą i przeżywają podobną historię jak ja, szczególnie trudno przychodzi mi opisanie tego wszystkiego, co nagle stało się tylko bolesnym wspomnieniem. Niechętnie wracam myślą do tamtych, najtrudniejszych w moim życiu, beznadziejnych lat. Cieszę się, że pomimo pozornego braku zmiany sytuacji (tamto małżeństwo męża wciąż uważane jest za ważne, dopiero niedawno wnieśliśmy nową sprawę, ale na wynik trzeba jeszcze poczekać) powróciłam do równowagi psychicznej. Spokój, którego teraz doświadczam, nie wynika bynajmniej z usprawiedliwienia mojej sytuacji - jej ocena w dalszym ciągu jest negatywna. Największe znaczenie ma dla mnie świadomość tego, że Kościół nie odpycha jednak takich jak ja, choć postępowanie ich uważa za grzeszne (co nigdy nie budziło mojego sprzeciwu). Nie można przecież wykluczać wiary u osób, które popadły w grzech. Trudno jest oceniać siebie obiektywnie, muszę jednak przyznać, że sytuacja, jaką opisałam - niewierzący mąż i głód sakramentów - w zadziwiający sposób wpłynęła na pogłębienie mojej wiary. Jest ona jeszcze daleka od doskonałości, ale zmianę, którą odczuwam, z całą pewnością zawdzięczam tym bolesnym przeżyciom. Czasami przychodzi mi nawet do głowy myśl, że był to może jedyny sposób, aby obudzić we mnie głód Boga. Traktuję w każdym razie te lata związku niesakramentalnego jako swoją drogę do pogłębienia wiary. Wierzę, że Bóg pozwoli mi zło zamienić na dobro, i staram się do tego dążyć.

Dodam jeszcze, że nie można wszystkich małżeństw niesakramentalnych traktować jednakowo. Są przecież wśród nich ludzie, którzy mogą zawrzeć ślub kościelny, a nie czynią tego, bo nie czują potrzeby. Są też tacy, którzy kiedyś, w zgodzie ze swoim ówczesnym sumieniem, weszli w związek niesakramentalny, teraz cierpią z tego powodu, szukając wyjścia z sytuacji. Wyjściem takim nie może przecież być rozbicie istniejącej rodziny, w której są już dzieci, bo pojęcie mniejszego i większego zła jest bardzo problematyczne. Z różnych powodów nie wszystkie małżeństwa stać na tak zwane życie w czystości i też nie można ich za to jednoznacznie potępiać. W małżeństwach niesakramentalnych są osoby (wiem to z doświadczenia naszego duszpasterstwa), którym bliskie są sprawy wiary i Kościoła. Szczególna sytuacja, w jakiej się znajdują, pozwala im na "przeżywanie" Kościoła przez pryzmat często bolesnego odtrącenia, a zawsze głębokiego pragnienia bycia pełnym chrześcijaninem. Moim zdaniem, wszyscy ci ludzie, abstrahując od tego, że nie mogą przyjmować sakramentów świętych, powinni mieć możliwość włączenia się w życie Kościoła. Księża nie mogą pozwolić na to, aby stracili oni wiarę w Boga. Może się to zdarzyć, jeśli spotkają na swej drodze jedynie ludzi (duchownych czy świeckich), którzy ich bezwzględnie potępią. Jak już wspomniałam, nie czułam nigdy pretensji do Kościoła za to, że ludzie ze związków niesakramentalnych nie mogą przystępować do Komunii świętej. Rozumiem, że nie powinni tego czynić w sposób demonstracyjny. Zupełnie inaczej jednak patrzę na zakaz wybrania na rodziców chrzestnych ludzi z takich związków, zwłaszcza w dużych miastach, gdzie istnieje minimalne niebezpieczeństwo zgorszenia opinii publicznej. Muszę przyznać, że w okresie największej zawieruchy wewnętrznej marzyłam, żeby chociaż w ten sposób móc podkreślić przynależność do Kościoła, dać dowód swojej wiary (może to nawet śmiesznie brzmi). Moje pragnienie się spełniło, zostałam matką chrzestną. Ksiądz, który zgodził się na to, otwarcie powiedział, że chrzestni powinni być tacy, jakim rodzice naturalni powierzyliby wychowanie swojego dziecka. Popieram to zdanie, dodając od siebie, że rodzice chrzestni (wynika to z moich obserwacji) zwykle mają tylko niewielki wpływ na wychowanie religijne "swoich dzieci". Zresztą można byłoby uniknąć niebezpieczeństwa wyboru chrzestnych, zdecydowanych ateistów, przez wcześniejszą, umiejętnie przeprowadzoną z nimi rozmowę.

Uważam, że część związków niesakramentalnych powstaje jako wynik wcześniejszego niezrozumienia istoty małżeństwa według nauki Kościoła. Bardzo często śluby kościelne są zawierane z dopuszczeniem możliwości rozwodu. Gdzieś musi leżeć przyczyna, może nauki przedślubne nie są prowadzone tak, aby zaangażowały w pełni uczestników i uświadomiły im wagę kroku, który podejmują. Wiem, że w wielu przypadkach rozmowa przedślubna traktowana jest przez obie strony jako przeprowadzona w pośpiechu czysta formalność. Myślę, że księża, stykający się z narzeczonymi zamierzającymi zawrzeć związek kościelny, powinni większy nacisk położyć na ukazanie im konsekwencji tej decyzji. Wiadomo bowiem, że wielu młodych zawiera ślub kościelny tylko dla rodziny, dla bogatej oprawy, wreszcie - bez poczucia odpowiedzialności. Może właściwe podejście do tej sprawy uratowałoby choć część osób od ewentualnych cierpień życia w związkach niesakramentalnych, gdyby te pierwsze związki kościelne nie zostały kiedyś lekkomyślnie zawarte.

Na zakończenie cytat: "Kiedyś - powiada sędzia Michalska - zawarcie małżeństwa było niby zatrzaśnięcie za sobą drzwi; teraz to tylko lekkie ich przymknięcie". Przez rok była prelegentką na parafialnych kursach przedmałżeńskich. Ze stu ankietowanych przez nią osób siedemdziesiąt - tak, aż siedemdziesiąt! - dopuszczała myśl o rozwodzie, gdyby ich pożycie małżeńskie ułożyło się bardzo źle. "Rozwód jest; rzecz jasna, ostatecznością" - mówili narzeczeni, ale kiedy pani Michalska pytała, co według nich jest (lub mogłoby być} taką ostatecznością, odpowiadali: "Gdybyśmy przestali się kochać!" (J. Makowska Nie opuszczę aż do śmierci, "Przegląd Katolicki" 1989, nr 18, s. 4).

(ankieta 44)

 

Pozostała nam tylko modlitwa

Powodem niezawarcia sakramentalnego związku małżeńskiego jest to, że jedno z nas ma rozwód, choć nie otrzymało unieważnienia ślubu kościelnego.

Bez względu na to, że nie jesteśmy w związku sakramentalnym, mamy wewnętrzną potrzebę przychodzenia i słuchania słowa Bożego, które w dużym stopniu rzuca światło na nasze życie.

Pary niesakramentalne dzielą się na dwie grupy:
a. te, które nie chcą zawrzeć związku chrześcijańskiego;,br> b. te, które nie mogą zawrzeć tegoż związku.

W pierwszym przypadku nie ma o czym mówić, jest to wielki grzech; ludzie ci nie chcą kontaktu z Panem Bogiem. W drugim zaś dotyczy to wielu par, które chodzą do kościoła i chciałyby zawrzeć związek sakramentalny, ale nie mogą, choć wiedzą, że wszystko jest w rękach Boga. Tylko On może wyprostować nasze drogi.

Wszyscy mamy prawo do pokuty, a co do reszty - są to konsekwencje grzechu popełnionego czasami z nieświadomości; ludzie nie wiedzą, na czym polega Sakrament Małżeński. Dopóki nie zdołamy wyplenić grzechów, nie mamy co marzyć o ograniczeniach. Sami sobie jesteśmy wszystkiemu winni. Pan Bóg cały czas wystawia nas na różne próby.

Pozostała nam tylko modlitwa, aby Pan Bóg wyprostował nasze ścieżki, bo tylko On ma taką moc. Ponadto można by organizować nauki uświadamiające, czym naprawdę jest i powinien być chrześcijański związek małżeński.

(ankieta 36)

 

W Bogu jest moja nadzieja

Powodem niezawarcia przez nas związku sakramentalnego jest rozpoczęta w listopadzie 1956 roku, nie zakończona sprawa rozwodowa. Rozpatrywano ją w trzech instancjach Sądu Biskupiego. Ostatnia prośba o odpowiedź z Sądu Metropolitalnego w Warszawie nadeszła w marcu 1984 r.

Małżeństwo mego męża zawarte podczas studiów, przetrwało zaledwie kilka miesięcy. Nie planowano potomstwa. żona dopuściła się niewierności i po rozwodzie cywilnym ułożyła sobie życie. Nigdy nie nawiązałam z nią kontaktu, ani mój mąż, poza sądem kościelnym. Od trzydziestu pięciu lat nie zrezygnowałam z łączności z Panem Bogiem i Kościołem. Zawsze uczestniczyłam w Mszach świętych. Dzieci wychowaliśmy w wierze katolickiej. Obecnie założyły one swoje rodziny i zawarły związki sakramentalne.

Bardzo trudno było mi żyć bez uczestnictwa w Sakramentach Pokuty i Komunii świętej. Obecnie, od pięciu lat, dzięki księdzu proboszczowi żyjemy z moim partnerem obok siebie (po ciężkim zawale serca, jaki przeszedł, powikłanym arytmią komory). Przystąpiłam do Sakramentów Pokuty i Komunii świętej i bardzo mi to pomaga w dalszym życiu osobistym i rodzinnym.

Niemniej jednak oboje pragnęlibyśmy być ze sobą blisko i uwieńczyć tę naszą drogę trzydziestopięcioletnią Sakramentem Małżeństwa. Myślę, że czasami są bardzo ważne powody, dla których nierozerwalność związku małżeńskiego w pewnych okolicznościach jest niemożliwa.

(ankieta 38)

 

Wzruszenie i wdzięczność

Jesteśmy oboje bardzo wzruszeni tym, że znalazł się wreszcie ktoś (a tym bardziej że tym "kimś" okazało się Towarzystwo Jezusowe, którego mądrości nasi przodkowie od wieków ufali), kto po ojcowsku pomyślał o grzesznikach bez winy.

Żyjemy w małżeństwie niesakramentalnym wielekroć dłużej, niż trwało sakramentalne, i najprawdopodobniej w nim pomrzemy. Czemuż więc czekać te kilka lat dopiero na moment, gdy będzie nam wolno pojednać się z Panem Bogiem in articulo mortis? Uważamy, że jeśli to niesakramentalne wykazuje cechy większej trwałości niż sakramentalne; dla dobra i całości, i jednostek, należy je z powrotem dopuścić do stołu Pańskiego.

(ankieta 13)

 

Otrzymaliśmy więcej, niż ofiarowaliśmy Bogu

Proszę pozwolić, że odpowiedzi na ankietę nie udzielimy w punktach, ale opowiemy Wam naszą historię.

Małżeństwem niesakramentalnym jesteśmy od dziewiętnastu lat. Przeszkodę do zawarcia ślubu kościelnego stanowiło to, że jedno z nas ma za sobą nieudane i zakończone wyrokiem rozwodowym małżeństwo. Oboje byliśmy wolni, ale zupełnie niedojrzali do samotnego życia. Mieliśmy po trzydzieści trzy lata i było nam tak dobrze ze sobą, że zupełnie świadomie pogodziliśmy się z naszym, jak wtedy przypuszczaliśmy, wykluczeniem z Kościoła. Przyjęliśmy zasadę, że ponieważ słów Chrystusa nikt zmienić nie może, musimy sobie życie ułożyć obok. Mieliśmy wiele zainteresowań, ciekawą pracę, sporą niezależność finansową i "świat należał do nas".

Tak było do października 1978 roku - wtedy przeżyliśmy spotkanie z Ojcem Świętym. To nic, że odbyło się to tylko za pośrednictwem telewizji. Jaka moc jest w tym człowieku, że na odległość potrafi zapalić ludzi swoim płomieniem. Wyzwolił w nas ogromną tęsknotę, chcieliśmy być razem z Nim, chcieliśmy kochać Boga, którego On kocha. Poczuliśmy, że jeśli będziemy dalej żyć tak jak dotychczas, to się udusimy.

Później przyszły w Polsce lata osiemdziesiąte i chyba sami nie wiemy, w jaki sposób znaleźliśmy się w Kościele. Wszystko jakoś zaczęło układać się samo: powrót do Kościoła, kontakt z bardzo żarliwą grupą modlitewną i wreszcie spotkanie z kapłanem do spraw trudnych.

Propozycja została jasno przedstawiona. Jest jeden warunek do spełnienia, i tylko od nas zależy, czy się zdecydujemy. Chyba jednak ksiądz czuł, że ciągnie nas jakaś niewidzialna siła, bo wyznaczył dość krótki okres próbny. Potem okazało się, że weszliśmy w zupełnie nowe życie. Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że decydujemy się na wyrzeczenie, ale wdzięczność dla Pana Boga za to, że pomimo karkołomnej drogi pozwolił nam pozostać razem, była większa.

Początkowo uczestniczyliśmy we Mszy świętej w niedziele i dodatkowo raz w tygodniu w dniach spotkań grupy modlitewnej. Ale Pan Bóg okazał się hojny i otrzymaliśmy dar w postaci przyjaźni ze spowiednikiem. To było znowu odkrycie nowej, cudownej możliwości.

Po pierwszym roku, chcąc jakoś opowiedzieć kapłanowi o naszym sposobie życia, oboje musieliśmy wyznać, że czujemy się trochę nieuczciwie wobec Pana Boga. Chcieliśmy przecież ofiarować Mu swoje wyrzeczenie, a tymczasem otrzymaliśmy dużo więcej, bo w nasze życie nie wiadomo kiedy weszło tyle spokoju i jakiejś dziwnej radości, której nie da się wcale porównać do przeżyć znanych nam dotychczas, i że to chyba cud, ale my naprawdę nie mieliśmy żadnych trudności z dotrzymaniem danej obietnicy... Kapłan się uśmiechnął i powiedział: "To nie cud to łaska Boska".

Od tego czasu minęło osiem lat, a my dziękujemy Panu Bogu, że pozwolił nam to wszystko przeżyć razem. Już nawet nie pamiętamy, od kiedy zwyczaj codziennej Mszy świętej i Komunii stał się tak oczywisty w naszym życiu, że nie możemy uwierzyć, iż kiedyś mogliśmy żyć inaczej.

I jeszcze chyba jedna sprawa: tego naszego "doświadczenia" nie oddalibyśmy dziś nawet w przypadku, gdyby powstała możliwość sakramentalnego uregulowania naszego małżeństwa.

(ankieta 57)

 

Odczuwam wielką radość z przynależności do Kościoła

Bardzo serdecznie dziękuję za przysłaną ankietę. Na zawarte w niej pytania jest mi dość trudno w sposób wyczerpujący odpowiedzieć. Dziękuję za to, że zostałam zauważona, i za to, że dzisiaj pary niesakramentalne mają opiekę swojego duszpasterza. Niestety, przed bardzo wielu laty (ponad dwudziestu) borykałam się sama ze swoimi trudnymi problemami życiowymi i długo szukałam drogi i możliwości powrotu do życia chrześcijańskiego. A oto próba odpowiedzi na postawione pytania.

Powód, dla którego nie zawarłam związku sakramentalnego, jest taki, że mąż nie jest wierzący. To ideowy, szlachetny człowiek, z racji swoich przekonań przeszedł także ciężką drogę życia. Istnieje między nami układ wzajemnego poszanowania przekonań. Moim gorącym pragnieniem jest; aby zmienił przekonania i uznał najwyższe wartości, i modlę się o to gorąco. Długie lata nie uczestniczyłam w życiu religijnym Mój powrót do Kościoła nastąpił kilkanaście lat temu i wtedy właśnie złożyłam przed kapłanem zobowiązanie, iż mój związek cywilny przekształci się w przyjaźń, wzajemną pomoc i opiekę dwojga ludzi mieszkających jedynie pod wspólnym dachem. Kapłan wyjaśnił mi, iż zobowiązanie takie pozwala na pełne uczestnictwo we Mszy świętej, daje dostęp do Sakramentów Pokuty i Eucharystii. Z tych sakramentów korzystam od kilku lat, odczuwam jednak swoją "inność" wynikającą z tej sytuacji. Ta "inność" to świadomość; że jestem niegodna doznawanych łask, niezależnie od udzielanego mi rozgrzeszenia. Życia jednak, niestety, nie można powtórzyć, nie da się go naprawić. Oczywiście sytuacja w której się znajduję, mogłaby ulec zmianie, gdybym doprowadziła do rozwiązania małżeństwa cywilnego, ale wówczas czekałaby mnie całkowita samotność, musiałabym opuścić drogiego mi człowieka. Jesteśmy oboje już w trzecim wieku, oboje prawie zupełnie bez rodzin i oboje sobie bardzo potrzebni. Układ nasz jest wyłącznie przyjacielski, cechuje go życzliwość taka, jaką mamy zresztą oboje nie tylko wobec siebie, ale - jak mi się wydaje - i wobec innych osób. Czy coś powinnam w swoim życiu zmienić? Nie wiem, w tej sprawie czekam na ewentualne wskazówki kapłana.

Pytanie trzecie - Co proponowałabym w warunkach nierozerwalności związku małżeńskiego?

Wydaje mi się, że zaspokojenie potrzeb duchowych w pewnej części rekompensuje komunia duchowa. Ale tylko "w pewnej", gdyż tęsknota za pełnym uczestnictwem jest ogromna Diecezja i parafa, które prowadzą duszpasterstwo par niesakramentalnych, winny, moim zdaniem, iść w kierunku indywidualnego rozpatrywania losów tych małżeństw, przyczyn powstałego stanu rzeczy i indywidualnych decyzji. W wyjątkowych sytuacjach powinny umożliwić dostęp do Sakramentów Pokuty i Eucharystii.

Na pytanie pierwsze - Jak określam lub też odczuwam moją przynależność do Kościoła, będąc w związku niesakramentalnym - mogę odpowiedzieć, że już od lat przynależę z powrotem do Kościoła i że odczuwam wielką radość, gdyż wolno mi uczestniczyć w Sakramentach Pokuty i Eucharystii. Moja "inność" jednak powoduje, że często, i to bardzo często, identyfikuję się ze słowami ostatnich strof pięknego wiersza K. Iłłakowiczówny, Chodzę za Tobą, Chryste:

Chodzę za Tobą, Chryste,
po całej Twojej ziemi,
lecz nie z tymi, co są czyści,
ale z trędowatymi.

I na zakończenie chcę dodać, że moje nawrócenie nie jest aktem jednorazowego, po wielu latach, wyznania win i uzyskania rozgrzeszenia. Od tego momentu nawracam się stale i ciągle. Nadal mam jeszcze wiele spraw wewnętrznych do rozwiązania, które wynikają z poprzedniego mojego życia i obecnych w stosunku do siebie wymagań.

(ankieta 27)

 

Życie samo rozwikłało mój problem

Związku sakramentalnego nie zawarłam właściwie bez konkretnego powodu - może z braku pieniędzy, czasu czy też silnej motywacji (byłam w owym czasie katoliczką wierzącą, lecz praktykującą "od wielkiego dzwonu"). Mąż wyjechał w 1967 roku na stałe za granicę, zostałam jako osoba samotna z dziećmi, żyjąca poza związkiem małżeńskim.

Po moim powrocie do Kościoła w 1982 roku - odzyskałam wszystkie prawa i obowiązki jako prawowity członek wspólnoty kościelnej. Gdyby moje małżeństwo utrzymało się, stanęłabym przed dylematem - wziąć ślub kościelny czy rozwód cywilny z mężem, aby powrócić na łono Kościoła. Samo życie rozwikłało ten problem.

Moje zdanie na temat ludzi żyjących ze sobą bez sakramentalnego związku małżeńskiego jest więc oczywiste - powinni czym prędzej zawrzeć związek formalny, a jeśli tego nie robią, sami skazują się na brak dostępu do sakramentów i dalsze tego konsekwencje. Jedyną przeszkodą na drodze do zawarcia związku sakramentalnego jest brak "rozwodu kościelnego", jeśli któreś z małżonków miało już ślub kościelny.

Stanowisko Kościoła na temat dozgonności zawartych małżeństw uważam za słuszne, lecz w dzisiejszych czasach za nieżyciowe. Brak odpowiednich warunków materialnych, wyjazdy zagraniczne "za chlebem", młody wiek małżonków i niedostateczne przygotowanie do dorosłego życia - wszystko to przyczynia się do nietrwałości związku. Z drugiej strony śluby kościelne są dziś "modne". Rozumiem intencje Kościoła, który nawołuje do zawierania małżeństw sakramentalnych i do utrzymywania zawartych związków, lecz muszą być wyjątki.

I w obronie tych wyjątków, tych drugich kochających się małżeństw, chcę powiedzieć: aby przynależność par niesakramentalnych do Kościoła była pełna, powinny one - zgodnie z ogólna linią Kościoła - zawrzeć związek sakramentalny (po uprzednim uzyskaniu "rozwodu kościelnego" w wypadkach koniecznych).

(ankieta 31)

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Wprowadzenie Nie ustaliśmy w wierze

początek strony
(c) 1996-1997 Mateusz