Pytania o chrześcijaństwo
R O Z D Z I A Ł   I 
Cztery razy nie, "w imię rozumu"

 

Każdy schemat ma w sobie coś arbitralnego. Przede wszystkim, gdy chce się posłużyć nim po to, aby zmieścić w nim tę tajemnicę, jaką stanowią osoby; a w dodatku, tajemnice w najwyższym stopniu, jakimi są wiara i niewiara.

A więc z pewną trudnością (przynajmniej dla tych pierwszych części), podzieliliśmy na grupy niektóre ze świadectw zebranych dla naszej ankiety.

Niemniej jest obiektywnym faktem, że czterej ludzie, których wypowiedzi słuchamy najpierw, są złączeni wspólnym elementem: ideą "rozumu", to znaczy na jego podstawie odrzucają prawdę wiary; lub przynajmniej nie chcą zająć stanowiska w tej sprawie. Opowiadają się zatem za rygorystycznym agnostycyzmem (który jest wyznawaną niemożliwością poznania czegoś na pewno o jakiejkolwiek religii), odrzucając jednak ateizm, który zakłada wybór, jakiego nie zamierzają dokonywać: ani na tak, ani na nie. Koncepcją "rozumu", na podstawie której motywują powstrzymywanie się, jest dla wszystkich ta, chociaż z oczywistymi odmianami, która dotarła do nas z osiemnastowiecznego Oświecenia. W rzeczywistości ta zasada "zamkniętego rozumu", która zabrania wyjścia poza granice, jakie sobie sami wyznaczamy, jest dzisiaj kwestionowana przez innych "laików", przez innych agnostyków. Zobaczymy to.

To nie przeszkadza, że będzie pożyteczne rozpocząć badanie właśnie od tych miarodajnych reprezentantów kultury neooświeceniowej, ponieważ ona jest typowa dla dużej części społeczeństwa mieszczańskiego "rozwiniętego" Zachodu. A nawet, na aktualnej giełdzie ideologii, po rozczarowaniu i upadku zachwycania się marksizmem, właśnie ta koncepcja nowo (lub późno) oświeceniowa, liberal, jak ją nazywają Amerykanie, notuje ponownie wzrost swoich notowań.

Także liczni pośród chrześcijan -- gdy upłynął czas uprzywilejowanego zainteresowania marksizmem -- wydają się odkrywać na nowo to Oświecenie (które przecież było wytrwale zwalczane przez Kościół) liberalno-demokratyczne, w które staraliśmy się zapuścić pewną sondę, zastosować "karotaż", o którym była mowa.

Spośród licznych ludzi wysłuchanych w tej grupie wybraliśmy czterech, którzy wydają się nam szczególnie znamienni: "kompletnego agnostyka" jak Leonardo Sciascia; laickiego historyka, dobrze zorientowanego w każdej wielkości i nędzy chrześcijańskiej, jak Luigi Firpo; eks-katolika, który swoją sławną powieścią zamierzał może wyegzorcyzmować chrześcijaństwo swojej młodości, jak Umberto Eco; reprezentanta "jakobinizmu" oświeceniowego, w tradycji Risorgimenta antyklerykalnego, jak Alessandro Galante Garrone. Ludzie w dużej mierze podobni ze względu na podłoże kulturalne, różnią się oczywiście swoimi osobistymi losami i temperamentami. W ten sposób wydawało nam się, że ten test, nawet w swojej ograniczoności, jest znaczący dla oceny ustosunkowania się do chrześcijaństwa, które dzisiaj jest miarodajne i rozpowszechnione. I które, będąc niegdyś prerogatywą jedynie intelektualistów, stało się popularne wśród mas europejskich i amerykańskich.

Komunikuję tutaj, że z powodu niezależnych ode mnie ograniczeń tej książki, nieobecni są rozmówcy agnostyccy lub ateistyczni formacji marksistowskiej, którzy by wspierali wielu tych, którym udzielono głosu wybrawszy ich spośród tego, co najlepsze w racjonalizmie laickim "mieszczańskim". Nieobecność nie wynika na pewno z braku zainteresowania, gdyż w tych latach zgłębiałem racje ortodoksyjnych marksistów, zwolenników jeszcze bardziej sztywnego ateizmu w stylu Marksa, Engelsa, Lenina: na przykład Ambrogia Doniniego. Ale przyjrzałem się także agnostycyzmowi giętkiemu, już poza starą ideologią, neo- (lub post-) marksistów, jak Massima D'Alemy, najmłodszego członka najwyższego kierownictwa komunistycznego, Sekretariatu, odpowiedzialnego (przybył po studiach filozoficznych) za tak kluczowy sektor, jak prasa i propaganda partii. Innych głosów wysłuchałem z uznaniem lub krytyką szerokiego i jeszcze wpływowego świata (pomimo kryzysu tożsamości nie negowanego przez wielu, którzy się za nim opowiadają), mającego korzenie w Marksie i Engelsie. Ograniczenia miejsca (napomknęliśmy o tym w przypisie), spowodowało niestety konieczność drastycznej selekcji materiału, ze znacznymi wyłączeniami, jak właśnie to. Dokonywanie takich cięć kosztowało mnie, ale liczę na to, że uratuję te materiały w innej książce, która zgromadzi stare i nowe etapy tej ankiety, którą dalej prowadzę.

 
Leonardo Sciascia

Nie będziemy uchybiać czytelnikom tłumaczeniem, kim jest Leonardo Sciascia. Przypomnimy tylko, że urodził się w 1921 roku w Racalmuto, Agrigento, gdzie dotąd spędza miesiące letnie; twierdzi, że jedynie tam udaje mu się pisać książki. Są one tłumaczone na całym świecie i są uznawane za najbardziej znaczące w myśli "libertyńskiej" (w znaczeniu "libero" -- wolny), która przywraca tradycję "Rozumu" zrodzoną w europejskim osiemnastym wieku, zwłaszcza francuskim. W ten sposób Sciascia jest poważany nie tylko jako wybitny pisarz, którym rzeczywiście jest, ale jego opinia jest ceniona także jako wyraz pewnego rodzaju "świadomości krytycznej" tej kultury laickiej, którą staramy się sondować.

Jego agnostycyzm (zobaczymy to) jest nieprzenikalny, wzorcowy. Dlatego też jest może usprawiedliwione rozpoczęcie naszej podróży od niego.

Sciascia jest uprzejmym i łagodnym panem, ale niełatwo przeprowadzać z nim wywiad: nie uchyla się od żadnego pytania, ale jego słów jest mało, wypowiadanych cichym głosem i często towarzyszy im nieco niepokojący uśmiech, który bez przesady można by łatwo nazwać wolteriańskim.

Aby zrozumieć jego poglądy na temat religii, wyszliśmy od początków, od dzieciństwa, które w nas wszystkich pozostawia ślad na zawsze.

-- Czy Pan otrzymał formację katolicką?

-- Nie pamiętam, abym widział moją matkę i moje ciotki, z którymi dorastałem, wchodzące do kościoła, chyba że po śmierci. Żywiły pełną pogardę dla księży i muszę powiedzieć, że w tamtych okolicznościach ta pogarda nie wydawała mi się nieumotywowana. Nie cierpiały także kobiet, które z pobożności chodziły do kościoła.

-- Poza tymi nieufnościami antyklerykalnymi, czy klimat rodzinny był naznaczony jakąś religijnością?

-- Moja matka i moje ciotki mawiały często o "sprawiedliwości boskiej". Postrzegały ją jako małe światełko na tej ziemi w niedolach i w "podłej śmierci" jakiegoś złodzieja lub mordercy albo lichwiarza. Ale przede wszystkim mówiło się na pewno, że ta sprawiedliwość urzeczywistni się w pełni na drugim świecie. Rozmawiały także o czyśćcu, o piekle, czasami przeznaczając mi je za różne moje łajdactwa.

-- A mężczyźni z klanu Sciascia?

-- Mój dziadek należał do bractwa Santa Maria dell'Itria i chodził w procesji ze świecą w ręku. Dla innych mężczyzn z rodziny (oraz krewnych, bardzo licznych) Kościół jak gdyby wcale nie istniał. Ja chodziłem do kościoła jako balilla 1, na tyle, ile faszyzm kazał chłopcom do niego uczęszczać: obowiązek wielkanocny, procesja w Wielki Piątek. W sumie, jeżeli mam odpowiedzieć szczerze, powiedziałbym, iż właściwie nie otrzymałem wychowania typu katolickiego.

-- Dla swojego bratanka wybrałby Pan nauczanie religii w szkole?

-- Polemiki na temat nauczania religii w szkole prowadzone przez ludzi, którzy nie wiedzą, jak bardzo trzeba iść w głębię w poszukiwaniu wolności, uważam raczej za czcze. Należałoby uczyć jej lepiej, to tak. Religia jako dyscyplina studiów jest kamieniem, na którym ostrzy się inteligencja. Wtedy, gdy jest ona ważna dla wiary tego, kto ją ma lub jej szuka. Albo wychodzą z niej Wolterowie, Diderotowie, wielcy niewierzący i antyklerykałowie.

-- Jest Pan dobrze znany ze względu na swój antyklerykalizm, który skłonił Pana do powiedzenia w pewnym wywiadzie: "Sądzę, że wiele zła, które trapi Italię, bierze początek od księży". Postać jednej z Pana powieści mówi: "Nigdy nie spotkałem katolika, a mam prawie 92 lata". Innym razem wyrywa się z kwestią: "Katolicy włoscy? Nie istnieją, są wymysłem Gramsciego i Togliattiego" 2.

-- Tak jak jestem mniej oświeceniowcem i wolterianinem, niż się mniema lub niż ja sam niekiedy dawałem do zrozumienia (mnogie są moje sprzeczności!), jestem mniej antyklerykałem, niż się wydaje lub się uważa. Tak, w moich powieściach jest wielu księży, interesują mnie jako osobowości: ignoranci dlatego, że są ignorantami, wykształceni ze względu na cynizm wyrafinowany przez wieki praktyki, ze względu na straszliwą mądrość, która się w nich nagromadziła. Ale są księża, których ja sam, w mojej praktyce, znałem na Sycylii; nie zamierzam uogólniać opinii.

-- A jednak Pan zawarł małżeństwo w kościele, kazał ochrzcić swoje dwie córki.

-- Niewątpliwie, ponieważ nie lubię ekshibicjonizmów tych, którzy nie chcą postępować tak jak wszyscy. Otóż, ponieważ "niemal" wszyscy Włosi, także często nawet nie praktykujący i może niewierzący, zaznaczają główne okresy swojego życia idąc do kościoła, ja również chciałem tak postąpić.

-- Czy nie ma w tym podejrzenia o dwuznaczność?

-- Żadnej dwuznaczności: co najwyżej obojętność. Obojętność dla aspektów instytucjonalnych, zewnętrznych, dla organizacji kościelnej. Jestem obojętny, a nawet podejrzliwy i nieufny, w odniesieniu do Kościoła jak i w stosunku do partii. To nie pozbawia mnie tego, że czuję się człowiekiem bardzo "religijnym", przynajmniej przez szacunek, jaki żywię wobec tajemnicy.

-- Zdarza się Panu brać do ręki Biblię, Ewangelie?

-- Czytam Ewangelię, nawet często. Mam jeden egzemplarz w mieście, w Palermo, i drugi w domu w Racalmuto: w zasięgu ręki. Nie ma prawie dnia, w którym bym po nią nie sięgał.

-- Jakie wrażenie wywołuje w Panu ta lektura?

-- Wrażenie? Powiedziałbym coś więcej: jest to teraz już reguła. Coś takiego, jak nakręcenie sprężyny zegara, aby następnego dnia nie okazało się, że stoi.

-- Jak reaguje Pan na roszczenie wierzących, że Bohater tych Ewangelii jest Chrystusem, samym Synem Bożym?

-- Nie reaguję wcale. Stanowisko, do jakiego dochodzi mój radykalny sceptycyzm -- jest takie, że nie istnieje żadna pewność. Nie mam nawet pewności, że nie istnieją pewności.

-- A więc, w owej wolteriańskiej, diderotowskiej kulturze Oświecenia osiemnastowiecznego, na którą się Pan powołuje, nie opowiada się Pan ani za kierunkiem deistycznym, ani za kierunkiem ateistycznym, ale za kierunkiem agnostycznym: ignoramus et ignorabimus, nie wiemy i nigdy nie będziemy wiedzieli?

-- Tak jest. Pewnego razu zdarzyło mi się napisać, że jeżeli moi przyjaciele wierzący mają wątpliwości co do swojej wiary, ja mam wątpliwości co do mojej niewiary. Nie istnieją ateiści, mianowicie ludzie, którzy w każdej chwili życia są naprawdę przekonani o nieistnieniu Boga: na ten temat rozum nie potrafi powiedzieć niczego rozstrzygającego. Ale sądzę, że nie istnieją nawet wierzący całkowicie (a tempo pieno), zawsze i pomimo wszystko. Sądzę, że wszystkim, także świętym, nasuwają się niekiedy niepokojące pytania.

-- Ktoś już odpowiedział, zauważając, że tysiąc pytań nie jest równoznaczne z wątpliwością. Pisarz katolicki, którego Pan ceni, Bernanos, powiedział nawet: "Moja wiara polega na 24 godzinach pytań na dzień, z wyjątkiem jednej minuty pewności. I to mi wystarcza". Co w rzeczywistości nie przeszkadzało mu być wzorowym chrześcijaninem.

-- Jak Panu powiedziałem: nie wykluczam niczego. Pochodzę zresztą z tej Sycylii, która, jak mówi Borges, "jest ziemią, na której człowiek skończył wyłącznie słuchać i zaczął wątpić". To u nas, na Trinacrii filozofów greckich, zrodziło się wątpienie człowieka nowoczesnego.

-- Powróćmy do Jezusa i do Jego roszczenia oraz roszczenia Jego uczniów, że jest wysłannikiem Boga.

-- Jego postać interesuje mnie, nawet mnie fascynuje. Ale nie czuję się adresatem Jego pytania: "A wy za kogo Mnie uważacie?" Nie potrafię czuć się zainteresowanym Jego roszczeniem, że jest wysłannikiem lub wręcz Synem Ojca, który jest w Niebie.

-- A więc, gdyby Pan był obecny na procesie w Jerozolimie, czułby się bliższym wątpliwości, sceptycyzmowi tego "Quid est veritas?" Piłata.

-- Gdybym tam był, robiłbym wszystko, aby uwolnić tego Galilejczyka. Ale sądzę, że zachowałbym moje wątpliwości.

-- Autorem chrześcijańskim, który jest Panu bardzo drogi, którego często Pan cytuje (oprócz "pańskiego" Manzoniego, który tak wiele razy powraca) jest Blaise Pascal. On -- jako myśliciel, ale także jako matematyk, jako inicjator rachunku prawdopodobieństwa -- przestrzega, że życie i śmierć są hazardem: dla naszej wieczności możliwe są dwa wyjścia, obydwa jednakowo prawdopodobne, że Bóg jest albo że Boga nie ma. Ze wszystkim, co za tym idzie.

-- W wielkiej, porywającej duchowości myśli pascaliańskiej motyw "hazardu" wydaje mi się jakąś rysą w stylu wielkopostnego kaznodziei. Natomiast za najwybitniejsze uważam zdanie zwrócone do Boga, w momencie śmierci, przez wierzącego Bernanosa, którego Pan cytował: "Teraz jest sprawa między nami dwoma". Jeżeli śmierć naprawdę zaprowadzi nas przed Boga, to On powinien zdać nam sprawę z życia. To On będzie nam winien wyjaśnienia.

-- W swoim opublikowanym dzienniku opowiada Pan, że przybył przypadkowo na spotkanie katolików i był zaskoczony, iż w wypowiadanych przez szereg dni słowach nikt z wierzących nie nawiązał do nadziei na życie wieczne. Pytał się Pan wtedy, co pozostanie z chrześcijaństwa bez tego napięcia ku przyszłości sięgającej poza przypadkową historię. W ten sposób, zauważył Pan, wiara redukuje się do miernej, spóźnionej, bezużytecznej doktryny społecznej lub moralnej.

-- Tak, tak jest. Bardziej sprawiedliwy podział bogactw, pewien liberalizm seksualny, ulga w cierpieniach doczesnych: wszystko to są rzeczy, które Kościół odkrywa teraz, zbyt późno i chaotycznie. Ale tracąc zarazem z oczu duszę, śmierć, wieczność. W sumie transcendencję. Zbytnie zainteresowanie życiem, dobrami doczesnymi, poszukiwaniem szczęścia: katolicyzm doczepiony niejako do ogólnikowego radykalizmu, w którym, ze względu na pojawienie się wstrząsów reakcji, zacofania, kończą się odwołania do podstawowych elementów religii chrześcijańskiej i w ogóle każdej religii.

-- Ale w ten sposób powraca Pan do treści "hazardu" pascalowskiego, który przecież Pan odrzucił.

-- Wiara nie może być niczym innym, niż hazardem już wygranym. Ale (nawet jeżeli nie w terminach "stawki" w grze, która toczy się o nieskończoność) troska o życie pozagrobowe, nadzieja, że się nie umrze, to wszystko należy do religii. Jeżeli nie głosi się już tego oczekiwania wieczności, jeżeli się porzuca to napięcie, religia kończy się upodobnieniem do klubu humanitarnego, może do związku zawodowego lub partii politycznej.

-- To nie powinno zbytnio niepokoić Pana, tak niechętnego uznaniu prawdy Kościoła.

-- Istotnie, ten rodzaj samobójstwa teraźniejszego chrześcijaństwa bardzo mi odpowiada.

-- Jaka jest Pana opinia o kulturze podającej się obecnie za laicką? Nie wydaje się Panu, że stawała się ona niekiedy, mimo ciągłych deklaracji o tolerancji i pluralizmie, najbardziej nietolerancyjną?

-- Nie wydaje mi się, żeby istniała kultura prawdziwie, głęboko laicka, oczyszczona z wszelkiej nietolerancji: zaledwie mamy jakiś jej przykład, zaledwie jakiś jej ślad. Mówiłem w swoich książkach o katolickiej inkwizycji. Ale nie odkurzałbym pamięci o niej, gdyby nie było na świecie innych, nowych. Istnieje na przykład niepokojąca neoinkwizycja socjologów i psychoanalityków. Inkwizycja przeniosła się do nich, a oni praktykowali ją dokładnie tak, jak w minionych epokach. Ale są jeszcze inne. W dniach, kiedy był więziony Moro, ganiono w gazetach moje milczenie. Nie przestraszyłem się, chociaż dawna inkwizycja katolicka wytaczała procesy za to, co się powiedziało, nie za milczenie. Sam faszyzm zadowalał się tym, że się nie otwierało ust. Tutaj natomiast chciano mnie osądzać, ponieważ milczałem. To naprawdę może przerażać.

-- Poza Ewangeliami, czy jest jakaś inna religijna lektura w Pana życiu?

-- Czytam i wciąż powracam do lektury wielkich mistyków. Czytałem ich wielu, i to z wielką przyjemnością, także literacką, kiedy przygotowywałem Todo modo. Borges mawiał, że literatura mistyczna jest największą literaturą fantastyczną.

-- Nawet to "konkretne doświadczenie Boga", jakim jest mistyka, nigdy nie doprowadziło Pana do ponownego przemyślenia Pańskiego absolutnego wątpienia?

-- Myślę niekiedy, że Bóg istnieje naprawdę, ale że chyba nigdy nie będziemy o tym niczego wiedzieli. Istnieje, ale nie może lub nie chce zajmować się nami, ani tutaj, ani na drugim świecie. Może jesteśmy Jego wypadkiem, czymś, co Mu się wymknęło z ręki.

-- Wielu agnostyków lub ateistów (choćby, niedawno Loris Fortuna, nieznużony zwolennik rozwodów, aborcji, a w ostatnich czasach eutanazji, deputowany socjalistyczny, przyjaciel radykałów, wśród których i Pan działał, chciał umierać w Klinice Różańcowej, otoczony siostrami zakonnymi, modląc się z nimi w pełnej jasności umysłu i całując krzyż; lub Renato Guttuso, protagonista innego nawrócenia in extremis), liczni niewierzący więc, kiedy zagraża tajemnica, weryfikują swoje postawy.

-- Tak jak chciałem religijnego małżeństwa dla siebie i chrztu dla córek, nie będę nakazywał pogrzebu świeckiego. Będę chciał pogrzebu religijnego, ale tylko dla uniknięcia tego ekshibicjonizmu, o którym Panu mówiłem. Ksiądz na pogrzebie -- tak, ale nie przy łożu umierającego.

-- Wbrew Pana odniesieniom do Oświecenia, nie wydaje się, by podzielał Pan triumfalistyczny optymizm tego prądu: postęp, "wspaniałe życie i postępowe", "jutro, które śpiewa", "słońce dobrobytu", przyszłość niechybnie promienna. Sprawy, w istocie, toczą się inaczej...

-- Zastanawiam się, czy Oświecenie jest naprawdę tak bardzo optymistyczne. Wydaje mi się, że każdy racjonalizm zakłada pesymizm, w ciągłym zderzaniu się z rzeczywistością nie poddającą się rozumowi.

-- A więc żadnej wizji historii jako ewolucji ku lepszemu, ku Punktowi Omega, miastu człowieka spokojnego i szczęśliwego?

-- Bardziej niż ewolucja przekonuje mnie niekiedy regres. W życiu zawsze widziałem coraz większe pogarszanie się zarówno człowieka jak i przyrody.

-- A jednak Pana Diderot, jego Encyklopedia, Pana mistrzowie Rozumu, który miałby stworzyć nową ludzkość, słońce, które uwolniło się od "zabobonu religijnego"...

-- Oni widzieli, jak się świat polepsza. Ja widziałem, jak się pogarsza, jak powraca do barbarzyństwa.

-- Wśród tego barbarzyństwa terroryzm, któremu poświęcił Pan doniosłe stronice.

-- Wierzę, że nasza epoka kryje w sobie rozpaczliwe, chociaż ukryte, poszukiwanie Boga. Sądzę, że sam terroryzm jest szaleńczym poszukiwaniem Boga, pragnieniem mistycyzmu, potrzebą Absolutu. Nieszczęściem się stało, że ten Absolut, którym jest tylko Bóg, terroryści przenieśli na poziom życia politycznego. Różne wcielenia przemocy, które charakteryzują naszą epokę, reprezentują jedynie rozpaczliwe i daremne poszukiwanie utraconej religii.

-- Czy interesuje się Pan religiami niechrześcijańskimi, na przykład azjatyckimi: buddyzmem, hinduizmem?

-- Osobliwe, jestem bardziej niż zainteresowany. Mam przed nimi pewien strach: jako przed systemami, które dążą do unicestwienia osoby, jednostkowości. To, co powstało w świecie śródziemnomorskim -- filozofia, prawo, teatr, sztuka i (nie zaprzeczam sobie) chrześcijaństwo -- jest tym, co ludzkość najlepszego wytworzyła. Nieporównywalnie.

 
Luigi Firpo

-- Jak to się dziwnie składa -- zaskakuje mnie od razu życzliwie wskazując palcem na artykuł, w którym pisałem o swoich przeszło trzydziestu latach w Turynie. -- Czytam tutaj, że Pan szkołę podstawową kończył u Pacchiottiego; ja też. Szkołę średnią u Valfré'go; ja również. Gimnazjum i liceum u D'Azeglia; ja także...

-- To prawda -- przyznaję. -- Ale na uniwersytecie zdawałem egzamin u profesora Luigiego Firpo i dyskutowałem z nim o jakimś problemie; a Pan nie, nie jestem pewien...

Luigi Firpo moją próbę żartu odbiera życzliwie, z uśmiechem na wydłużonej twarzy, przypominającej sympatyczną maskę Fernandela.

Tak, wejście tutaj, do tego domu na turyńskim wzgórzu, aby znowu go usłyszeć, jest jakby powrotem do domu. Jest odnalezieniem jego miasta, które długi czas było także moim, w którym napisał oświeceniowe stronice i którego najstarsze cnoty reprezentuje. Jest ponownym zderzeniem się z jego kulturą, która przez wiele lat była także moją; i to nie tylko dlatego, że w ćwierć wieku po nim chodziłem po tych samych ulicach, wchodziłem do tych samych budynków, zdobywałem te same stopnie szkolne. To fakt, że Firpo należy do najbardziej znanych i najbardziej fascynujących przedstawicieli owej kultury neooświeceniowej, liberalno-demokratycznej, ale z zasady zamkniętej dla marksizmu (świętymi Kosmą i Damianem, świętymi Cyrylem i Metodym tego miasta są "święty" Gobetti i "święty" Gramsci, często wzywani razem przez ludzi oddanych im obu). W sumie tej kultury, w której kształtowali się ci, którzy wyrośli w niektórych szkołach pewnego Turynu, a nawet pewnej Italii "oświeceniowej", agnostycznej, "postchrześcijańskiej".

Kierownik katedry historii myśli politycznej od odległego 1946 roku, Luigi Firpo opublikował wybitne książki, redaguje serie książek dla prestiżowych wydawców, jest członkiem najbardziej ekskluzywnych akademii, wygłasza referaty na międzynarodowych kongresach. A jednak, to logiczne, o wiele bardziej niż z poważnych osiągnięć naukowych, Firpo jest znany szerokiej publiczności z działalności dziennikarskiej. Od lat, w każdą niedzielę, czytelnicy "La Stampy" znajdują jego stały kącik (druga strona na dole, trzy kolumny, mała fotografia).

Rubryka w dzienniku stała się potem książką, zachowując tytuł robiący oko do religii: Niedobre myśli. I znamienne, że większość fragmentów odnosi się właśnie do religii: problemy wiary i Kościołów pojawiają się w książce wszędzie, w wielu miejscach. Kto poza tym zna naukowy dorobek Firpa, wie, że prawie cały dotyczy heretyków i inkwizytorów, strategii reformatorskich i kontrreformatorskich, utopistów i reformatorów. Skąd -- narzuca się pytanie -- tak naglące, tak codzienne, tak natarczywe zainteresowanie u tego laika, a nawet "laicysty", u kogoś z gatunku osiemnastowiecznych libertynów, w Piemoncie dwudziestego wieku, u tego adepta owej Raison (dużą literą!) oświeceniowej pamięci?

Jak opowiada, jest ono jego przeznaczeniem. Gdy jako młody chłopiec zapisał się bez specjalnego powołania na wydział prawa, przechodził kiedyś obok straganu z używanymi książkami na piazza Lagrange. Tam znalazł, wyceniony na kilka groszy, niezwykły tomik: poezje Tomasza Campanelli. Decydujące spotkanie -- studenta o jeszcze niesprecyzowanych zainteresowaniach i wizjonerskiego zakonnika kalabryjskiego, który swoje idee przypłacił trzydziestoletnim więzieniem. Spotkanie, które miało trwać przez całe życie i uczynić z Firpa jednego z największych znawców utopistów religijnych, filozofów i teologów, może nawet bredzących, wzburzonych myślicieli (i nierzadko wprowadzających zamieszanie), heretyków. Stamtąd, z wierszy autora Miasta słońca, wyzwoliła się iskra, która uczyniła z Firpa, laika Firpa, subtelnego znawcę najbardziej zadziwiających dewiacji chrześcijaństwa. On, niewierzący, on, agnostyk, porusza się jak najbardziej kompetentni teolodzy -- a może nawet lepiej -- wśród podwodnych skał i mielizn starodawnych dysput na temat predestynacji, transsubstancjacji, konsubstancjacji, soterologii, eschatologii.

Często jest jedynym nie duchownym wśród tłumów księży, mnichów, zakonników, zapamiętałym bywalcem największych archiwów kościelnych Europy. Jednak jedno z nich wypełnia sny jego najlepszych nocy: archiwum Kongregacji Świętego Oficjum, obecnie Kongregacji Nauki Wiary.

-- Jestem pewny -- powiedział -- że otwarcie tego archiwum, dotąd dość ograniczone także ze względu na wymogi organizacyjne, przyniosłoby dużą korzyść dla wizerunku Kościoła. Dokumenty Inkwizycji zaświadczyłyby mianowicie o rzeczywistości mało znanej: przed tym trybunałem stawało więcej pospolitych przestępców, ludzi winnych czynów, które również prawo nowożytne uznawałoby za przestępstwa, aniżeli obwinionych o przestępstwa dotyczące poglądów, obrońców wolności myśli. Oszuści, którzy udawali księży, bluźniercy, autorzy pism pornograficznych, fałszerze bull i inna tego rodzaju hołota -- stwierdza wymownie ten sławny antyklerykał, ale historyk prawdziwy, a więc obiektywny. -- Udostępniając wszystkim uczonym te dokumenty, upadłyby inne oszczerstwa nieuzasadnionej czarnej legendy, jaka otacza Inkwizycję. Potwierdziłoby się między innymi, że jej procesy były bardzo poprawne formalnie. Okazałoby się, że dzisiejsze Ucciardone i Rebibbia 3 są prawdziwymi kręgami piekielnymi w porównaniu z osławionymi celami Inkwizycji, w których życie płynęło w rytm regulaminów surowych, ale nie nieludzkich. Był, na przykład, przepis, że prześcieradło i poszewki mają być zmieniane dwa razy w tygodniu: jak w bardzo porządnym hotelu. -- Uczony mówi dalej: -- Raz w miesiącu odpowiedzialni kardynałowie musieli przyjmować pojedynczo więźniów, aby się dowiedzieć, czego potrzebują. Natknąłem się na jednego więźnia pochodzącego z Friuli, który prosił, aby dostarczono mu piwa zamiast wina. Kardynał zarządził, aby postarano się o nie, ale kiedy nie udało się znaleźć piwa w Rzymie, wytłumaczył się przed więźniem, proponując mu w zamian pieniądze, aby sobie sprowadził ulubiony napój ze swoich stron.

Szperanie w przeszłości chrześcijaństwa należy do jego obowiązku, a ponadto do jego pasji historyka. Skąd jednak tak wielkie zainteresowanie, poświadczone utworami dziennikarskimi, teraźniejszością Kościoła?

-- Ależ dlatego, że trzeba przecież, abyśmy my, świeccy, zdecydowali się na poznanie wyjątkowego znaczenia doświadczenia religijnego. Znaczenia także aktualnego, które jest zarówno indywidualne i społeczne. Jak nie brać pod uwagę siły, która działa, choćby po kryjomu, ale potężnie w sumieniach tak wielu naszych współczesnych?

O osobistych postawach Firpa wobec faktu religijnego trzeba chyba powiedzieć -- z największym szacunkiem, ale także szczerze -- że wydają się one mieć wydźwięk czegoś takiego jak déja vu. Są mianowicie postawami dobrze znanymi temu, kto śledzi te problemy: punkty widzenia, zresztą spójne z myślą i kulturą, całkowicie zbudowaną na kulcie rozumu, człowieka, który je wyraża, z godnością i zarazem z pasją. Bardzo nieprzyjemnie jest być (wobec niego, jak i wobec innych ludzi o podobnej inteligencji) "przemądrzałym''. W takich wypadkach zawsze rozbrzmiewa w nas głos wielkiego chrześcijanina, Sörena Kierkegaarda, który upomina "wierzących" -- prawdziwych lub rzekomych -- aby zmierzyli się z otchłaniami własnego niedowierzania, zanim pozwolą sobie na badanie innych. Należy jednak mimo to stwierdzić, że tutaj (jak wszędzie) próbujemy osądzać idee, nie zaś osoby.

Oto, choć w wielkim skrócie, przynajmniej część tego, o czym Firpo twierdzi, iż stanowi jego myśl. Rozpoczyna się to, ca va sans dire, od mowy pochwalnej na cześć tolerancji ("humanista tolerancji", tak określiłby siebie, gdyby musiał to zrobić); tolerancja jednakże, która dotyczy tylko sytuacji, w których religia pozostaje sprawą prywatną, bez znaczenia dla konkretnych wyborów. Aby użyć jego własnych słów:

-- Żywię najwyższy szacunek dla jakiejkolwiek wiary; odrzucam jednak każde rozwiązanie praktycznego problemu, podyktowane przez wiarę. Wydaje się on jednak skazywać wiarę na bezsilność, ograniczać ją do luksusu bez znaczenia, niejako do prywatnego hobby.

Poza tym, jego hipoteza-Bóg, byłaby klasyczną hipotezą deizmu racjonalistycznego: Byt Najwyższy lub coś w tym rodzaju (le Dieu des philosophes et des savants z notatki Pascala). Byłaby, mówię, ponieważ w odróżnieniu od deisty klasycznego, Firpo nie posuwa się do przypisania pewnego istnienia temu "Architektowi wszechświata'', obecnie tak mglistemu. W każdym razie stanowi to odrzucenie chrześcijaństwa, jeżeli i na ile obstaje ono przy uznawaniu Jezusa za kogoś więcej niż człowieka. Możemy z pewnością się mylić, ale wydaje się objawiać tutaj typowa intelektualistyczna odraza do ciała, jaką spotkamy u innych rozmówców; owo odrzucenie możliwości, że Bóg stał się ciałem i krwią w osobie poddanego Rzymowi cieśli w najbardziej pogardzanej prowincji Imperium. Firpo mówi mi więc o swojej "alergii na wszelki antropomorficzny wizerunek Boga". Ewangelie? -- Ich urok jest prawie nieodparty -- oczywiście na płaszczyźnie poetyckiej, literackiej, kulturalnej. Jezus Chrystus? Naturalnie, "wielki nauczyciel, mędrzec, największy moralista, godny umieszczenia jego wizerunku na murach Miasta Słońca". Ale także "Syn Boży"? "Nie rozśmieszajmy się! Bądźmy poważni! Nie mylmy metafory z rzeczywistością!"

-- Ale następnie -- mówi -- spróbujmy odwrócić problem: wyobraźmy sobie, że wiemy na pewno, iż Jezus był tylko człowiekiem, normalnym, przeciętnym Żydem. Czy Ewangelia może straciłaby coś na tym? Co by się zmieniło? -- Pytanie jest zdradliwe, ponieważ gdybyś odważył się powiedzieć, że tak, dla ciebie coś (nawet wszystko) by się zmieniło, zostałbyś umieszczony wśród tych, którzy nadają znaczenie absurdowi, jak bóstwu cieśli "dla egoistycznego instynktu zbawienia, dla potrzeby zbawienia wiecznego tego bezbarwnego nic, jakim są w życiu".

Dlatego tutaj, według Firpa, znajduje się sekret nadzwyczajnego powodzenia chrześcijaństwa: przedstawienie mianowicie nadziei zbawienia wiecznego temu, kto nie jest wystarczająco mądry, kto nie jest filozofem, zdolnym do tego, aby umieć przyjąć ostateczność śmierci. Ukazuje się tutaj stanowisko elitaryzmu, arystokratyzmu, według którego jeżeli zbawienie istnieje, jest ono dostępne tylko dla "wielkich dusz", na pewno nie dla większości, składającej się z przeciętnych ludzi, którzy nie zasługują na ocalenie po ich śmierci fizycznej. Firpo jest w każdym razie zdania, dla naszego zastanowienia, że "wszelka myśl o życiu wiecznym jest niedorzecznością"; i dlatego -- czy Bóg istnieje lub nie -- to nie oznacza wcale, że nasza historia trwa po śmierci, która jest definitywnym końcem.

Jednakże, próbuję oponować mu, on sam uznaje, że przed brązowymi drzwiami śmierci dopuszczalne jest tylko podjęcie ryzyka, biorąc pod uwagę, że rozum jest tutaj niewystarczający. Ryzykuje ten, kto twierdzi, że za tymi drzwiami jest Coś, jest Ktoś; ale ryzykuje także ten, kto liczy na możliwość, że za zasłoną śmierci nie ma niczego. A jeżeli on, Firpo, przegrałby to ryzyko? Jeżeli, wbrew wszystkiemu, mieliby rację wierzący? Odpowiedź jest natychmiastowa, zdecydowana, niejako podzielona na paragrafy. Jak gdyby pytanie, w swojej brutalności, zupełnie nie zaskoczyło go; jak gdyby nawet było od dawna przedmiotem refleksji.

-- Przede wszystkim -- powiada -- jestem przekonany, że nie istnieje piekło, tym bardziej piekło wieczne. Jeżeli Bóg istnieje, nie może być tak okrutny i tak niesprawiedliwy. Kara powinna być zawsze proporcjonalna do winy.

Nie przerywam mu, ale dziwię się sprzeczności: czyż nie stwierdzał, że jest wrogiem każdego Boga "antropomorficznego", to znaczy zredukowanego do wymiarów ludzkich? A czym innym jest ta wola osądzania Boga za pomocą naszych kategorii sprawiedliwości? To sprowadzanie Go do wymiarów współczesnego kodeksu karnego? Mówi jednak dalej:

-- W każdym razie, jeżeli Bóg istnieje, weźmie mnie w ramiona, ponieważ będzie wiedział, że byłem w całkowicie dobrej wierze. Podejrzenie o hybris, to znaczy "pychę", w znaczeniu teologicznym? Kto to wie. Ale następnie: czy po tym, co powiedział nam pewien lekarz z renomowanym gabinetem w Wiedniu, niejaki Sigmund Freud, jest jeszcze możliwe przypisywać sobie "całkowitą dobrą wiarę''? Czy naprawdę jesteśmy pewni, że zawsze i mimo wszystko stosujemy się do kategorii racjonalnych?

Dla tego, kto jeszcze sądzi, iż może określać się jako "wierzący", "chrześcijanin", Firpo jest wyjątkowy ze względu na swoje opinie o obecnej sytuacji Kościoła, chrześcijaństwa. Jego opinie są sądami człowieka kultury, historyka problemów religijnych, które widzi i ocenia z zewnątrz. Czy może nie trzeba także starać się o odzyskanie lub przynajmniej o ponowne zainteresowanie takich ludzi jak Firpo wiarą w Ewangelię, co podpowiadał i nad czym pracował Sobór Watykański II? Jego rezultaty zdają się jednak niestety przyczyniać do gaśnięcia zapału:

-- Był Kościół, który trwał przez dwa tysiące lat i który mógłby w ten sposób kontynuować swoje istnienie przez dalszych trzy tysiące lat -- mówi. -- Pewnie: tchnienie odnowy, otwarcie, większe zrozumienie. Ale za cenę najwyższych kosztów: katolicyzm wydaje się rozkładać, może w przyszłości będzie z niego tyle części, ile jest kościołów narodowych. Człowiek kultury -- powiada następnie -- reaguje negatywnie na pewne "reformy liturgiczne", które miały uczynić wiarę bardziej zrozumiałą dla człowieka współczesnego: usunięcie łaciny i śpiewu gregoriańskiego oznacza, że nie rozumie się niczego. Dla wizerunku jakiejkolwiek "firmy" lub "zrzeszenia" najcenniejszą rzeczą jest tradycja: a tutaj uczestniczyło się w nieprawdopodobnym widowisku Kościoła, który wyrzucał najstarszą, najbardziej zadziwiającą tradycję świata. -- Kontynuuje bezlitośnie: -- Przedtem, kiedy posługiwano się łaciną, ludzie może nie rozumieli. Teraz, gdy wprowadzono języki narodowe, rozumieją błędnie.

On, człowiek świecki, jest poza tym ironiczny wobec poczynań duchownych, którzy chcieliby zatrzymać masy dzięki koncesjom, uproszczeniom, coraz bardziej akcentowanym ułatwieniom:

-- Schlebianie ludziom jest najlepszym sposobem na utracenie ich. Być chrześcijanami powinno oznaczać także ryzyko stania się bardzo nielicznymi: ponieważ, jak mówi Ewangelia, gdzie dwóch albo trzech jest zgromadzonych w Jego imię, Chrystus jest pośród nich.

Jeszcze potem ironiczne zdumienie, jednak pomieszane z usiłowaniem zrozumienia, z uznaniem dobrej woli, wobec wielu "teologii politycznych", wobec wielu "powtórnych odczytań społecznych". Mówi, zgadzając się z tym, co powiedział Sciascia:

-- Podziwiam namiętne oburzenie, jakie budzą w wielu szlachetnych chrześcijańskich duszach naszych czasów podli ludzie z historii. Ale historia nie jest wiecznością. "Królestwo Moje nie jest z tego świata": to jest prawdziwym sednem orędzia Jezusa, które jednak zostało niemal całkowicie zapomniane przez wielu chrześcijan zaangażowanych w politykę.

Mówi dalej:

-- Gorączkowe pragnienie, które chce stworzyć natychmiast na ziemi Państwo Boże, zapomina o wymiarze transcendentnym, jaki stanowi główny fundament wiary. Bez historii upadku Adama i odkupienia dokonanego przez Mesjasza, bez grzechu i łaski, bez zbawienia wiecznego, jakie Chrystus obiecuje wierzącemu, bez nieśmiertelnie pozostawania żywym, chrześcijaństwo staje się nonsensem. Nie można eschatologii zastąpić socjologią, przemilczając obietnicę uwolnienia od grzechu i życia wiecznego; chociaż jednak można, ale czyniąc wiarę czymś bez znaczenia. Po to, aby być związkowcem lub "działaczem społecznym" niepotrzebna jest Ewangelia. A do tego, aby ogłaszać równość i braterstwo wszystkich ludzi, nie ma potrzeby, aby Bóg złożył z siebie ofiarę na krzyżu, wystarczają etyka Kanta i doczesna racja.

 
Umberto Eco

Dokładnie studiuję notes gęsto zapisany po kilku godzinach rozmowy: "Jeżeli spotykasz kogoś, kto za bardzo kocha innych ludzi, wiedz, z całym prawdopodobieństwem, że jest on ateistą". "Bóg ma dyplom z filozofii a nie z inżynierii". "Zakład Pascala powinien być odwrócony: należy zakładać się o nieistnienie Boga, a nie o Jego istnienie".

Umberto Eco również tym razem nie rozczarował swojego rozmówcy: może najbardziej na świecie znany włoski intelektualista jest przeciwieństwem ponurego, wyniosłego możnowładcy uniwersyteckiego, alergicznego na dowcipne riposty. Ten eks-przywódca Akcji Katolickiej, człowiek, który aż do uniwersytetu żył harmonijnie z zamkniętym katolicyzmem przedsoborowym, przyjmujący codziennie komunię św., który na temat rozprawy doktorskiej wybrał św. Tomasza, jest już od ćwierćwiecza jakby zaprogramowany i ustawicznie modernizowany przez komputer według modułu doskonałego współpracownika "l'Espresso". Lub, jeżeli chcecie, "l'Expressu", "Esquire'a", "New Yorker'a". Albo "FMR-u" (wymawiać z francuska, tak żeby brzmiało "effimero"), najatrakcyjniejszego miesięcznika Franco Marii Ricciego.

Najinteligentniejszy, najświatlejszy, najbardziej przebiegły (w podziwianym znaczeniu tego słowa), wie doskonale, że intelektualny bohater liberal Zachodu postindustrialnego powinien z absolutną powagą zajmować się tym, co "błahe". A więc bogaty aparat krytyczny i filologiczny zastosowany do komiksów, muzyka disco, grająca szafa, film z filmoteki, dyscypliny uniwersyteckie trochę ekstrawaganckie, "wyłaniające się", w każdym razie "nowe", mody kulturalne. Kryterium wyboru powinno w istocie być inspirowane prawami "chronolatrii", jak ostatnio nieco rozzłoszczony Maritain nazywał kult "młodego", "nowego", tego, co nie publikowane lub jest eleganckim repęchage (wyłowieniem). W sumie, ogromna erudycja powinna maskować się pewną verve (polotem) nieco roztrzepana, ironiczna; stara zasada: surtout ne pas trop de zèle (przede wszystkim bez nadmiernej gorliwości) przestrzega i prowadzi tak, aby styl komedii nie ześliznął się w dramat, który jest zawsze mało elegancki. Właśnie w dramat uważany w pewnych środowiskach za trywialny w najwyższym stopniu: traktowanie zbyt poważnie siebie, swojej tajemnicy, ostatnich pytań, które pojawiają się w samotnej ciemności nocy, kiedy gadanina seminar, dyskusji, jest zawieszona do rana.

Jeżeli potem te pytania w dalszym ciągu niepokoją, wtedy się je egzorcyzmuje montując wielką machinę słów, aby stwierdzić, iż są bez znaczenia, a nawet, że może wcale nie istnieją.

To zdarzyło się z Imieniem róży (Il nome della rosa). Jest to książka zadziwiająca w znaczeniu etymologicznym słowa: książka o tyle bardziej "zjadliwa" na ile bardziej przemyślna, erudycyjna, piękna; wielekroć czułem się zmuszonym bronić jej wartości przed pisarzami trochę zazdrosnymi z powodu jej olbrzymiego międzynarodowego sukcesu. Wspaniały sukces Imienia róży jest wynikiem zręcznej narracji, zastosowanego wyrafinowanego rzemiosła, które pozwala również gospodyni domowej, pasjonującej się treścią, doczytać książkę do końca, wchłaniając przy tym jej zjadliwe opary, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. W tym znaczeniu jest ona doskonałym narzędziem kultury masowej.

Reakcja krytyków "katolickich" zdumiała samego Eco.

-- Gdybym był jeszcze wierzącym, byłbym o wiele bardziej bezkompromisowy, o wiele bardziej nietolerancyjny -- mówi mi w swoim mediolańskim domu przy via Melzi d'Eril.

Rozczarowanie Eco jest usprawiedliwione: zdarzyło się rzeczywiście, że ci wierzący, którzy może nie mają dostatecznej jasności umysłu lub boją się zrobić sobie nieprzyjaciół w kulturze, która "się liczy", wychwalali Imię róży; co jest słuszne, biorąc pod uwagę umiejętności autora. Ale nie wytłumaczyli równocześnie bezbronnemu czytelnikowi, że te stronice były zamierzoną i bardzo skuteczną, pływającą miną, podłożoną przez semiologa-pisarza na drodze chrześcijaństwa, dziś już i tak trudnej do przebycia. (Znamienne, że to właśnie tak zwana "katolicka" sieć Telewizji Włoskiej Rai, sfinansowała, chociaż razem z innymi, jej wersję filmową, która zradykalizowała, ręką w sposób świadomie ciężki, karykaturalny wizerunek średniowiecza, przedstawionego zgodnie ze starym schematem jako fanatyczne i ciemne. "Cały opis tej epoki w filmie jest zupełnie fałszywy. Taśma filmowa usiłuje jeszcze pogorszyć starą, oświeceniową, zmyśloną wizję średniowiecza, która została sformułowana przez antychrześcijańską nienawiść, między osiemnastym a dziewiętnastym wiekiem, w celu świadomego wypaczenia chlubnej i jasnej epoki w historii ludzkości. Stwierdziłem rozgoryczony, że na terenie katolickim głosy, które powinny by podnieść się w imię obiektywnej prawdy historycznej, naginają się służalczo i śmiesznie do przyjęcia starej [czarnej legendy] stworzonej przez propagandę, zainteresowaną szkalowaniem tych wieków, ponieważ były one przesiąknięte wiarą w Ewangelię." Tak napisał o filmie, ale także i o książce, profesor Marco Tangheroni, który, będąc kierownikiem Wydziału Mediewistyki Uniwersytetu w Pizie jest tu kompetentny).

Na szczęście -- także na pociechę Umberta Eco, rozczarowanego chybioną polemiką -- nie wszyscy śpią, również w starym Towarzystwie Jezusowym. Oto więc "Civiltà Cattolica" wyskakuje z wielką rózgą i bije po kostkach pisarza. Już tytuł artykułu jest jasny: "Beztroski nominalizm nihilistyczny Umberta Eco". Pięć gęsto zapisanych stronic ojca Guido Sommavilli, słynnego teologa i krytyka literackiego, kończy się bez zbytnich komplementów: "...inny oczywisty fałsz historyczny, pośród wielu w tej książce: wszystko zbudowane na podobieństwo krzywych zwierciadeł w systematycznym ciągu i w pełzającej taktyce, dla zdyskredytowania i wyśmiania (nawet jeżeli poza tym tak mało skłania do śmiechu) wszystkich wartości Kościoła, religii, etyki, kultury i życia". Zakończenie może trochę zagmatwane -- przynajmniej na gust Eco i mój -- ale do którego ojciec dochodzi bez ceregieli po szczegółowym j'accuse (oskarżam) tak dającym się streścić: usilne staranie książki całkowicie zmierza do udowodnienia nam, że nie ma niczego prawdziwego z wyjątkiem jego (Eco) osobistej prawdy i jego ironii; on (Eco) chciałby nas przekonać, że nie ma żadnej różnicy między Chrystusem a Judaszem, między świętym a przestępcą, ponieważ brak jakiegokolwiek pewnego terminu porównawczego. Pisze jednak ojciec Sommavilla, odrzucając bumerang: "Ale jeżeli prawdą jest, że wszystko jest do śmiechu, jest do śmiechu także teoria, która twierdzi, że wszystko jest do śmiechu, cała do śmiechu jest więc także centralna idea tej książki. Śmieszne jest przeto utrzymywać, że wszystko jest śmieszne".

Oskarżony, któremu przypominam ten atak w "Civiltà Cattolica", robi tę jedyną rzecz, na którą mu pozwolono: śmieje się.

-- Mam wrażenie, że ojciec pojął właściwie -- mówi -- dobrze wyodrębnił buteleczkę jadu książki, nawet jeżeli później zbyt mocno nacisnął na pedał. Zapominając poza tym powiedzieć, że wszystko to, co włożyłem w usta Wilhelma z Baskerville, mojego protagonisty, jest tylko kolażem cytatów owego wielkiego myśliciela franciszkańskiego, jakim był Wilhelm Ockham. -- Tłumaczy: -- Absolutna wszechmoc Boga: oto teza centralna Imienia róży. Tutaj mieści się, paradoksalnie, źródło ateizmu: Bóg, który może dojść aż do pogwałcenia zasady niesprzeczności, do uczynienia, aby to, co się zdarzyło, nigdy się nie zdarzyło, zmierza do eksplodowania w chaos, w panteizm, właśnie w nihilizm. W odróżnieniu od Tomasza z Akwinu, Ockham odbiera Bogu wszelkie ograniczenia; przez to rozwiewa się nie tylko filozofia, ale sama możliwość Boga poznawalnego, rozumnego.

Prawdę mówiąc, po opublikowaniu naszego wywiadu, ta sama gazeta opublikowała list Alessandra Ghisalbertiego, wykładowcy filozofii średniowiecznej na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie, jednego z największych badaczy myśli ockhamistycznej, o której tutaj mowa: "Twierdzenia Eco są całkowicie fałszywe; moim zdaniem może je wygłaszać tylko ten, kto nigdy nie czytał bezpośrednio tekstów Ockhama (...). Każde dzieło tego filozofa i teologa potwierdza, że Bóg jest skrępowany tylko niesprzecznością; że Bóg jest ograniczony tylko tym, co jest sprzeczne". I po szeregu dokładnych cytatów, profesor Ghisalberti zakończył: "Pragnąłbym otrzymać zdementowanie od Umberta Eco, który by mi wskazał, w jakim ustępie dzieł Ockhama jest napisane, że Bóg może pogwałcić zasadę niesprzeczności". Redakcja gazety przesłała pisarzowi egzemplarz czasopisma z tym zarzutem, zapraszając go do odpowiedzi. Ale odpowiedź nie nadeszła.

W każdym razie, prawdziwe lub nie, jakiekolwiek by były (a według uczonego z Uniwersytetu Katolickiego, prawdziwe właśnie nie są) chodzi jednak zawsze o żarty słowne filozofa, pozbawione jakiejkolwiek weryfikacji. Przejdźmy raczej do konkretu: postawienie na Boga lub przeciwko Bogu rodzi się z przeżycia egzystencjalnego, nigdy z dowodzenia teoretycznego. I wydaje się znamienne to, co pisarz napisał dla wytłumaczenia genezy Imienia róży: "Pomysłem podstawowym było to: miałem ochotę zabić zakonnika". Jeszcze raz elegancka ironia czy autentyczne postanowienie? Jakkolwiek by było, Eco mówił ostatnio o swojej "przemyślanej apostazji". Apostazja, tłumaczy słownik, jest "wyparciem się uroczystym i publicznym swojej religii". Ale kiedy mu o tym przypomniałem, natychmiast był gotów skorygować ten zbyt poważny żart innym ze swoich dowcipów: "Tak, to prawda, nie wierzę już w Boga, ale może Bóg wierzy jeszcze we mnie. A więc utrzymujemy między sobą pewną więź". A potem, jak gdyby dla oderwania się od ateizmu, aby schronić się w agnostycyzmie: "Nie jestem tak głupi, aby twierdzić, że Bóg istnieje lub nie istnieje, ponieważ rozumem nie można powiedzieć ani tak, ani nie". Ateizm wojujący -- który nie jest ukryty za elegancją nomina nuda tenemus powieści, mamy tylko puste imiona, począwszy od imienia Boga -- musi mu się wydawać rzeczą wulgarną, jeżeli nie niepotrzebną stratą czasu: "Nie opuszcza się, jak ja opuściłem, zakrystii klerykałów po to, aby schronić się w zakrystii ateistów. Po co porzucać system spójny i logiczny, jakim jest system teizmu judeochrześcijańskiego, dla obrania sobie systemu niespójnego i nielogicznego, jakim jest system propagandy ateistycznej?" I przypomniał mi anegdotę o hiszpańskim szewcu zagadniętym przez misjonarzy jakiejś sekty: "Nie wierzę w Boga katolickiego, dlaczego miałbym wierzyć w waszego?..."

Trzeba mu przyznać, że w odróżnieniu od wielu eks-katolików, nie opuścił Kościoła po to, aby schronić się w innym kościele, w Partii dużą literą, komunistycznej. Pozostał "psem, który się zerwał z łańcucha" (to również jego samookreślenie), chociaż zawsze wewnątrz barier neooświecenia.

-- Oświeceniowiec tak -- ale, proszę, oświeceniowiec bizantyjski! -- poprawia mnie. -- Zwyczajny oświeceniowiec jest kimś, kto sądzi, że niemożliwe jest znalezienie całkowitego wytłumaczenia świata. Oświeceniowiec bizantyjski zgodziłby się z tym, ale zawsze podejrzewa, że może nie jest do przyjęcia nawet ten sceptycyzm: jest kimś, kto nie wyklucza, że także ta sieć, ten labirynt, jakim jest cały świat znaków, w którym jesteśmy zanurzeni, ma jakieś ukryte wytłumaczenie.

Ale czy nie wydaje mu się w tej sytuacji, że Oświecenie z jego podstawowym dogmatem, nieistnieniem grzechu jest patetyczne? Dzisiaj, poza tym: kiedy zaczyna się mówić, także wśród świeckich, że może miał rację katolik Chesterton, według którego chrześcijańska hipoteza grzechu (począwszy od grzechu "pierworodnego") jest jedyną prawdą dającą się naukowo udowodnić, biorąc pod uwagę, jak toczy się historia każdego człowieka i ludzkości.

-- To prawda -- przyznaje -- wszyscy jesteśmy nieudani, ca ne colle pas (to się nie zgadza), jak mówi mój przyjaciel, francuski psychoanalityk: nie wiem w odniesieniu do czego. A następnie jestem przekonany, że na końcu, i również tutaj, nie wiem jak, usuniemy to. Tak, wierzę, że usuniemy to. W każdym razie w powrót Chrystusa na końcu czasów, w Paruzję nie wierzę już ani trochę.

Oto więc pojawia się decydująca nazwa. Jak się dochodzi do "przemyślanej apostazji"? Dla jakich motywów ktoś, kto przyjmował Chrystusa -- i z tak wielką żarliwością jak młody Eco -- decyduje się później na wycofanie swojej nadziei?

W odczytywaniu "znaków" Eco jest mistrzem również z urzędu, biorąc pod uwagę, że to właśnie "teorii znaków", semiotyki uczy ze swojej katedry na uniwersytecie w Bolonii. Leżało mi więc na sercu postawienie pytań jemu, bardziej niż komukolwiek: czy rzeczywiście zastosował całą swoją bezdyskusyjną wiedzę teoretyczną, swoją inteligencję uznawaną na całym świecie, do zagadki religii? Czy przeanalizował i rozszyfrował jej "znaki" i ślady, aby się przekonać, czy przypadkowo nie jest możliwe wyjście z labiryntu sceptycyzmu? Czy chrześcijaństwo, wiara w Boga, który zdaje się bawić w chowanego, nie jest uprzywilejowanym terenem dla kogoś, kto jak on (na równi ze swoim dublerem Wilhelmem z Baskerville, średniowiecznym Sherlockiem Holmesem z Imienia róży) jest wprawiony w rozszyfrowywaniu sygnałów i symptomów ukrytych za pozornym milczeniem rzeczy? Śledząc go z podziwem od książki do książki, od artykułu do artykułu, wiedziałem dobrze, że dla Eco chrześcijaństwo nie jest na pewno ziemią wpół niezbadaną, jak podejrzewałem, iż jest nią dla innych moich rozmówców "laickich", "nie wierzących", bardzo jednak wykształconych w wielu innych gałęziach wiedzy. Eco jest postchrześcijaninem; kimś, "wbrew wszystkiemu, jeszcze z rodziny", jak mówi. Ale w takim razie, na podstawie jakiego rozszyfrowania "znaków" on, który stawiał na Chrystusa -- z witalną żarliwością i intelektualną świadomością -- zdecydował się później wycofać swoją stawkę?

Odnosiłem wrażenie, słuchając go, że u podstawy jego wyjścia z kręgu wiary stało także konkretne oblicze chrześcijaństwa, katolicyzmu w szczególności, które musiało ukazywać mu się w całej swojej "chropowatości". Opowiadał o tych środowiskach katolickich, dobrze sobie znanych i odwiedzanych, w których "ewentualna świętość wydawała łączyć się z niepokojącym brakiem hormonów". Nie zdziwiłem się więc odpowiedzią, gdy go zapytałem, co ze świata katolickiego wydawało mu się mniej możliwe do przyjęcia.

-- Ach, nie ma wątpliwości -- odpowiedział z pewnym grymasem pod bródką -- cały aspekt maryjny.

Rozumiałem go dobrze. Różańce, kwiatki, kobiety i mężczyźni dźwigający nosze w Lourdes, pastuszkowie z Fatimy, nowenny, procesje z liliami i z dziećmi ubranymi na biało, naiwne święte obrazki i biuletyny; cóż mniej "porządnie się prezentującego", bardziej nieznośnego dla pewnego świata intelektualnego? Trzeba zrozumieć to zakłopotanie. Ale może Magnificat zaintonowane przez Maryję jest już wcześniejszą odpowiedzią, i wyczerpującą, na wszystkie alergie, które przez wieki trapiły nas, noszących miano "intelektualistów"?

Przypomniałem sobie inny salon mieszczańskiego domu, nie w Mediolanie, lecz w Paryżu, a raczej na jego przedmieściu bardziej ukwieconym, Neuilly-sur-Seine. Przede mną André Frossard, ostry publicysta z "Le Figaro", człowiek, który pracował i milczał trzydzieści lat, pragnąc wyrobić sobie imię i wiarygodność przed zaskoczeniem świata książką Bóg istnieje, spotkałem Go, w której opowiada o swoim nagłym i nieoczekiwanym natknięciu się na tajemnicę Boskości. Doświadczenie, do którego powrócimy, gdy będziemy słuchali jej autora. Tutaj miało może znaczenie przypomnienie tego, co powiedział mi Frossard, mrugając porozumiewawczo tymi swoimi ironicznymi oczami:

-- Tamten świat, niech Pan mi wierzy, będzie piękną niespodzianką dla mędrkujących intelektualistów. Ponieważ odkryją oni nie tylko, że życie pozagrobowe istnieje rzeczywiście, ale staną się obiektem cudownej ironii Boga Abrahama i Jezusa. Naprawdę wierzę, że ci panowie znajdą w swoim raju właśnie wszystko to, co za życia napełniało ich zgrozą: plastykowe butelki w kształcie Matki Bożej, szklane kule z sanktuarium i ze śniegiem, kiedy się nimi potrząsa, wizerunki Matki Bożej i popularnych świętych do przyczepiania na tablicy rozdzielczej samochodu, kiczowe obrazki i obrazeczki. I piękne będzie to, iż cały ten bazar będzie im się bardzo podobał, ponieważ Bóg zwróci im to dzieciństwo, którym pogardzili. Będą żyli na zawsze szczęśliwi pośród wybrakowanego towaru z sanktuaryjnego straganu.

Sądzę, że w tym samym rzędzie zarozumiałości, która jest starodawna (zaczyna się od wyniosłych Rzymian, gardzących nową "religią dla niewolników") jest, jeżeli go dobrze zrozumiałem, inny żart Eco: "Gdyby istniał Bóg i miał syna, posłałby go na studia na uniwersytet Harvarda, nie na uniwersytet w Camerino" (i usłyszałem w tym echo innego zdania różnych intelektualistów: "Czy Mesjasz może pochodzić z Nazaretu?"; i wydawało mi się, iż widzę potrząsanie głową Piłata, tak wytwornie sceptycznego, gdy pytał tego oberwańca: "A więc Ty jesteś królem?").

Ale, żeby powrócić do motywów "apostazji", wyznaję, iż nie dorównują wielkości "pana znaków" racje, jakie mi wyliczył, odrzucenia przez niego prawdy Ewangelii.

Dwie racje w stylu tamtych argumentów: przede wszystkim, wybierając dla narodzenia swojego Syna basen Morza Śródziemnego, Bóg dokonałby pewnego rodzaju niesprawiedliwego "wyboru etnocentrycznego" na korzyść jednej rasy, narodu, kultury. Mianowicie, powiedział, "oszacowałby model kulturalny zachodni jako możliwie najlepszy".

Potwierdzając to, na co już zwróciłem uwagę, kiedy wydawało mi się konieczne przedstawić się w niezgodzie z Luigim Firpo (brzemię mianowicie dla biednego reportera, grania roli "przemądrzałego", w dodatku z rozmówcami o podobnej randze intelektualnej i ludzkiej) trzeba jednak przecież powiedzieć, że jeżeli to wcielenie miało nastąpić, musiało się gdzieś dokonać; oraz że, między innymi, rzut oka na atlas pokazałby Izrael jako miejsce, gdzie łączą się trzy kontynenty: Azja, Europa, Afryka. Ale idąc głębiej: czy naprawdę "zachodnie" jest to orędzie, które dotarło do nas z Galilei i Judei? Czy to nie raczej pod jego wpływem starożytny Zachód przeobraża się aż do przyswojenia sobie pojęć, które (chociaż na różne sposoby zhellenizowane) w rzeczywistości pochodzą ze Wschodu? Czy to nie on, Eco, odkrył między "znakami" niewiarygodności Ewangelii fakt, że Bóg kazał przyjść swojemu synowi nie z Harvardu (czytaj Rzymu albo z Aleksandrii w Egipcie, czy z Aten), lecz z Camerino (Betlejemu, Nazaretu, także Jerozolimy: nikczemnych miejscowości dla antycznego człowieka)? Oczywiście "rasistowski wybór etnocentryczny"! Postanowić sobie nawrócenie dumnych Greków i Rzymian do oddawania czci żydowskiemu robotnikowi było tym samym, co przekonywanie Anglika w czasach królowej Wiktorii do przejścia na kongijskie kulty animistyczne. To prawda, że nie brakowało usiłowań (podejmowanych w naszym wieku przez nazistów) "uszlachetnienia" chrześcijaństwa, przez wymyślenie Jezusa zrodzonego z jednego z "naszych", z żołnierza rzymskiego: nie syna więc owego nędznego pospólstwa wschodniego, który wiódł mroczne życie w Izraelu.

Spędziłem kiedyś wieczór z Jamesem Hal Conem, najsławniejszym przedstawicielem black theology, amerykańskiej czarnej teologii. Punktem wyjścia, utwierdzał mnie Cone, było to, że Jezus był coloured.

-- Symbol, nieprawda? -- zapytałem.

-- Wcale nie -- odpowiedział ów pastor z Arkansas, który został wykładowcą w Union Theological Seminary w Nowym Jorku. -- Czytając dobrze Ewangelie spostrzega się, że Chrystus nie był białym w żadnym znaczeniu tego słowa, ani w wyglądzie, ani w tym, czego nauczał. Dlatego nie są dalecy od prawdy moi czarni koledzy, kiedy mówią, że Jezus historyczny był Żydem, ale o ciemnej skórze. Są tacy również teraz, na przykład Żydzi etiopscy, którzy byli tacy także i wtedy.

Argumentacja, oczywiście, ekstremistyczna; ale jest znamienne, że także takiej polemicznej fantazji udaje się znaleźć przynajmniej kilka punktów oparcia w Piśmie Świętym.

Drugi zarzut -- był nim stary temat "spóźnienia odkupienia". Dlaczego, pytał Eco, jeżeli zło świata jest tak bardzo wielkie, "Wyzwoliciel" przychodzi po tylu tysiącach lat historii? "Dlaczego nie narodził się już w epoce neandertalskiej, z hominidami kopalnymi? Jeżeli tak wiele pokoleń urodziło się i umarło przed Odkupicielem, to albo Bóg był bezsilny i nie mógł interweniować wcześniej, albo w Jego oczach wszystko było w porządku, grzech pierwszych rodziców nie musiał być poza tym bardzo ciężki". Pomyślałem natychmiast o innym z jego powiedzeń: "Ale wtedy to znaczy, że Jezus nie jest tym, który miał nas wyzwolić od gangreny, lecz od wietrznej ospy! I czy to znaczy, że Bóg wyniszczył swojego jedynego Syna z tak pospolitego powodu?"

Jest to "klasyczna" trudność, nawet z już przygotowaną odpowiedzią (na ile znaczącą) w starych podręcznikach apologetyki. Odsyłają one do argumentu Bożej pedagogii: dla wiary Mesjasz nie jest "komandosem", spadochroniarzem jakiegoś oddziału, który pojawia się natychmiast. Wcielenie Boga nie było inscenizacją, sztuczką, czymś w rodzaju generała, który kiedyś raz próbuje posiłku żołnierzy. Wcielenie znaczyło, dla Przedwiecznego, potraktowanie historii na serio, aż do końca. A branie historii na serio znaczyło także przestrzeganie jej rytmów, przyjęcie przez nią długiej cierpliwości.

Ale może warto zatrzymać się dla przedyskutowania podobnych problemów, choćby interesujących, ale podrzędnych, marginesowych, z punktu widzenia głównego pytania? Tego niekończącego się pytania uczniów, których Jan posłał, aby zapytali Jezusa: "Ty jesteś Mesjaszem, który ma przyjść, czy mamy czekać na innego?"

-- Profesorze -- powiedziałem mu -- serce ma swoje racje, których rozum nie zna. Jeżeli się nie mylę. Ale te Pana argumenty wydają się wypracowane post factum, jak gdyby dla usprawiedliwienia odrzucenia, które (jak każde prawdziwe uczucie) wygląda na to, iż wywodzi się bardziej z serca niż z rozumu.

Jako człowiek szczery, nie tylko inteligentny, przyznaje mi w tym rację.

-- To prawda. Może w tych sprawach każdy tak zwany "dowód" służy tylko do przekonywania siebie o tym, o czym się już jest przekonanym. Także dlatego, że Bóg może być przedmiotem dyskusji filozoficznej, "argumentów" i "kontrargumentów". Nie jest tak jeżeli chodzi o Chrystusa, co do którego trzeba przyjąć lub odrzucić nie system filozoficzny, ale spotkanie. Utrata wiary w Jezusa jest jak gdyby przerwaniem obwodu elektrycznego. Tak: aspekt rozumowy nie wystarcza dla wyjaśnienia mojej historii. Ale nie wystarcza nawet aspekt biograficzny. Inni, którzy doświadczyli moich zdarzeń, zachowali wiarę. -- Odsłaniając się jeszcze bardziej w swoim człowieczeństwie, mówił mi o "tragiczności stawiania na nieistnienie Boga: kto stawia na to, musi dawać dużo więcej miłości niż wierzący, aby usprawiedliwić swoje życie i swoją śmierć".

Psychoanalityk Carl Gustav Jung mówił, że trzeba troszczyć się o człowieka, aby nie myślał codziennie o śmierci i nie odczuwał jej dramatu. Eco, człowiek głęboki, inteligentny i wrażliwy, na pewno nie wymaga troski o siebie, nawet pod tym względem. Oścień śmierci przeżywa w sobie, od kiedy jego ojciec umarł niespodziewanie:

-- Od tamtej chwili minęło tak wiele lat, a ja zawsze o tym myślę. Nie usiłuję, jak chciałby Freud, zemścić się na moim ojcu, usiłuję pomścić jego.

Eco, gdzie jest Pana ojciec? Gdzie są inni zmarli? Gdzie my będziemy? Co jest za tymi drzwiami? Powiedział: "Jest chaos. Lub jest płaska pustynia". Ale chciał jeszcze dodać: "Na pewno jest to miejsce, w którym nie króluje Chrystus. Ani Budda. Ani nikt inny".

-- Ale śmierć jest hazardem w całym tego słowa znaczeniu, otwarta, w swojej logice, na dwa możliwe wyjścia. A jeżeli mają rację ci, którzy twierdzą, że właśnie Jezus wyjdzie nam na spotkanie?

-- Zważ -- odpowiedział -- jeżeli Jezus jako sędzia istnieje naprawdę i chce przygotować mi proces, powiem Mu mniej więcej te rzeczy, które mówię do Pana: rozumowałem tak i tak i doszedłem do wniosku, że nie powinieneś się tutaj znajdować, aby na mnie czekać. Sądzę, że w ten sposób będziemy mogli dojść do rozsądnych układów. Jeżeli natomiast układ nie jest rozsądny, jeżeli istnieje Bóg okrutny i mściwy, który już z góry zadecydował o moim losie, wtedy nie chcę mieć z Nim nic do czynienia. Niech mnie pośle po prostu do piekła, w którym przynajmniej znajdują się porządni ludzie. Ale jestem pewny, że jeżeli Bóg istnieje, to jest Bogiem św. Tomasza; a z nim można dyskutować. Studiowaliśmy z tych samych książek. Obydwaj byliśmy uczniami tego samego uniwersytetu.

Słuchałem nieco niespokojny tego rodzaju przeniesienia do nieba dyskusji z amerykańskiego filmu telewizyjnego; filmu, w którym -- według dubbingu -- trzeba zwracać się do sędziego tytułując go "Wasza Dostojność". I chociaż wzbraniałem się przed tym, musiałem myśleć o Pawle bez względów i bez eufemizmów z Listu do Koryntian: "Gdzież jest mędrzec, gdzie uczony, gdzie jest bystry myśliciel z tego świata?"

Tezą Imienia róży jest twierdzenie, że wiara w Boga bazuje na strachu, przede wszystkim na strachu przed śmiercią, diabłem, piekłem; ale ironia, śmiech mogą uwolnić od tych strachów; a więc, aby się wyzwolić od wiary, wystarczy śmiać się.

Mimo to w dalszym ciągu poruszamy się (tak przynajmniej mi się wydaje) w niepokojącym cieniu śmierci i jej nienaruszonej tajemnicy, niezgłębionej dla usiłowań demaskowania z powodu nagłych zmian humoru. Mówił mi, to prawda, że jego, jako filozofa, bardziej niż własna śmierć interesowała śmierć ludzkości. Ale -- najbardziej po ludzku -- wydawał się przeczyć samemu sobie. Przede wszystkim śmierć ojca:

-- Najbardziej wstrząsające wydarzenie mojego życia. Kiedy umarł, nie miałem już wiary, a więc możliwości posiadania nadziei na życie wieczne.

Potem mówił mi o "kulcie zmarłych, tak typowym dla ateistów: kulcie doprowadzającym do rozpaczy z powodu nieobecności". I jeszcze:

-- To oczywiste, że z tym moim rodzajem ryzyka, życiem mianowicie, jak gdyby Bóg nie istniał, żyję o wiele bardziej tragicznie niż kiedy byłem wierzącym: teraz dla mnie rozliczenie się ze śmiercią jest o wiele bardziej uciążliwe. Muszę bardziej pracować, aby nadać sens mojemu przejściu. -- Następnie, jak gdyby skandując słowa: -- I to mnie najbardziej wyczerpuje.

Nie ukrywał swojej nostalgii (również tej egzystencjalnej, poza wszelkim "rozumowaniem") za tą ojczyzną, jaką był dla niego Kościół i w której, przyznał, "pomimo wszystko znajdował pocieszenie". Tak więc, już przy drzwiach, gdy zobaczyłem na ścianie pamiątkę z jednej z wielu podróży amerykańskich (wydaje mi się, że była to trójkolorowa flaga włoska zrobiona z makaronu) powiedział, że po wielu poważnych rozmowach należy się pożegnać z dykteryjką. Przytoczył mi więc historię zabójcy, który po zbrodni, gnębiony wyrzutami sumienia, wszedł do synagogi.

-- Rabbi, zabiłem!

-- Oby krew tego człowieka spadła na twoją głowę! -- odpowiedział rabin, jak widać surowy fundamentalista.

Poszedł zatem do świątyni protestanckiej:

-- Pastorze, zabiłem!

A ten, flegmatycznie:

-- Wziąłeś mnie za spowiednika? Proś Chrystusa o przebaczenie, a potem idź powiedzieć o tym na policji.

W końcu udał się do kościoła katolickiego:

-- Ojcze, zabiłem!

A z konfesjonału odzywa się spokojny głos:

-- Ile razy, mój synu?

Uśmiechnął się pod wąsem, tą swoją sympatyczną twarzą postaci z komiksów, które wykonuje z wielką pasją i wyjaśnił mi:

-- Widzi Pan, ten świat nie przestaje mnie fascynować.

Eco? Jest prawie niemożliwe nie lubić go -- słyszałem jak mówiono wszędzie, w milieu drukowanego papieru, kiedy nagle pojawił się ten sukces, który z trudem został wybaczony. Kilka godzin spędzonych z nim ukazało mi, w jakim stopniu usprawiedliwiona była fama o ludzkiej sympatii, jaką jest (lub był) otoczony. Dzięki niemu, jak i dzięki innym, którym, jak mi się wydawało, powinienem starać się sprzeciwiać, oceniłem trudność takiej pracy, jak ta. Powiedział mi Jean Guitton, filozof francuski, który całe życie poświęcał się "krytyce krytyków" orędzia chrześcijańskiego:

-- Byłoby dużo łatwiej, wierzącym i niewierzącym, pomijać milczeniem i szanować w milczeniu idee drugiego. Tak, byłoby dużo łatwiej, dużo przyjemniej. Ale czy jest to możliwe? Czy ten, kto wierzy, że istnieje jakaś prawda, nie ma obowiązku świadczenia o niej, także słowami? Aroganckimi, psującymi nastrój? Bardzo możliwe. Ale czy możemy postępować inaczej?

 

Alessandro Galante Garrone

Właśnie w tygodniu, w którym się znowu spotkaliśmy, była w sprzedaży "Panorama", w której Enzo Biagi pisze o nim: ,,Jedna z najbardziej godnych szacunku postaci życia włoskiego; wielkie sumienie, jeden z owych ludzi, którzy są świadectwem, w każdej okoliczności, zamiłowania do wolności zawsze oświeconej przez rozum".

W porządku czasu jest to ostatni z niezliczonych wyrazów uznania, jakie -- jakkolwiek robi wszystko, aby ich unikać -- sypią się obficie na niego, od czasów ruchu oporu, którego był uczestnikiem, reprezentantem Partido d'Azione w piemonckim Komitecie Wyzwolenia Narodowego.

Odwiedzam Alessandra Galante Garronego ponownie w tych samych zacisznych pokojach turyńskich, w których spotykałem go przed kilku już dziesiątkami lat, w związku z pracą dyplomową. Doświadczałem wtedy osobiście tolerancji konkretnie praktykowanej przez człowieka, w którym zdawało się naprawdę żyć to, co najlepszego reprezentowała kultura Oświecenia, laicyzmu włoskiego Risorgimento, pośredniego skutku lekcji rewolucji francuskiej.

-- Mój dom -- powtarzał przez telefon, gdy zadzwoniłem do niego w celu przeprowadzenia tego wywiadu -- jest dla Pana otwarty w każdej chwili, z sentymentem. Ale dla przyjaciela, nie dla dziennikarza; dla byłego ucznia, nie dla reportera, który wznieci wokół mnie rozgłos, jaki sprzeciwia się mojemu pragnieniu powściągliwości. -- I natychmiast potem, jak gdyby bojąc się, że był może nieuprzejmy: -- Pan mnie zna i wie, że to nie zarozumiałość lub kokieteria: to jest moje ograniczenie, fizyczna potrzeba odosobnienia, pośród moich studiów, pośród młodych ludzi, którzy w dalszym ciągu odwiedzają mnie w związku ze swoimi badaniami.

W sumie, nieco tylko nadużywając przyjaźni mogłem wejść, wyposażony w pióro i notes, do tego mieszkania wypełnionego książkami, w którego ciszy słychać gwizdy i szczęk pociągów przy pobliskiej Porta Susa.

Kiedy kilku nas zapisanych wtedy na kurs nauk politycznych wydziału prawa uczęszczało na jego wykłady historii współczesnej, a w szczególności Risorgimenta, Galante Garrone przekroczył już pięćdziesiątkę, ale był zaliczany do pierwszych nazwisk na uniwersytecie. Został na niego powołany niemal siłą (z sądownictwa, gdzie cieszył się wielkim autorytetem) przez uczonych, którzy cenili ścisłość w jego twórczości eseistycznej, zwłaszcza na temat radykalizmu historycznego, o nieprawowiernych, utopistach, rewolucjonistach dziewiętnastego wieku: Filipie Buonarrottim, Babeufie, Felice Cavallottim.

"Nieco nacechowany jakobinizmem", jak się sam określa, historyk ruchów radykalnych, ale bardzo daleki od współczesnych krzykliwych "radykałów" włoskich, z którymi nawet prowadził publiczne polemiki: jeszcze jedna irytacja surowego uczonego krzykami ekshibicjonistów. Jednak w czasie naszego spotkania dołączył się do nieprzystępności, która rodzi się z zamiłowania do odosobnienia, może inny element. Wstając po kilku godzinach rozmowy, zauważywszy, że "w sumie nie było tak źle, jak się obawiałem", zakończył zdaniem nieco odsłaniającym go: "Być może, że do mojej zasady odmawiania wywiadów dołączyła się tym razem -- ponieważ chodziło o tematy religijne -- potrzeba bronienia spokoju, który, nawet ja sam nie jestem tego w pełni świadomy, jest może trochę kruchy". Kto potrafi zgłębić tajemnice ludzkiego serca? Jeśli chodzi o mnie, z pewnością nie będę tego próbować, starając się nie popełniać pomyłki i pozostać na płaszczyźnie -- dużo łatwiejszej -- idei, postaw kulturalnych.

Alessandro Galante Garrone w tamtych miesiącach opublikował po niedawno książkę (I miei maggiori), będącą niejako bilansem Włoch, które nie uległy służalczości wobec faszyzmu, a potem oportunizmowi czasów powojennych. "Przodkami", to znaczy ojcami kulturalnymi i moralnymi piemonckiego uczonego są tacy ludzie, jak Luigi Einaudi, Piero Calamandrei, Ferruccio Parri, Francesco Ruffini, Adolfo Omodeo, Luigi Salvatorelli. "Ich dominujące orientacje -- pisze w przedmowie -- podążają od liberalizmu niekonserwatywnego do socjalizmu demokratycznego i humanitarnego. Wszyscy oni są także naznaczeni, mniej lub bardziej, silnym i niekiedy polemicznym laicyzmem, jednak pełnym szacunku dla każdego przekonania religijnego". Jednakże do tych "przodków" zalicza się także Arturo Carlo Jemolo, którego usłyszymy, i który do końca wyznawał wiarę chrześcijańską, nawet otwarcie katolicką, Galante Garrone napomyka, że "nie znajdował w nim żadnego liczenia się ze względami ludzkimi, do tego stopnia, że widział go klękającego na rzymskiej ulicy Mazzini, gdy zobaczył przechodzącego księdza z Najświętszym Sakramentem".

Jednakże rozmowy z Jemolo -- bardziej niż na tematy bezpośrednio religijne -- toczyły się o problemach polityki kościelnej: o kulturze i polityce, na pewno nie o religii. Galante Garrone, jak mi natychmiast wyjaśnia, jest jak najdalszy od wszelkiego wyznawanego ateizmu:

-- Jest to pokusa, która mnie nie dotknęła, nigdy nie odczuwałem pociągu do wizji świata naznaczonego wojującym ateizmem.

Jego postawa natomiast (tak zwyczajna dla tego typu kultury) jest postawą czystego, pozornie nieprzeniknionego agnostycyzmu.

-- Moje środowisko rodzinne -- mówi -- było religijne, praktykujące wiarę katolicką, chociaż niechętne wszelkiej bigoterii lub nietolerancji.

Jego oddalenie się? Nie dokonało się przez jakąś bezpośrednią refleksję na temat metafizyczny ("Największe trudności napotkałem, jak to się zdarza u wielu, w latach dorastania, w liceum) lub przez zgłębianie początków chrześcijaństwa ("Nie, nigdy nie roztrząsałem, jako historyk, problemu Jezusa z Nazaretu: nie mówię tego ani po to, żeby się chełpić, ani żeby się upokorzyć, że Go toleruję"). Oderwanie się od wiary rodzinnej jest związane raczej z jego głębokim, instynktownym antyfaszyzmem:

-- Miałem dwadzieścia lat, kiedy Mussolini podpisał konkordat z Kościołem; uczęszczałem wtedy na wykłady Francesca Ruffiniego, wielkiego znawcy prawa kościelnego. Miałem -- i w konsekwencji zawsze mam -- jak gdyby pragnienie wolności, odczuwałem oczarowanie orędziem takich ludzi, jak Croce, jak Omodeo. Nie potrafiłem przyznawać się do instytucji religijnej, która, jak się wydawało, nie szanuje wolności ludzi.

Kryzys w sumie spowodowała w nim owa pasja "cywilna", która będzie kierowała każdą jego decyzją. Ciekawy jest jednak -- ale tylko na pozór, świadcząc nawet o postawie całkowicie konsekwentnej -- fakt, że Galante Garrone, który odrzucił Kościoł konkordatu, jest nieufny wobec pewnego dzisiejszego chrześcijaństwa goszystowskiego (lewicowego -- przyp. tłum.).

-- Ceniłem -- mówi -- tchnienie nowego, reprezentowane przez Jana XXIII; nawet jeżeli, jako laik, mógłbym może zaobserwować, że skończyło się przyznaniem nam racji. Nie mówiłem tego wtedy, i nie mówię teraz, mam zbyt wiele szacunku dla wewnętrznego życia Kościoła, do którego nie należę. Powiem jednak Panu, że jestem poirytowany pewnymi postawami duszpasterskimi lub pewnymi ewolucjami teologicznymi, jakie, u niektórych, zdają się kształtować nowe wpływy polityczne, chociaż o znaku przeciwnym od poprzednich.

Czy podejrzewa może, że jakiś katolik, mrugając na lewo po umizgach na prawo, zamierza wskoczyć na wóz tych, którzy uważają się za nowych zwycięzców?

-- Sądzę, że żaden Kościół nie powinien tracić z oczu istotnych wartości, dla których istnieje. Myślę, że Kościoły chrześcijańskie, z katolickim na czele, powiny mieć cel moralny, bezpośrednio religijny, bardziej niż polityczny lub społeczny. Jeżeli podziwiam i szanuję niektórych kapłanów, rzeczywiście oddanych sprawom duchowym, to jestem zakłopotany wobec duchownych engagés w jakiejś partii, jakakolwiek by była, lub w każdym razie politycznie zaszeregowanych, nawet na poziomie tylko zainteresowania publicystycznego. -- Spogląda na mnie z rozbrajającym uśmiechem: -- Co mam Panu powiedzieć? Pewni politolodzy lub politykierzy w sutannach wydają mi się kapłanami przez pomyłkę.

Jednak zgadzając się z nim co do różnych ekscesów, nie mogę nie zaoponować mu, iż jest typowy w chęci usunięcia w prywatność faktu religijnego, który sobie konstruuje pewien "laicyzm". Wiara mianowicie tolerowana tylko jako sprawa interesująca wyłącznie jednostkę (i w tym jedynym zakresie to co jednostkowe powinno być szanowane), ale której jest zakazane wychodzenie z kościoła lub zakrystii. Także jego kolega Luigi Firpo stoi na tym samym stanowisku:

-- Szanuję wiarę, pod warunkiem, że nie służy w realnym życiu.

Odpowie mi potwierdzając swoją koncepcję świeckości wywodzącą się z Risorgimento, w której nie ma żadnego miejsca dla homo religiosus w życiu publicznym. To (jak widać konkretnie we Włoszech od Cavoura do Giolittiego) kończy się stawianiem wielu pytań o praktyczne zastosowanie "tolerancji", przecież proklamowanej, słowami, głośno i mocno.

Ten rodzaj dyskusji przenosi naszą rozmowę na płaszczyznę etyki, także indywidualnej. Agnostycyzm Galanta Garrone przybiera na sile, gdy mówi na temat "zakładu" o życie pozagrobowe, jaki sytuacja ludzka narzuca każdemu. Byłoby zbędne przypominać mu, że il faut parier, trzeba się założyć. -- Przeciwnie, nie! Jest to problem, którym nie chcę się zajmować.

Nie boję się i nie spodziewam się niczego. Wiem tylko, że każdy musi, każdego dnia, aż do ostatniego, wykonywać swój obowiązek.

Ten ideał "obowiązku", który powinien kierować działaniami wszystkich, jest w nim bardzo wysoki:

-- Pracować z pokorą, bez ostentacji, choćby nawet w działaniach nieefektownych. Przez wiele lat jako urzędnik sądowy byłem przydzielony do sekcji spraw małżeńskich. Miałem codzienny kontakt z ludzką biedą i wydawało mi się, iż muszę oddawać sprawiedliwość, ile jest jej w nas, temu, kto ma do niej prawo, kto potrzebuje obecności, która mu pomoże. Trzeba usiłować wychodzić z siebie, trzeba przezwyciężać swój egoizm, służyć najmniejszym bez posługiwania się nimi, bez łudzenia się, iż znajdzie się zawsze i w każdym wypadku uznanie lub wdzięczność.

-- Jest to program -- zauważam -- który jest także programem ewangelicznym.

-- W tym znaczeniu -- mówi -- czuję się solidarny z tym, kto ma ideał religijny. Ale, zrozumiejmy się, to, o czym Panu mówię, jest właśnie ideałem, nie twierdzę na pewno, że udało mi się go zrealizować lub choćby tylko zbliżyć się do niego.

Natomiast wielu myśli (ale zachowuję dla siebie tę uwagę, obawiając się, iż zostanę "złajany"), że w rzeczywistości ten człowiek naprawdę przeżywał dokładnie te sprawy, o których mówi. Na ile to ma znaczenie, ja również zaliczam się do tych wielu, doświadczywszy prawdy tego, o czym mówi:

-- Nie jest to moja zasługa, lecz raczej mojego charakteru: mianowicie w każdym człowieku staram się widzieć stronę dodatnią -- i to w każdym, proszę mi wierzyć -- bardziej niż ujemną. Na przykład nie byłbym zdolny do polemizowania (nawet przekonany, iż mam rację), gdyby moja replika groziła zawstydzeniem rozmówcy.

Szczery podziw, szacunek, świadectwo spójności całego życia, nie przeszkadzają stawianiu szeregu pytań. Są to pytania od zawsze, nie ma tu miejsca na pretensje, by być oryginalnym: czy etyka samego rozumu nie kończy się w rzeczywistości ryzykiem irracjonalizmu? Do czego przyczepić taką moralność? Dlaczego byłoby zawsze rozumne podążanie za głosem sumienia nawet wtedy (a często się to sprawdza), kiedy jest ono w konflikcie z naszym interesem, z naszą przyjemnością, z naszą wygodą? Dlaczego, bez obiektywnej normy, bez nagród lub kar obiecanych lub grożących? Czy poza tym ta etyka nie ryzykuje, iż jest przeznaczona tylko dla niewielu, dla elit? Jak przekonać do niej wielkie masy, które realizm katolicki stara się cywilizować przedstawiając "rzeczy ostateczne" ("śmierć, sąd, piekło, niebo...") a inny wielki ekspert od mas, marksizm, pilnuje ich za pomocą wszechobecnej policji? Ilu jest takich jak on, którzy potrafią najpierw ustalić, a następnie postępować według programu takiej surowej szlachetności?

Wydaje się, że zupełnie nie ma "racjonalnych" odpowiedzi na takie pytania (a Arturo Carlo Jemolo, przyjaciel i "mistrz" Galante Garrone, zdecydowanie to potwierdzi). Nawet uznając, oczywiście, że człowiek, który stoi przede mną, nie jest naiwnym utopistą:

-- Znam wzloty i upadki moralne człowieka. I na pewno nie zaliczam się już do różnych naiwnych proroków Oświecenia, z którymi jednak szeroko się identyfikuję; z tymi mianowicie, którzy myśleli, że szkoła i dobrobyt oraz wolność dla wszystkich stworzą nowego człowieka, będącego w pełni dobrocią i rozumem. Nie, nie stało się tak. A jednak...

-- A jednak?

-- A jednak jesteśmy powołani do kontynuowania, dzień po dniu, z pokorą i cierpliwością, naszej walki: siać dobro, pomagać, starać się, aby górowało najlepsze. Pewnie, historia nie cała do tego doszła. Wiem, czego doznawałem, kiedy barbarzyństwo terroryzmu dotknęło także mojego starego przyjaciela Carla Casalegno, wicedyrektora "La Stampy". Ale to nie powinno złamać naszego optymizmu. Idziemy naprzód, wypełniając swój obowiązek, mały lub wielki, nieznany lub widoczny, nieważne. Życie zostało nam dane dla służenia, abyśmy się okazywali solidarni z całą ludzkością, walcząc, mimo naszej skromności, o wieczne ideały sprawiedliwości, wolności, pokoju, postępu.

Czy jest to tym, co wielki teolog (Karl Rahner, którego usłyszymy), nazwał "chrześcijaństwem anonimowym", rozumiejąc przez to teoretyczne odrzucenie każdego Kościoła i równocześnie rzeczywiste uznanie istoty Ewangelii? Nie wiem; wiem, że odchodząc (komenda policji, która wznosi się obok domu profesora, jest cała oświetlona, wpadam na gromadę zatrzymanych, zepchniętych siłą na dziedziniec); odchodząc więc, myślę o jednej sprawie, którą Galante Garrone "zakazał" mi relacjonować. Chodziło o paradoks, który powiedział mu przyjaciel Jemolo (profesor powtarza mi go z autoironicznym uśmieszkiem): "Jesteś jednym z tych, którzy nie wierzą w niebo. A jednak robisz wszystko, aby je zdobyć..."

 

 

1 Członek faszystowskiej organizacji dziecięcej za Mussoliniego (przyp. tłum.)
2 Antonio Gramsci (1891--1937) marksistowski filozof i publicysta, współzałożyciel Włoskiej Partii Komunistycznej i jej organu "L'Unità". Palmiro Togliatti (1893--1964), współzałożyciel Włoskiej Partii Komunistycznej i jej sekretarz generalny od 1927 roku (przyp. tłum.).
3 Współczesne najbardziej znane więzienia włoskie (przyp. tłum.).

 

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Wprowadzenie Cztery razy tak "w imię rozumu"

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz